piątek, 20 stycznia 2017

Daunik Lazro – duet współczesny, trio archiwalne plus suplement edytorski


Daunik Lazro, 71-letni francuski saksofonista, zasługuje na naszą uwagę permanentnie i byłby zapewne gościł na tych łamach niemal każdego tygodnia, gdyby nie drobny fakt, iż wydawnictwa z jego personaliami nie są zjawiskiem występującym często w faunie i florze muzyki improwizowanej.

Z tym większą radością informuję, iż znalazłem przynajmniej dwa powody, by pochylić się nad muzyką Lazro, zachwycając się przy okazji jego kunsztem improwizatorskim. Najpierw będzie to owoc bardzo świeżej współpracy z pewną pianistką, potem zaś przaśne trio z kontrabasem i puzonem, powstałe w czasach, gdy Pan Redaktor uczęszczał był do liceum, a w kraju nad Wisłą niepodzielnie panował kult czerwonego, a także … zielonego koloru.

Naszą dzisiejszą opowieść zakończy nagranie z równie zamierzchłej epoki, co prawda bez Daunika Lazro, ale za to z udziałem muzyków, którzy wraz z saksofonistą popełnili w/w trio. A wszystko to w ramach inicjatywy wydawniczej Fou Records, która wyprodukowała te trzy krążki.


Marquerite d’Or Pale

Saksofonistę (tenor i baryton) i jego rodaczkę, pianistkę Sophie Agnel, spotykamy na koncercie w… Moskwie. Centrum Kultury DOM, które onegdaj gościło choćby kwartet Anthony’ego Braxtona, to miejsce owego spotkania, zaś czerwiec ubiegłego roku – atrybut czasu. Muzycy rejestrują materiał z oklaskami, który podzielony na sześć fragmentów, opatrzonych tytułami, trafia dziś do nas za pośrednictwem Fou Records. Podpisany dwojgiem imion i nazwisk, dysk zwie się Marquerite d’Or Pale (2016).




Avec Ki. Od progu tej opowieści narracja jest niezwykle wyważona i prowadzona w formie bardzo swobodnej i nieśpiesznej wymiany zdań. Choć pianistka lubi trochę na starszego kolegę nakrzyczeć, a jego baryton nie unika interpersonalnej szorstkości, to nie musimy w trakcie odsłuchu tego nagrania obawiać się negatywnej reakcji otoczenia, które nie rozumie, na czym polega fenomen muzyki spontanicznej. Agnel ewidentnie dobrze czuje się w minimalistycznej estetyce Johna Tilbury, hołubi ten specyficzny rodzaj ekspresji, ale do sonorystycznych batalii z zawsze groźnym Lazro jest doskonale przygotowana.

Avec Ka. Fortepian brzmi tu niczym lekko niedostrojony klawesyn. Tenor pięknie szoruje po jego czarnej glazurze. Połysk gwarantowany! Narracja wciąż w tempie mistrzów minimalizmu i entuzjastycznego wycofania, ale gęsta i ewidentnie bez pustych przebiegów (Lazro!).

Cat’s Shoe. Okazuje się, że dźwięki można dobywać z instrumentu w jeszcze wolniejszym tempie. Muzycy prawie nie dotykają swoich instrumentów. Lazro jest subtelny i odrobinę zalotny, Agnel skupiona na pojedynczych mikrodźwiękach, przezornie nie zwraca na niego uwagi. Niespodziewana, acz drobna eskalacja emocji, jest smakowicie pieprzna i nawet trochę hałaśliwa.

Ma-Ox-An. Sonorystyka najwyższego lotu! Sophie poleruje struny, drga, rwie dźwięki i trwa w swoim akustycznym spektrum, niczym duet AMM razem wzięty. Daunik oplata ją – pająk w zalotach – modularnym tripem, mając ciszę za sprzymierzeńca (z gardła dobywa chrobot, jako element wspierający ekspresję wypowiedzi). Dopada nas szczypta agresji i kolokwialnej dysharmonii. I trafna konstatacja recenzenta - podstawową metodą twórczą tego duetu jest aktywne skupienia się na niuansach dźwiękowych i ich współzależności przestrzennej.

Bbystro! Rozwichrowanie, chaos, dym, ogień i krew! Niepokojący, ponadnormatywnie dynamiczny fragment, który skutecznie rujnuje nostalgiczny nastrój tej improwizacyjnej bitwy. W mniej niż 4 minuty muzycy przebiegają więcej kilometrów, niż w trakcie pozostałych pięciu części. Lazro ponownie zgłasza akces do panteonu najwybitniejszych współczesnych saksofonistów free improv.

Ochi Chornye. Finałowym fragmentem wracamy do tempa narracji, wyznaczonego w odcinkach 1-4. W środkowej części muzycy wpadają na moment w niezobowiązujący galop (zwinna palcówka na klawiszach vs. zdzieranie dna tenoru). Dość szybko dopada nas cisza, która wybrzmiewa gromkimi oklaskami.


Enfances 8 janv. 1984

Tytuł płyty wskazuje precyzyjnie, kiedy powstało nagranie, o którym teraz nakreślimy kilka zwinnych epitetów. Zatem cofamy się w czasie o prawie 33 lata i miękko lądujemy w paryskim Teatrze Dunois. Na scenie Daunik Lazro, dobywający dźwięk z saksofonu altowego (to jego ulubiona maszyna onegdaj!), Joëlle Leandre z kontrabasem (i głosem!), a także George Lewis, zasadniczo na puzonie, odpowiedzialny także za inne zabawki dźwiękowe. Całość improwizacji podana nam zostaje w dziesięciu odcinkach i potrwa blisko godzinę. Wydawnictwo Fou Records zwie się Enfances 8 janv. 1984, a jest z nami w tej formie edytorskiej od roku ubiegłego. Istotne zastrzeżenie – blisko 21 minutowy wyciąg z tego koncertu wydany był już wiele lat temu na podwójnym winylu Sweet Zee (hat ART, 1985), firmowanym jedynie nazwiskiem saksofonisty (poddany krytycznej i entuzjastycznej egzegezie na Trybunie, bodaj w czerwcu 2016).




Na owe dziesięć utworów składa się siedem improwizowanych miniatur (niektóre nieznacznie przekraczają 1 minutę) i trzy dłuższe epizody, z których jeden – blisko 20 minutowy – stanowi kluczowy fragment płyty nie tylko w wymiarze czasowym, ale przede wszystkim artystycznym.

Odcinki krótkie zaliczyć można do muzyki improwizowanej w edycji… kabaretowej. Humor, groteska, delikatnie francuski posmak i feeling, trochę zabawy w dźwięki z łazienki (patrz: instrumentarium Lewisa). O ile Lazro trzyma tu fason i dmąc w alt zdecydowanie bliski jest konkretu, o tyle Leandre i Lewis świetnie się bawią (publiczność chyba też), a wokalne popisy kontrabasistki mają wręcz wodewilowy wymiar -  rozmowy, dialogi, przekomarzania, żarty i podszczypywanie. Narracja jest rwana, cząsteczkowa i nie w każdym fragmencie łechta ego wymagającego recenzenta. Prawdziwie krwisty kawałek free improv trafia do nas dopiero w trakcie dwóch najdłuższych części koncertu (które przy okazji stanowią jego środkową część). W trakcie wielominutowych improwizacji muzyka tego tria ewidentnie zyskuje na wartości. Doskonale odnajduje się wtedy Lazro, pięknie i jakże precyzyjnie improwizuje Lewis (przypominają się jego ekscytujące improwizacje w kwartecie Anthony’ego Braxtona z drugiej połowy lat 70.), Leandre rzeźbi swoje najlepiej jak umie (a umie wszystko!), jej zadęcie operowe ma dramaturgiczny sens i jest po prawdzie ekstremalnie piękne w każdym wymiarze (niczym na LP Paris Quartet, także z udziałem Lazro, płycie z tego samego okresu).

Koncert jako całość, to jednak trochę przysłowiowy groch z kapustą. Momenty ekscytujące, przeplatane są chwilami zawieszenia narracji, oczekiwania na mannę z nieba, która jednak nie opada. Gra i zachowanie Leandre jest wręcz brawurowe. Jej pewność siebie na scenie budzi szacunek, ale nie stanowi chyba dobrej przywary w tym gatunku i nie podnosi artystycznej wartość nagrania. Lewis, otoczony zabawkami dźwiękowymi, przypomina Misia Yogi na parkowej wycieczce. Na tym tle absolutną gwiazdą koncertu jawi się Lazro – zachwyca techniką gry, wyobraźnią improwizatorską, wspaniałym, szorstkim i matowym brzmieniem instrumentu.

Wieńcząc odsłuch płyty stosowną refleksją, nie sposób nie usłyszeć, iż zaprezentowany, blisko godzinny koncert jest oczywiście wspaniałym dokumentem z epoki, ale jeśli mielibyśmy zachwycić się nim od pierwszej do ostatniej minuty, winien zostać poddany krytycznej selekcji (nożyczki!). Wydaje się, że w rozmiarze winylowym byłaby to doskonała płyta.


28 Rue Dunois Jullet 1982

Cofnijmy się o kolejne kilkanaście miesięcy. Jest lato 1982 roku, ponownie (?) gościmy na deskach paryskiego Teatru Dunois. Znów Joëlle Leandre (kontrabas, głos) i George Lewis (tylko puzon!), do których dokooptowano na kilka koncertów creme de la creme europejskiego free improv, czyli Dereka Baileya (gitara) i Evana Parkera (saksofon tenorowy i sopranowy). Od dwóch lat jest z nami dokumentacja tych muzycznych incydentów, w postaci dysku 28 Rue Dunois Jullet 1982 (Fou Records, 2014), firmowanego nazwiskami muzyków, ułożonymi w kolejności alfabetycznej. Do naszych uszu docierają dwa rozbudowane sety (pierwszy, trzyczęściowy – 36 min, drugi, dwuczęściowy – 42 minuty).

Wszelkie atrybuty piękna improwizacji, jakie zwykliśmy przypisywać tej czwórce muzyków na przestrzeni dziesięcioleci, tu, w trakcie tych prawie 80 minut muzykowania, odnajdują swoją rację bytu. Bailey improwizuje zarówno akustycznie, jak i elektrycznie (nawet częściej), Leandre kreuje niskie częstotliwości z gracją skowronka (udziela się także wokalnie – klasa światowa!), Lewis dmie w wielki puzon z precyzją znaną z kwartetu Braxtona (znów!), zaś Parker częściej sięga po sopran i używa go na sposób, który szybko kieruje nasz zmysł kojarzenia na najlepsze nagrania Spontaneous Music Ensemble Johna Stevensa, z jego właśnie udziałem.




O ile set pierwszy toczy się na ogół w żwawym tempie i raczy nas co chwilę perełkami kooperacji, czynionymi na wysokim poziomie wzajemnej empatii, o tyle set kolejny zaczyna się… niezwykle spokojnie, niemal na pograniczu ciszy, a marszrutę improwizacji drążą jedynie instrumenty Baileya i Parkera. W pamięci od razu wyświetlają się nam obrazy wszystkich ich duetowych spotkań, które mimo bardzo szorstkiego charakteru ich wzajemnych relacji, eksplodowały na ogół genialną muzyką. Przy okazji warto zauważyć, iż większość interakcji w tej akurat zabawie w niezwykle swobodną improwizację toczy się wokół gitarzysty, on skupia uwagę pozostałych muzyków, niczym mentor i ten ze starszyzny (metrykalnie uzasadnione). W zasadzie każdy fragment rozpoczyna Bailey skromną i zdyscyplinowaną introdukcją, pod którą podłączają się nieśpiesznie pozostali muzycy. Przy czym Parker robi to z kocią zwinnością, zaś Leandre i Lewis raczej w pozycji uzurpatorów. Wszakże jako całość kwartet czyni dźwięki niezwykle zmysłowo i dalece kompatybilnie. Piękna muzyka! Dobrze, że w końcu do nas trafiła. Radości nie pomniejsza w jakimkolwiek stopniu, subdoskonała jakość dźwięku na całej płycie.

****

Fou Records, to francuski, stosunkowo młody label, założony przez … weterana francuskiej muzyki improwizowanej Jean-Marc Foussata, muzyka, kompozytora, producenta, prawdziwie szarej eminencji francuskiej awangardy kilku ostatnich dekad. Katalog wytwórni obejmuje głównie muzykę, tworzoną przez francuskich improwizatorów, a póki co, zawiera około 20 pozycji. Warty jest wszakże uważnego śledzenia, co w tym miejscu Trybuna śmiało deklaruje.

Na sam koniec dzisiejszej opowieści, wracając jeszcze do Daunika Lazro, trzeba koniecznie odnotować fakt ukazania się jego koncertu w trio z Evanem Parkerem i Joe McPhee Seven Pieces (Live At Willisau 1995) (Clean Feed Records). Dysk ten stanowi wspaniałe uzupełnienie innego koncertu tego tria, który jest z nami już od dwóch dekad – wydany przez label Vand’oeuvre bez tytułu, jedynie z nazwiskami muzyków (1996). To koncert z… tej samej trasy koncertowej, poczynionej przez trzech gigantów saksofonu w maju 1995.


Natomiast w maju roku 2016 Daunik Lazro koncertował w Słowenii wraz z Joe McPhee. Dokumentacja fonograficzna dostępna jest po tytułem The Cerkno Concert (Klopotec, 2016).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz