Brytyjski label Shrike Records powstał w roku ubiegłym i koncertuje się na prezentacji muzyki zarejestrowanej w ostatnich kilku latach w londyńskim Klubie Iktectik. Oczywiście, muzyki swobodniej improwizowanej, i to często w wymiarze całkiem szalonych, elektroakustycznych incydentów, muzyki jakże brytyjskiej, jakże utytułowanej w wymiarze personalnym.
Do tej pory ukazało się sześć dziarskich płyt CD (i wersji elektronicznych
na dedykowanym bandcampie), a jak pokazują trybunowe
statystyki, jedynie trzy z nich były do tej pory zrecenzowane. Dziś zatem sięgamy
po dwie kolejne, a tę szóstą zostawiamy sobie na inną okazję.
Na rzeczonych dwóch krążkach cofamy się do roku 2017 i słuchamy
najpierw bystrej, po części akustycznej improwizacji okraszonej gitarą elektryczną,
a zaraz potem tria, które w sposób absolutnie niekontrolowany korzysta z akcesoriów
elektronicznych, elektro-pochodnych i jakichś bliżej niezidentyfikowanych obiektów. W drugim z przypadków smaczku
naszym słuchowym eksploracjom dodaje fakt, iż wydawca nie wyszczególnia instrumentarium
muzyków, zatem nasza wyobraźnia zdaje się nie mieć tu granic! So, Welcome to world of unlimited sounds!
Steve Beresford/ John Butcher/ Terry Day/ John Edwards/ Thurston
Moore Stovelit Lines (CD 2022)
Na początek kwintet prawdziwych weteranów sceny free impro i
rocka! Bo taki kontrabasista, dziś już po 60. urodzinach, jest w tym gronie
najmłodszy! W każdym razie na osi czasu odnotowujemy 30 listopada 2017 roku, na
scenie lądują zaś tacy oto muzycy: Steve Beresford – fortepian i obiekty, John
Butcher – saksofony, Terry Day – instrumenty perkusyjne, John Edwards –
kontrabas oraz Thurston Moore – gitara. Trzy swobodne improwizacje trwają tu trzy
kwadranse bez kilku sekund.
Istnieje przypuszczenie, graniczące z pewnością, iż muzycy w
takim składzie grają ze sobą po raz pierwszy, i pewnie ostatni, w swym
najeżonym wieloma doświadczeniami życiu. Ale każdy dźwięk zdaje się przeczyć
tej pokracznej tezie. Artyści od pierwszego westchnienia świetnie się ze sobą
komunikują i demokratycznym szlakiem prowadzą swobodną improwizację na kilka efektownych
szczytów. Sam początek, to elektroakustyczne szmery z obiektów pianisty,
oniryczne frazy na gryfie gitary, a także garść krótszych i dłuższych fraz ze
smyczka, perkusjonalii i ciężko oddychającego saksofonu. Moc narracji buduje
się tu na gryfie posadowionego centralnie kontrabasu, kreatywny ferment płynie zaś
z obu przeciwległych flanek, z woli pianisty preparatora i równie nerwowego
gitarzysty. Improwizacja rozwija się wieloma kanałami, muzycy wchodzą w interakcje
w podgrupach (choćby saksofon i gitara), kilka ostrych, free jazzowych uderzeń
w klawisze proponuje pianista, ale ów elektroakustyczny melanż całkiem niespodziewanie
odnajduje gęstą ciszę, głównie za sprawą dramaturgicznej stanowczości
gitarzysty. Po kilku pętlach zadumy narracja dość szybko łapie free jazzowy drive i płynie niesiona emocjami roześmianego
saksofonu. Kolejne wyhamowanie wydaje się być jeszcze bardziej efektowne,
wprost w objęcia preparacji, bardzo kameralnych, ale z uwagi na rozbudowane instrumentarium,
chwilami pachnących swądem upalonych kabli zasilających. Finał pierwszej,
prawie 20-minutowej opowieści leje się dronami, przy okazji uroczo podkreślając
dalece ponadgatunkowy wymiar owej brytyjsko-amerykańskiej przyjaźni muzycznej.
Druga improwizacja tylko nieznacznie przekracza dziesięć
minut. Jej pierwsze frazy budzą się w mroku niemal egzystencjalnego lęku. Kontrabas
trzeszczy, gitara skowycze, inside piano
rozsiewa aurę niepewności, którą wspiera ambient gitary, a samodzielne echo dopełnia
obrazu dramaturgicznego suspensu. Całość narasta niczym letnia burza, łyka
powiewy gitarowego prądu, a swoje dodają tu lekki
saksofon, obiekty i wybudzone ze snu perkusjonalia. Zakończenie jest gęste,
bardzo efektownie polepione z dysonujących fraz, smakuje niczym udana randka
free jazzu i free rocka.
Ostatnia improwizacja, sama w sobie świetnie skonstruowana
jak na kanony free impro, budowana jest inicjatywą ustawodawczą obiektów i gitary,
zaś wypełniona uroczymi parsknięciami dźwięków ze strony pozostałych
uczestników spektaklu. Zaczyna duet, potem doskakuje rozochocony sopran, zaś
bas i perkusjonalia zdają się tu już wchodzić niemal na gotowe. Kilka
ostrzejszych fraz piano budzi dodatkowe porcje ekspresji, ale improwizacja,
jako kolektywna całość świetnie panuje nad emocjami i dawkuje je nam dokładnie
w taki sposób, jaki sobie zaplanowała. Tu, podobnie jak w części pierwszej, po
szybko osiągniętym wzniesieniu, narracja wchodzi w odmęty ciszy, onirycznej tajemnicy
i brutalnego mroku. Po chwili zawahania, z kontrabasowego pizzicato zdaje się płynąć nowe życie. Jest też ciepłe piano, wystudzony
saksofon i lekko rozstrojona gitara. Jakby open
jazz mieszał się tu z post-rockowym ambientem. Emocje rosną, a saksofon i
gitara stają tu na czele pochodu. I znów zakończenie utworu zdaje się być jego najlepszą
częścią. Repetycje, gitarowe slajsy, dęte przedechy, bystre piano lepią się tu
w efektowne, finałowe crescendo. Po osiągnieciu
punktu przegięcia improwizacja gaśnie duetem, który ją rozpoczynał, czyli
gitary i obiektów, tu okraszonym zwinną porcją perkusjonalii.
Steve Beresford/ Steph Horak/ Gino Robair Iklectik Recordings (CD 2022)
Na kolejnym albumie znów odnajdujemy Steve’a Beresforda
(zapewne fortepian i obiekty). Towarzyszą mu: Gino Robair (zapewne instrumenty
perkusyjne, elektronika, obiekty) oraz Steph Horak (zapewne głos, może
elektronika i być może także cały arsenał tajemniczych przedmiotów, które
wydają dźwięki, tudzież tworzą sferę wizualną koncertu). Jak już wspominaliśmy,
edytor nie podaje nam danych instrumentalnych, zatem pozostają nam jedynie
domysły, a także to, co słyszymy w trakcie odsłuchu bardzo długiej (prawie pięć
kwadransów) płyty. Pięć pierwszych improwizacji (w tym trzy epizody solowe) zarejestrowano
5 lipca, ostatnią zaś 26 listopada 2017 roku.
Ów elektroakustyczny challange,
rozpisany na troje głów i tysiące przedmiotów wydających dźwięki, zaczynamy od
dwóch improwizacji w trio, które trwają ponad dwa kwadranse. Pierwsza z nich
dość szybko łapie industrialny sznyt i zasypuje nam uszy szalonymi pomysłami i
karkołomnymi dźwiękami, pośród których odnajdujemy kobiecy głos i perkusjonalia
po stronie żywych fraz i cały ocean elektroakustycznych fake sounds, których źródła pochodzenia jedynie się domyślamy. Duża
zmienność akcji i nadkreatywność artystów nie mogą tu ujść naszej uwadze. Początek
drugiej części stawia na bardziej akustyczne preparacje, ale ów błogostan nie
trwa zbyt długo. Zwoje syntetycznych fraz, sampli i elektronicznych dewastacji
szybko opanowują scenę. Tempo narracji jest raczej wolne, nawet leniwe, a jego kolejne
fazy wyznaczają incydentalne mikro hałasy i plastry nieco przyjemniejszych
fonii. Pod koniec całość zdaje się nabierać nieco slapstickowego charakteru.
Dużo bardziej atrakcyjne wydają się trzy ekspozycje solowe.
Ta w wykonaniu pianisty czerpie emocje głównie z akustycznych fraz. Najpierw to
bardzo efektowne preparacje, potem free jazzowa rejterada po gorących klawiszach.
Jeszcze milsza dla ucha zdaje się być propozycja wokalna. Mroczny głos kobiecy zatopiony
w mglistym ambiencie, z czasem nabiera nieco bardziej industrialnego posmaku.
Wreszcie solo perkusjonalisty – zaczyna się od dialogu z publicznością i
śmiechu. Potem następuje faza akustycznych preparacji, które z każdą pętlą
narracyjną nabierają silnego odczynu syntetycznego. Szczęśliwie maszyneria przemysłu
ciężkiego raz po raz nabiera tu intrygującej lekkości.
Trzeci set w trio trwa tym razem niespełna dwa kwadranse.
Od początku bez zmiłowania dla naszych uszu – elektroakustyczna parada fake sounds! Masywna post-elektronika kontrastowana
jest głosem, który zdaje się być lekki, ale i dalece tajemniczy. Część brzmień
pachnie tu elektroniką analogową, część lepi się z miliona sampli. Odnosimy
wrażenie, że jesteśmy w zakładzie hydraulicznym, tudzież mechaniki pojazdowej, pośród
tysiąca elektronarzędzi, na przednówku instytutu doświadczalnego, który pyta o
granicę percepcji ludzkiego słuchu. Dużo lepiej dzieje się w drugiej części tej
długiej improwizacji. Muzycy hamują temperamenty, zdejmują nogę z gazu, tłumią ekspresje,
potrafią nam zaserwować nawet minimalistyczne, akustyczne frazy. Wchodzą w dużo
ciekawsze interakcje, a ich improwizacja nabiera pewnego ładu dramaturgicznego.
Z czasem znów łapią industrialnego bakcyla, przypominają wtedy wczesne nagrania
AMM. Tak, bez wątpienia trio z Iklectic lat temu pięćdziesiąt zrobiłoby na londyńskiej
publiczności niesamowite wrażenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz