Dziś kolejna opowieść z cyklu Improwizacja Nie Jedno Ma Imię. Tym razem zapraszamy na zwinną impro przebieżkę w obłokach syntetycznych brzmień, lepionych zarówno z nowej, jak i starej elektroniki, bogaconych wyjątkami z nagrań terenowych, tudzież dźwiękowymi dewastacjami żywych, niekiedy akustycznych dźwięków. Nasz dobry znajomy, rosyjski saksofonista i eksperymentator dźwiękowy, Ilia Belorukov wydaje się być szczególnie dobrym przewodnikiem po świecie zarysowanym w poprzednim zdaniu tego tekstu. Nie od dziś znamy jego nagrania, zarówno jako artysty, jak i wydawcy w ramach petersburskiego labelu Intonema.
Nasze krótkie, trzyodcinkowe spotkanie zaczniemy od solowej
płyty Ilii, ale wydanej przez inny label, potem skąpiemy się w działaniach dźwiękowych
jego duetu ze szwajcarskim kolegą, ale czynionych już w ramach Intonemy. Na
koniec zaś zajrzymy na kolejną nowość labelu Belorukova - solową płytę pewnego
fińskiego gitarzysty. Obiecujemy dużo dalece nieoczywistych wrażeń, w świetle
których określenie swobodna improwizacja
nabiera nowego znaczenia i intrygującego kontekstu poznawczego.
Ilia Belorukov Someone
Has Always Come (Sublime Retreat, CD 2021)
Nowa, solowa płyta Rosjanina konsumuje jego rozliczne
rejestracje dźwiękowe z lat 2017-2020, zapewne zlepione w całość w trakcie
jednej z licznych lockdownowych dziur
w naszym współczesnym życiu. Muzyk w ich trakcie korzystał z dalece
rozbudowanego arsenału artystycznych środków wyrazu. Używał elektroniki,
zarówno tej starej, analogowej, jak i całej masy dodatkowych, całkiem
nowoczesnych ulepszaczy dźwięku, grał
na elektrycznych organach, dmuchał w saksofon altowy i flutephone, korzystał z rożnego rodzaju efektów, samplował dźwięki z płyt winylowych, wreszcie doposażył ów
foniczny świat w całe mnóstwo nagrań terenowych, pochodzących z różnych
rosyjskich miast, ale także z Berlina, Zurichu, czy Helsinek. Efekt ubrany
został w cztery utwory, które trwają łącznie 33 minuty.
Na starcie wita nas mechaniczna powłoka zwartych dźwięków,
formująca się w dron, który pracuje niczym silnik średniej mocy. Narracja drży,
przypomina monochromatyczną masę pełną bezwładności. W tle płynie czerstwy
ambient, który buduje aurę mrocznego suspensu. W trakcie trwania tej
nieskomplikowanej dramaturgicznie opowieści pojawiają się pewne nowe incydenty
foniczne, ale zdają się one przypominać fatamorganę na bezkresnej pustyni. W
drugiej części docierają do nas oznaki życia, mamy wrażenie, że artysta zabrał
nas na spacer długim tunelem. Drobne post-elektroniczne frazy z czasem bogacone
są samplami – słyszymy organy, akordeon, nawet uliczną orkiestrę dętą. Brak
wszakże akcji prowadzi nas na spotkanie z kolejną porcją gęstego mroku. Szum
otoczenia powoli staje się tu dronem. Życie toczy się jednak obok – coś
skrzypi, słuchać kroki, rozmowy, ktoś nawet pośpiewuje. To życie sprawia jednak
wrażenie martwego, jak działo się poza dostępną nam rzeczywistością. W końcówce
wyraźnie słyszymy, jak pracują dysze saksofonu, który na zakończenie wydaje z
siebie kilka piskliwych, filigranowych fraz.
Początek trzeciej części skwierczy, choć lepi się z odgłosów
świata realnego – portowego ptactwa, ulicznych meta dźwięków. Całość, choć znów mroczna, nie wije się po podłodze,
nie szuka niskich częstotliwości, przypomina raczej senne majaczenia. Aura
gęstnieje, aż do momentu, gdy definitywnie stanie w miejscu. W ostatniej opowieści
powraca dźwięk silnika, który pamiętamy z utworu otwarcia. Znów odgłosy
ptactwa, ludzkie rozmowy. W tle coś pulsuje, zbliża się do naszych receptorów
słuchu. Dźwięki odartego z marzeń przemysłu - coś stuka, wyje niczym syrena
alarmowa, dzwoni, ulicą przemieszczają się tłuste ciężarówki. Odgłosy syntetyki
kreowane z mozołem przez artystę w ostatecznym rozrachunku oddają pole dźwiękom
otoczenia. Oto kolejny triumf martwego życia.
Gaudenz Badrutt & Ilia Belorukov Sauerkraut (Intonema, CD 2021)
Przedpandemiczny marzec roku 2019, miejsce na mapie świat,
to Biel/Bienne i dwóch wieloletnich, muzycznych przyjaciół: Gaudenz Badrutt –
kilka tajemniczych źródeł dźwięków określonych jako internal feedback, fx, live sampling oraz Ilia Belorukov –
syntezator modularny oraz nagrania terenowe. Muzycy, którzy kreują interakcje
nie tylko między sobą, ale także wewnątrz
swoich elektroakustycznych urządzeń i sposobów generowania fonii, przygotowali
dla nas trzy improwizacje - dwie pierwsze dość krótkie, kilkuminutowe, ta
trzecia, wręcz przeciwnie, trwa niemal dwa kwadranse.
Muzycy generują na tej płycie wyłącznie dźwięki syntetyczne,
zatem obcowanie z nimi dla fanów akustycznej improwizacji może stanowić pewien challange. Tak jest w istocie, ale
trzeba stanowczo podkreślić, iż jeśli narracja Szwajcara i Rosjanina bliska
jest ciszy i bazuje na dramaturgicznym skupieniu, broni się szeroką paletą
jakości. Gdy jednak muzycy zaczynają bawić się w małe wojny światów, eskalują dźwięki, kreują plądrofoniczne gęstwiny
interakcji, przychylność naszego ucha nieco słabnie.
Pierwsze dwie części, te krótkie, zdecydowanie sytuują się w
pierwszej z zarysowanych wyżej opcji. Początek tworzą niemal wyłącznie dźwięki prawdziwie
filigranowe – coś elektronicznie pika, coś subtelnie skwierczy, kreując dalece
mroczną, niepokojącą aurę. W drugiej improwizacji pojawiają się bardziej żwawe
wymiany poglądów, całość wciąż trzyma jednak klimat opowieści, bogatej w
wydarzenia, ale nad wyraz zwiewnej i nieobciążonej jarzmem hałasu. Co więcej po
małej burzy z piorunami narracja ucieka w sympatyczny mikro ambient, który
zdobią stemple zniekształconych dźwięków nie wiadomo
skąd.
Trzecia, długoterminowa narracja rodzi się – co dość typowe
– na samym dnie ciszy i rozbudowuje swój obszar aktywności nad wyraz spokojnie
i cierpliwie. Źdźbła post-ciszy, małe szmery, elektryczne oddechy, szeleszczące zgrzyty na kablach, stemple urywanych
dźwięków, szarpnięcia, tudzież zaskakujące cięcia skalpelem. Całość inkrustowana
dźwiękami otoczenia, czasami przypomina zagubione fale radiowe, jakbyśmy muzyków
zastali na balu krótkofalowców. Niekiedy pojawia nawet subtelny beat elektroniczny, ale zostaje porzucony
z dramaturgicznego lenistwa. Nie brakuje, bo i czemu miałoby brakować, rozbudowanych
akcji dalece plądrofonicznych, które pokazują, iż im dalej od ciszy, tym mniej
subtelnie, mniej filigranowo i po prawdzie mniej ciekawie. Ale to jedynie marudzenia
stetryczałego fana improwizowanej akustyki.
Lauri Hyvärinen Cut
Contexts (Intonema, CD 2021)
Oto kolejny post-pandemiczny skutek nadmiaru czasu! Lauri
Hyvärinen wnikliwie przeanalizował szereg swoich dźwiękowych rejestracji z
ostatnich lat, po czym podał je żmudnej obróbce, formując w pięć epizodów, z których
każdy trwa równo 7 minut! W całość tchnął nieco konceptualnego zgryzu dramaturgicznego,
lepiąc foniczne frazy z plastrami ciszy. Kolażowa technika, minimalistyczne
podejście, ale i ogrom materiału, który kusi, by go kreatywnie wykorzystać. Muzyka
do uważnego odsłuchu słuchawkowego stworzona dzięki użyciu gitary elektrycznej
i akustycznej, tajemniczych obiektów, a także nagrań terenowych.
Efekty pracy fińskiego artysty w pierwszej meta kompozycji, to fragmenty ciszy, które
oddzielają niemal pojedyncze frazy dźwiękowe. Raz jest to sygnał eklektyczny z nieznanego
źródła, innym razem coś, co przypomina dźwięki instrumentu dętego. Leniwa
zabawa w fake sounds! Druga narracja zbliża
nas do świata żywych. Definitywnie słyszymy dźwięki strun, za które ktoś
szarpie, które drgają i dygoczą ze strachu. Między strunami coś pulsuje, być
może coś metalowego. Zaraz potem gitarowe flażolety i inne preparacje, pomiędzy
które niepostrzeżenie wślizgują się tajemnicze dźwięki otoczenia – kroki, uderzenia,
świergot ptaków. Trzecia opowieść koncentruje się na szumach. Pomruki syntetycznej
nieokreśloności łączą się w delikatny dron, który staje na drodze każdego przechodnia.
Czasami przypomina szelest strun, innym razem zdaje się być oddechem pustej
ulicy. Przez moment dron (być może ulepiony wyłącznie z nagrań terenowych) piętrzy
się do poziomu czerstwego hałasu. Potem umiera, jak to dron.
Na początku czwartej części mamy wrażenie, iż tuż obok nas
pracuje agregat prądotwórczy. Słyszymy też zdecydowanie echo miasta. Dźwięki
znów lepią się do siebie, zaczynają pulsować, a od czasu do czasu całość
narracji ubarwiają frazy, które najprawdopodobniej pochodzą z gitarowych strun.
Finałowa kompozycja wiele rekompensuje! Słyszymy smyczek, który cedzi dźwięki w
mrocznej ciszy. Całość czysto brzmiących fraz płynie szerokim korytem echa.
Kolejne warstwy nakładają się na siebie, tworząc nieoczekiwanie urokliwy pasaż dark chamber. Definitywnie najlepszy
fragment nagrania urywa się przed końcem szóstej minuty. Następujący potem duży
ochłap ciszy cedzi z siebie sygnał elektryczny, który słyszeliśmy na samym początku
nagrania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz