piątek, 13 stycznia 2023

A New Wave Of Jazz’ fresh outfit: Dandelion! The Art Of Crashing! Good To Be Back In Reality! Stochastic Regions!


Belgijski label A New Wave Of Jazz pracuje równo i wytrwale, każdego roku dostarczając miłośnikom wolnej improwizacji kilka łakomych kąsków. Dokonania stajni Dirka Serriesa śledzimy od początku jej istnienia, zatem nasi Czytelnicy znają każdą płytę wydaną z logo NWOJ.

Dzisiejsze spotkanie obejmie dwie jesienne premiery kompaktowe wydawnictwa, a także dwie kasetowe świeżynki, które światło dzienne ujrzały pod koniec lata zacnego roku ubiegłego. Na czterech albumach odnajdujemy jedno trio i aż cztery duety, albowiem druga z kaset ma charakter splitowy, zatem na każdej ze stron tego wyśmienicie nobliwego i jakże archaicznego, tudzież nieporęcznego nośnika pomieszczono różne nagrania. Szefa labelu znajdujemy na nagraniu trzyosobowym (tu definitywnie najciekawszym, które bez trudu trafiło na naszą coroczną listę rzeczy wartych zapamiętania) oraz na dwóch ostatnich duetach. Poza nim, na omawianych płytach zagrają dla nas sami dobrzy znajomi - z Wielkiej Brytanii, Belgii, Holandii i … Portugalii.



Dandelion by Jackson, Serries & Vanderstraeten

Sunny Side Inc. Studio, Anderlecht, październik 2021: Tom Jackson – klarnet, Dirk Serries – gitara akustyczna oraz Kris Vanderstraeten – instrumenty perkusyjne, perkusja. Pięć improwizacji, 42 minuty.

Dość jeszcze młody Anglik i dwóch doświadczonych (nawet bardzo) Belgów proponuje nam nagranie niezwykłe. Na lewej flance bardzo kreatywny klarnecista, którego znamy z wielu ciekawych albumów, muzyk wszakże nie nastawiony na eskalowanie ekspresji, to raczej wyczulony na niuanse post-kameralista. Po prawej stronie gitarzysta, tu w wersji akustycznej, a zatem skory do intrygującego pętlenia narracji, nieustannie wystawiający partnerów na nowe i niełatwe zadania. Po środku zaś weteran swobodnego percussion & drums (dokładnie w tej kolejności), który zdaje się być głównym strategiem tej improwizacji, muzykiem, który permanentnie sieje zdrowy ferment i wtłacza narrację w coraz bardziej urokliwe sytuacje sceniczne. Dodajmy, iż album jest fantastycznie skonstruowany pod względem dramaturgicznym. Każda kolejna improwizacja zdaje się tu zagęszczać emocje i nieść nas coraz większym wzniesieniem.

Początek nagrania to gromada drobnych fraz – pisków, delikatnych obtarć, trzasków, szmerów i szelestów. Akustyczny mikro świat, który szybko gęstnieje i przyjmuje postać tzw. narracji właściwej, pełnej ciekawych zakamarków i zwinnie pokonywanych zakrętów. Wszystkie frazy, akcje i towarzyszące im bystre reakcje zdają się tu do siebie pasować niemal idealnie – od szczegółu do ogółu i z powrotem! Druga opowieść zaczyna się na stojąco – coś rezonuje, ktoś wzdycha. Po kilku głębszych oddechach narracja rusza jednak z kopyta i dość szybko zyskuje na dynamice. Zadziorne frazy gitary, wycofana melodyka klarnetu i wielopalczasty drummer, który z wyjątkową gracją pociąga za sznurki. Trzecia improwizacja faluje niczym wzburzony ocean. Najpierw budowana ze sprytnych short-cuts, potem oparta na zwinnych interakcjach. Pierwszym, który ciągnie narrację na wzniesienie jest dobrze już rozgrzany klarnet. Emocje rosną jak w dobrym filmie kryminalnym. Nie brakuje też fazy rezonująco-śpiewającej, szczególnie w parze klarnet-perkusja. Ten pierwszy ma tu nawet krótkie, w pełni samotne solo. Rozbudowana czasowo narracja wchodzi w fazę beauty falling down dopiero po dziesiątej minucie. Zdobi ją szczególnie garść tajemniczych, elektroakustycznych dźwięków, zapewne ze strony perkusjonalisty. Czwarta odsłona stawia na frazy permanentnie preparowane. Klarnetowe gwizdy, smyczkowe akcje na gryfie gitary i kacze gdakanie perkusjonalisty. Muzycy zaskakują nas tu na każdym korku – rozkołysane śpiewy, dynamiczne podskoki i stado koni w galopie – wszystko brzmi niczym soundtrack do filmu przygodowego. Na starcie ostatniej części albumu dostajemy dźwięki wprost z werbla, których pochodzenia możemy się jedynie domyślać. Rozrywane struny gitary i klarnecie popiskiwanie, to kolejne elementy tej układanki. Muzycy formują się w zwarty, na poły rytmiczny szyk. Emocje skaczą tu do samego nieba, tempo eskaluje, ekspresja eksploduje! Na moment zwalniają, by schylić się po drobne, niemal zjawiskowe dźwięki, po czym skaczą na powrót w piekło niekończących się, całkiem tanecznych podrygów. Po siódmej minucie zdejmują nogę z gazu i zaczynają preparować. Klarnecista śpiewa teraz na smutno, gitarzysta liczy struny, a perkusista przestawia przedmioty na werblu, obiera je ze skóry, zdaje się, że także … nakręca. Bardziej energetyczne frazy powracają tu na ostatniej prostej, genialnie reasumując całe spotkanie.



 

The Art Of Crashing by Costa & Ernsting

Studio SanteBoutique, Holandia (?), 2020: Hugo Costa – saksofon altowy oraz Philipp Ernsting – perkusja. Sześć improwizacji, 49 minut.

Portugalskiego saksofonistę i holenderskiego perkusistę znamy z dwóch formacji trzyosobowych – Albatre (z basem Gonçalo Almeidy) i Anticlan (z gitarą Josue Amadora). Tym razem postanowili pomuzykować jedynie w duecie, z góry zakładając, iż formuła free jazzu będzie dla nich najodpowiedniejsza. Świetnie sobie w zadanej estetyce poradzili, dodatkowo mając w zanadrzu sporo nie do końca jazzowych doświadczeń z obu wymienionych grup, wnieśli do tygla dość spodziewanych emocji fire music całe mnóstwo niuansów dramaturgicznych, brzmieniowych onomatopei, a nade wszystko dużo zwyczajnej, jakże bezcennej kreatywności.

Pierwsza odsłona albumu, to miniaturowa narracja budowana niemal wyłącznie frazami saksofonowymi. Costa oddycha, lekko rezonuje, śle kilka post-jazzowych pętli na tzw. dobry początek. Kolejne trzy improwizacje trwają po dziesięć i więcej minut, zdają się być prawdziwym mięsem tego ognistego splotu wydarzeń dźwiękowych. Narracja saksofonu budowana jest dość pieczołowicie, step by step ku niebu/ piekłu stylowej, jakże emocjonalnej opowieści. Z kolei perkusja od startu szyje gęstym, tłustym, niebywale ekspresyjnym ściegiem. W wielu momentach można odnieść wrażenie, jakby strugę rytmicznej, wielowarstwowej narracji prowadziły przynajmniej dwa zestawy perkusyjne. Muzycy idą tu w ogień free jazzu, jak w ramiona ulubionej kochanki, czują się komfortowo w gęstym strumieniu improwizacji. Aktywność drummera sprawia wszakże, iż to saksofonista ma tu więcej sposobności, by czasami zwolnić, zadąć w róg nieco bardziej zadumanym tembrem, czy wysłać w świat kilka rezonujących fonii. W tej akurat ekspozycji najciekawiej dzieje się chyba wtedy, gdy w dynamicznej narracji muzycy pozostawiają dźwiękom więcej przestrzeni, budują frazy na lekkim wydechu i mimo dynamicznej sytuacji, donikąd nie gnają. Improwizacja umiera tu pod ciężarem pustych, saksofonowych dysz i oddechu upoconej perkusji. Zresztą efektowna finalizacja, to silna strona także kolejnych improwizacji. Trzecią z nich otwiera perkusyjna introdukcja. Alt wkracza do gry soczystymi dronami po kilkudziesięciu sekundach. Tempo jest tym razem umiarkowane, a wiele saksofonowych fraz ma tu bardzo melodyjną bazę. Potem gęsty ścieg drummerski jeszcze się … zagęszcza i improwizacja zionie ogniem niczym wataha smoków. Czwarta opowieść trwa ponad kwadrans, jest zatem budowana bardzo nieśpiesznie i z dużą rozwagą dramaturgiczną. Saksofon zaczyna swingowym stepem, z kolei perkusista sprawia wrażenie konia, który ubija ziemię pod kopytami. Z tej nieoczywistej sytuacji scenicznej artyści kreują piękną opowieść. Znów to drummer jest tym, którego ciągnie do ognia, saksofonista skupia się raczej na leniwym czerpaniu radości z chwili obecnej. Narracja nabiera tu niemal rytualnego drive’u, cieszy ucho każdą frazą. Pod koniec najpierw zalewa nas ogniem ekspresji, potem doskonale tłumi się pod presją coraz wolniejszego stepu perkusji i dętego pisku opon. Dwie finałowe improwizacje trwają po kilka minut i pokazują duet w nieco innym świetle. Najpierw czeka nas meta ekspresyjna ballada z niemal coltrane’owskim sznytem. Drummer kręci tu pętle, saksofonista śpiewa z lekką zadumą, dronuje, nie stroni od drobnych preparacji. Narracja faluje, nadyma się i kurczy. Ostatnia improwizacja od pierwszego dźwięku stawia na dynamikę, dęte pokrzykiwania, ale i pewien perkusyjny suspens. Artyści tańczą wokół własnej osi i z gracją kończą swe dzieło.



Good To Be Back In Reality by Webster & Grigg

Peckham Road Studios, Londyn, styczeń 2022: Colin Webster – saksofon altowy oraz Matthew Grigg – gitara, amplifikator. Osiem improwizacji, 53 minuty.

Webster i Grigg znają się bardzo dobrze, ale nie nagrali jeszcze razem tysiąca płyt. Jednak ich nowa produkcja sprawia wrażenie, jakby całe życie grali tylko ze sobą. Upichcili nam bowiem bardzo zwarte, ciasne i gęste improwizacje, w trakcie których naczelnym celem stało się szukanie wzajemnych podobieństw, tudzież zachowań imitacyjnych, nie zaś eskalowanie brzmieniowych dysproporcji pomiędzy ognistym altem, a elektryczną gitarą zaplątaną w zwoje kabli i przetworników.

Otwarcie sesji nie trwa tu zbyt długo. Kilka drobnych westchnień z obu stron i od razu krok ku narracji usianej dźwiękami, realizowanej w tempie, nastawionej na szybkie interakcje. Strumienie fonii budowane są tu nie tyle ekspresyjnymi frazami, ile preparowanymi, które zdają się łatwiej odnajdować brzmieniowe podobieństwo. Z jednej strony trochę akustycznych trzasków i szmerów, z drugiej dużo hałaśliwych nutek wypełnionych prądem. Druga odsłona prowadzona jest początkowo w bardziej umiarkowanym tempie. Tu muzycy łapią kontakt na poziomie dramaturgicznych subtelności. Tkają samonakręcającą się narrację z drobinek rozbitego szkła. Potem chwytają więcej powietrza w płuca i gonią za ochłapami ekspresji, tu dość mrocznej i nieoczywistej, ale nasączonej pokrętną melodyką. W trzeciej części dyskutują w oparach ciszy za pomocą short-cuts – drobnych parsknięć tuby i zgrzytania strun. Z czasem nabierają jednak mocy, intensywności, lepią się w jedną strugę post-noise. Czwarta improwizacja wydaje się na tle poprzedniej niemal filigranowa. Dostajemy więcej czystych fraz, a niektóre figury narracyjne zdają się być niemal wirtuozerskie. W kolejnej części artyści stawiają na drony i szukają przeciwieństw - ciepły vs brudny, rezonujący vs sprzęgający. Dość sprawnie nabierają gęstości, ale w połowie utworu stają się tylko szumem w tubie i szelestem gitarowego amplifikatora. Potem serwują sobie bitwę na śnieżki – rwane, wychłodzone, ale ekspresyjne. Szósta część powraca do konwencji filigranowej. Trochę wytłumionych śpiewów, trochę polerowanych strun, jęki i zdrobnienia - wszystko przypomina tu upiorną kołysankę dla łobuzów. Siódma opowieść dowodzi, iż kontrast jest dobrą metodą budowania dramaturgii. To ostry skok w bezmiar ekspresji – charcząca tuba i silnie sfuzzowana gitara, a wszystko realizowane w imponującym tempie. Wreszcie końcowa improwizacja, dużo spokojniejsza, ale nasycona brudnymi, sprzęgającymi się dźwiękami obu instrumentów. Wielka, post-industrialna smuga cienia! Saksofon buduje drony, gitara szuka hałasu. W połowie ekspozycji delikatny stopping, oddech w chmurze rezonansu, a potem już tylko finałowe śpiewy altu i kilka zgrabnych, posuwistych ruchów na gryfie gitary.



Stochastic Regions by Serries, Mobin & Stokart

Border Lab, Orlean, Francja i domowe studio, Belgia, od marca do listopada 2021: Dirk Serries – gitara archtop oraz Anton Mobin – prepared chamber (strona pierwsza); Sunny Side Inc. Studio, Anderlecht, marzec 2022: Dirk Serries – amplifikowana gitara archtop oraz Quentin Stokart – gitara, amplifikator (strona druga). Łącznie piętnaście improwizacji, 52 minuty.

Angielskie określenie chamber ma bardzo wiele znaczeń. W muzyce zwykliśmy odnosić je do stylistyki kameralnej, jako wszakże rzeczownik może być rozumiane także jako pomieszczenie. Anton Mobin, to artysta, który swoje dźwiękowe spektakle zwie prepared chamber. Znamy już kilka jego ujawnień, po prawdzie do dziś jednak nie wiemy, jakimi metodami produkuje on dźwięki, z których konstruuje swoje improwizacje. Tu dostajemy jego dzieło, które jest efektem postprodukcyjnego zderzenia z akustycznymi improwizacjami gitary. Mobin znów czyni tu cuda, dodatkowo retorycznie pytając, gdzie kończy się dźwięk akustyczny, a gdzie zaczyna jego przetworzona, syntetyczna forma. Z kolei na drugiej stronie kasety … intelektualnie odpoczywamy. Tym razem gitara akustyczna zostaje delikatnie amplifikowana, a towarzyszy jej druga gitara, także korzystająca z drobnego wzmocnienia. Słuchajmy zatem obu opowieści nad wyraz uważnie!

Pierwsza strona kasety składa się dziewięciu na ogół krótkich epizodów. Każdy z nich jest gęsto naładowany dźwiękami zwanymi prepared chamber, pozornie akustycznymi, których pochodzenia możemy się jedynie domyślać oraz dźwiękami, które dość łatwo przypisać możemy gitarze akustycznej. Serries pracuje tu w typowy dla siebie sposób – rysuje fikuśne pętle, zgrzyta zębami, kreuje pół riffy, którym nie brak bluesowego posmaku. Cała reszta jest dziełem Mobilna, a ich opisanie zgrabnym, choć odrobinę zrozumiałym językiem graniczy niemal z cudem. Potok skojarzeń odbiorcy zdaje się nie mieć tu końca. Część dźwięków to rwane, wręcz szarpane fonie, inne płyną dłuższymi strumieniami, na poły kameralnymi (a jednak chamber!), jeszcze inne zakwalifikować możemy jako post-perkusyjne. Bardzo często mamy wrażenie, że przebywamy w zakładzie szlifierskim, w którym nie brakuje szumów, szelestów, zgrzytów i trzasków, przesuwających się suwnic, całych plejad rezonujących fraz, tudzież innych meta industrialnych fonii. Czasami słyszymy fale radiowe, innym razem ktoś przesuwa po podłodze ciężką donicę. Bywa, że rękach szaleńca znajduje się balon, który ugniatany z dużą siłą nie chce jednak pęknąć. Ów wielobarwny i nieskończony świat post-akustyki na ogół wchodzi w zdrowe interakcje z żywym instrumentem.  I to zdaje się być naczelną wartością pierwszej strony kasety.

Druga strona nie wymaga już od nas ciągłego nadstawiania uszu i zadawania pytań. To sześć zgrabnych improwizacji na dwie gitary. Początek tej historii jest dość filigranowy. Drobne frazy z gitar najpierw ledwie szumią mocą wzmacniacza, potem zdają się sycić nieco większą porcją prądu. Slajsy, mikro riffy i drobne zakręty, odrobina charczących preparacji i post-westernowe pasaże małych melodii. W kolejnej części dominują preparacje, w trzeciej zaś niemal rockowe riffowanie. W czwartej artyści wracają do wymiany dźwiękowych subtelności. Każdy z nich snuje tu dość linearną narrację, nie ma zatem potrzeby, by wchodzili w bardziej intensywne interakcje. Pod koniec tej części najpierw obie gitary nabierają siarczystości, potem zadumanego mroku. Piąta improwizacja wydaje się być szczególnie urokliwa. Serries szoruje tu struny, z kolei Stokart snuje akustyczne drony. W dalszej części nagrania pojawiają się smyczki, które generują dodatkowe porcje ekspresji. Finałowa improwizacja budowana jest z drobnych dźwięków, czasami zadziornych, czasami dość obłych, doposażonych w melodię i niekiedy sporą dawkę emocji. W połowie utworu muzycy odnajdują ciszę i na jej poziomie udanie finalizują opowieść.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz