Pisanie o koncertach, czy płytach takich artystów, jak Evan
Parker i Eddie Prevost, samo w sobie bywa już diabelskim nadużyciem. Wszak
biorąc pod uwagę, czego dokonali w muzyce, jak wyjątkowe nagrali płyty i jak niejednokrotnie samodzielnie zmieniali bieg europejskiej muzyki
improwizowanej, ocenianie ich roboty tu i teraz (przede mną leży ich najnowsza
płyta), wydaje się całkiem niestosowne, nieobyczajne i zwyczajnie bezczelne.
13 września 2017 roku, Warszawa, późny wieczór. Na scenie
dwóch muzyków. Saksofon tenorowy po lewej, po prawej - wielki talerz i równie
imponujący rozmiarami bęben basowy. Obok sterta przedmiotów do pocierania i
wprawiania w drganie dwóch podstawowych instrumentów.
Jeśli rok temu, na żywo, koncert ten nie wprawił mnie w
szczególny zachwyt, to niewątpliwie mój osobisty problem. Dziś, gdy słucham tej
muzyki z płyty, przekonuję się o tym jeszcze dobitniej.
Godzina zegarowa improwizowanej medytacji dwóch facetów,
który wiedzą o sobie wszystko, tyle samo wiedzą o swoich narzędziach pracy. Ich
muzyka w duecie sprzed kilkunastu lat była bardziej motoryczna, silniej
osadzona w idiomie free jazzu. Dziś jest właśnie medytacyjna. Prevost inaczej
używa swojego muzycznego akcesorium. Jeśli wtedy był perkusistą, to teraz jest demiurgiem
rezonansu. Jak mawia, gra wciąż te same dźwięki, sprawdza jedynie, czy mogłyby
ze sobą rezonować w inny sposób niż dotychczas. Muzyka z tego koncertu niezwykle bliska jest estetyce współczesnego, dwuosobowego AMM. Muzyka, która trwa. Sustained Piece, by przywołać ideę Johna Stevensa.
Tools Of Imagination
zdaje się być rytuałem somnambulicznego tańca z zamkniętymi oczyma. Także dla
słuchacza bywa to sytuacja najbardziej komfortowa. Punktem wyjścia dla takiej
improwizacji jest raczej sam środek ciszy, niż głębiny potencjalnego hałasu.
Saksofon tenorowy w stanie medytacyjnym. Bywa powolny,
stawia ostrożnie krok za krokiem, bywa ekspresyjny i burzy ład improwizacji
błyskotliwymi kaskadami dźwięków, realizowanych oczywiście na jednym oddechu. Po drugiej stronie
majestat wielkiego talerza, który mimo preferowania ciszy, potrafi złowieszczo
zagrzmieć. W 21 minucie doświadczamy prawdziwie istotnego zaiskrzenia. Pętla
tenoru jest gęsta, talerz drży boskim niemal rezonansem. Kolejna jednooddechowa ucieczka Evana przy
wtórze grzmiącego bębna, który zdaje się rezonować z każdym przedmiotem,
znajdującym się w promieniu stu kilometrów.
Być może w trakcie koncertu, brakuje czasami elementu
zaskoczenia, ale analiza przypadku wskazuje, iż nikt wśród obecnych nie
oczekuje czegoś podobnego. Stymulatorem kreacji zdaje się tu być Eddie Prevost.
Saksofonista czuje się bardziej odpowiedzialny za kontrolę poziomu ekspresji i
czuwania na dramaturgią całości. W 46 minucie doświadczamy intrygującego szczytu
aktywności muzyków – kolejna pętla tenoru płynie tym razem stosunkowo wysoko, w
tle zaś żarzący się tygiel rezonujących talerzy ciągnie ku górze improwizację,
a wraz z nią całą publiczność. Następujące zaraz potem, błyskotliwe, acz
groźnie brzmiące wytłumienie, to już bez wątpienia akustyczny majstersztyk
brytyjskich mistrzów. Na sam finał, zdaje się, że to Evan zachował więcej
energii, dmie bowiem w swą tubę po sam sufit. Towarzyszy mu kolejna orgia talerzy.
Po burzy oklasków, muzycy zafundowali nam jeszcze bis. Eddie
wziął do ręki pałeczki drummerskie i
użył ich w bardziej konwencjonalny sposób. Przez chwilę poczuliśmy klimat ich
starszych nagrań. Krótki, acz wartościowy encore
nie znalazł się na płycie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz