Nowojorski The Relative Pitch Records permanentnie dba o to, by nie było nudy w naszych muzycznych odtwarzaczach. Pierwsze tygodnie nowego roku przyniosły pięć premier, wszystkie udostępnione zostały w poręcznym formacie dysku kompaktowego - niektóre z nich na okładkach mają jeszcze wygrawerowane daty 2023, z kolei oznaczenia bandcampowe każą zaliczyć wszystkie płyty już do roku 2024.
Najważniejsza wszakże jest muzyka, a tej dobrej lub bardzo
dobrej w katalogu amerykańskiego labelu nigdy nie brakowało. W zestawie
otrzymujemy koncert na trzy rozszalałe, improwizujące wiolonczele,
francusko-austriacką parę (nie tylko na scenie), która kocha tzw. techniki
rozszerzone, szwedzkie trio dalece swobodnego post-jazzu, wreszcie dwie
produkcje typowo amerykańskie, nie tylko z uwagi na narodowość ich twórców, ale
także dość … przewidywalny splot wydarzeń artystycznych.
Welcome!!!
Tomeka Reid, Isidora Edwards & Elisabeth Coudoux Reid/Edwards/Coudoux
Wiesbaden, DARA String
Festival, sierpień 2021: Tomeka Reid, Isidora Edwards oraz Elisabeth
Coudoux – wiolonczele. Cztery improwizacje, 62 minuty.
Trzy wiolonczele w dłoniach trzech temperamentnych wiolonczelistek
z trzech różnych kontynentów i ponad godziny koncert będący nieprzerwanym strumieniem
dźwiękowym, doposażony w niepowtarzalne brzmienie gibkich strunowców i gęste
zwoje improwizacyjnych interakcji. Czegóż chcieć więcej!
Dla wygody słuchaczy spektakl podzielony został na cztery odcinki,
z których ten pierwszy trwa prawie dwa kwadranse. Jego początek jest dalece minimalistyczny,
klejony z drobnych fraz, preparacji, szmerów i oddechów zanurzonych w mroku
oczekiwania na to, co za moment może się wydarzyć. Wiolonczelistki pracują w
dużym skupieniu, skoncentrowane na brzmieniu, ukrytej melodyce i budowaniu zwinnej
dramaturgii. Okazjonalnie frazują w podgrupach, raz za razem uwalniając pokłady
ekspresji, ale zdaje się, że mają pod pełną kontrolą przebieg całej
improwizacji. Jej intensywność faluje niczym wzburzone morze. Artystki frazują na
ogół arco, ale zdążają im się interludia
kreowane w trybie pizzicato. Drugi
odcinek koncertu najpierw skupia się na drobnych, preparowanych dźwiękach,
potem eksploduje z siłą dotychczas niespotykaną. Po osiągnięciu szczytu opowieść
opada w objęcia melodii i postępującego mroku. Trzecia część niesie ze sobą duży
ładunek energii wewnętrznej, ale płynie w umiarkowanie spokojnym tempie,
nasycona molową nutą, ale i na poły taneczną rytmiką. Przez krótką chwilę artystki
rozmawiają ze sobą metodą call &
responce, a ten epizod finalizują dalece emocjonalnym dociskaniem strun. Ostatnia
odsłona zaczyna się na poziomie ciszy, lepi się z drobnych fraz, nie bez
gorzkiej melodyki. Po pewnym czasie w gęstwinie mrocznych zakamarków budzą się bardziej
zadziorne frazy, wzmagane uderzaniami smyczków po strunach. Finał koncertu
mieni się mnóstwem wydarzeń. Zdaje się, że wiolonczelistki mają tu pomysł na
kolejną godzinę koncertu.
Isabelle Duthoit & Franz Hautzinger Dans le Morvan
GMEA Central National
de Creation Musicale d’Albi-Turn, luty 2021: Isabelle Duthoit – klarnet, głos
oraz Franz Hautzinger – trąbka ćwierćtonowa. Jedenaście improwizacji, 64
minuty.
Morvan, to nazwa francuskiej miejscowości, w której pomieszkują
Isabelle i Franz. Ona dysponuje głosem o nieskończonych możliwościach, jest w
stanie wydać z siebie każdy dźwięk, równie skuteczna jest w wykorzystywaniu
atrybutów sonorystycznych klarnetu, on, mistrz trąbki ćwierćtonowej, od lat
jest synonimem najwyższej jakości w obszarze dźwięków trębackich wydawanych
tzw. technikami rozszerzonymi. W życiu prywatnym są parą, na scenie muzyki
improwizowanej nie występują wszakże równie często. Dziś ślą nam album
wyjątkowy w obszarze brzmienia, pełen niespodzianek, dramaturgicznych wolt i …
obrazów, jakie powstają w naszej wyobraźni. Być może odrobinę za długi,
zwłaszcza w kontekście przyswajalności fonicznej niektórych ich popisów. Ale album
definitywnie udany, permanentnie intrygujący, nawet przy wielokrotnym odsłuchu.
Ów niebywały festiwal fake
sounds, gdy źródła wielu dźwięków możemy jedynie domniemywać, zaczyna się
na poziomie mikro fraz i zdaje się być próbą udowodnienia, iż głos ludzki i
dźwięk trąbki mogą być do siebie podobne, jak dwie krople wody. W drugiej odsłonie
mamy fale ambientu, które płyną z gardła i trębackich wentyli. W trzeciej
sytuacja dramaturgiczna ulega dalszemu zagęszczeniu, bo do świata fonii dołącza
klarnet. Artyści chwilami sprawiają tu wrażenie, jakby egzystowali w fazie snu głębokiego
i wydawali dźwięki, których istnienia nie są do koca świadomi. Wybudzają się w części
piątej, gdy krzyczą, wrzeszczą i rozdzierają szaty. W szóstej spuszczają powietrze
z opon, w siódmej wydają dźwięki definitywnie gastryczne (trąbka także!) oraz
plejadę fonii wprost z ogrodu zoologicznego, w końcu w ósmej, dronowymi
ekspozycjami starają się ściągnąć nad Morvan burzę z piorunami. Dziewiąta improwizacja
trwa tu kwadrans i przynosi kolejne karkołomne akcje z obu stron. Najpierw
cisza i definicja nano-dźwięku, potem kocie mruczenia i drobne plamy ekspresji
oddzielone wydatnymi pauzami, wreszcie rytm oddechu i trębackich westchnień
skończonych w stadium … galopu. W przedostatniej opowieści muzycy zdają się
deformować każdy dźwięk, który są w stanie wydać swoim bogatym instrumentarium.
Dźwięki z samego dna gardła, post-akustyczne jęki trąbki, kocie piski i
metalowe rzężenia. Isabelle jest tu wygłodniałą kocicą, Franz nienasyconym
niedźwiedziem na żerowisku. Emocje sięgają zenitu. Finał, to akcenty perkusyjne,
energetyczne przepięcia mocy i przemożna chęć, by z tą parą szaleńców pozostać
na dłużej. A jednak!
Space Embrace the Space
Atlantis Studio,
Sztokholm, styczeń 2023: Lisa Ullén – fortepian, Elsa Bergman – kontrabas oraz
Anna Lund – perkusja. Osiem improwizacji, 45 minut.
Szwedzki, swobodnie improwizowany jazz, na klasycznie
zinstrumentalizowane trio, które lubi emocje free, chętnie sięga po mrok i moc
czarnych klawiszy, które buduje narrację z gracją, nie siląc się na dramaturgicznie
ekstrawagancje. Wszystko wydaje się tu być stworzone po to, by sprawiać czystą
radość z odsłuchu. Nagranie nie odkrywa niczego szczególnego, niczego, czegośmy
onegdaj nie słuchali, ale mimo to buduje napięcie i nie nudzi choćby przez
moment.
Otwarcie albumu płynie wprost z czarnej strony fortepianowej
klawiatury i błyszczących, perkusyjnych talerzy. Artystki potrzebują tu ledwie
kilka sekund, by zewrzeć szeregi i dziarsko ruszyć we free jazzowy galop.
Podobnie czynią w trzeciej improwizacji, którą bogacą dodatkowe akcje łamiące
rytm i stawiające narrację w poprzek zastanym konwencjom. Piano nabiera tu posmaku
post-romantycznego, perkusja zaś serwuje bystre solo. Tymczasem druga i czwarta
opowieść zdają się nade wszystko koić emocje i przybierać postać zgrabnych post-ballad.
Ta druga sięga także po dźwięki inside piano,
choć kończy się w tempie dalece nieballadowym. Piąta improwizacja trwa tu kilkanaście
minut i rości sobie pretensje do bycia tą najważniejszą. Artystki dawkują nam intensywność,
potrafią frazować bardzo filigranowo, ale wszystkie swoje akcje prowadza w dalece
interesującej dynamice, dzięki czemu długa improwizacja mija w mgnieniu oka. Szczególnie
podobać się może środkowa, mroczna, spowolniona faza nagrania. Ostatnie trzy utwory
trzymają się konwencji dynamicznej, przeplatanej balladowymi westchnieniami. Znów
dużo tu mrocznych, niepowiedzianych fraz oraz nisko osadzonych, dynamicznych
akcji, tętniących groove basu i piana.
W finałowej części spora rola przypada kontrabasowemu smyczkowi, który niesie
emocje osadzając się na zgrabnych rytmie.
Swoje dokłada aparycja inside
piano.
Fully Celebrated Orchestra Sob Story
Czas i miejsce akcji nieznane: Jim Hobbs – saksofon altowy,
kompozycje, Taylor Ho Bynum – trąbka, Ian Ayers – gitara, Luther Gray –
perkusja oraz Timo Shanko – bas. Dziesięć utworów, 41 minut.
Tu szefem przedsięwzięcia jest alcista, muzyk bynajmniej nie
anonimowy, a jego ważnym kolaborantem świetny trębacz, kojarzony na ogół z
częstym partnerowaniem Anthony’emu Braxtonowi. Album przynosi dziesięć
zgrabnych tematów, często do tańczenia i śpiewania, na ogół ciekawie
rozwijanych na etapie improwizacji, szczególnie tych kolektywnych. Jako całość Sob Story jest jednak upiornie
przewidywalna i odrobinę zbyt eklektyczna. Choć miejsce akcji nie jest na
okładce wskazane, muzyka pachnie na kilometr Nowym Jorkiem, jest nasączona downtownowym sznytem, godnym lat 90.
ubiegłego stulecia.
Pierwszy temat prowadzony jest w marszowym, żwawym tempie, zdaje
się być post-romantyczny w barwie i nowojorski w ciekawym łamaniu zadanej na
wstępie rytmiki. Śmiało moglibyśmy nazwać go Aylerem w stanie uśpionej kreatywności. Kolejne ekspozycje stawiają
na taneczność i prostotę przekazu, a dominują w niej improwizacje prowadzone
raczej w formule solowej. W czwartej części intensywnie swingujemy do niezbyt
wyszukanej melodyki, ale podoba się może ekspresja gitarzysty. Po smutnej balladzie,
w części szóstej dostajemy się w wir kameralistyki z soczystym smyczkiem na gryfie
basu. Na etapie kolektywnych improwizacji dzieje się tu dużo dobrego. Siódma opowieść,
to zabawna samba, trochę funky i dużo gęstego groove. W ósmej interesujące jest saksofonowe solo, ale sama ekspozycja
swinguje bez ikry. Dwie ostatnie opowieści, to niemal piosenkowe ballady, kind of smooth Ayler, a oczekiwania recenzenta, że puenta albumu uratuje ogólny wizerunek
nagrania okazują się płonne.
Catherine Sikora & Susan Alcorn Filament
Zurcher Gallery,
maj 2022: Susan Alcorn - pedal steel guitra oraz Catherine Sikora – saksofon
tenorowy. Trzy improwizacje, 64 minuty.
Album dwóch uznanych amerykańskich artystek wydaje się być
przykładem typowego dla pewnych obszarów muzyki improwizowanej braku umiaru.
Panie budują tu wiele ciekawych akcji, dbają o dramaturgię, ale formuła ich swobodnych
improwizacji, zakres brzmieniowych możliwości, być może także ograniczone
zasoby kreatywności, sprawiają, iż album po dwóch kwadransach mógłby się
spokojnie skończyć. Trwa niestety ponad cztery takie interwały.
Nagranie koncertowe jest tu nieprzerwanym ciągiem
dźwiękowym. Początek sporo obiecuje - łączy post-jazzowy, dobrze kontrolowany flow saksofonu z ambientowymi plamami
gitary. Drobne spiętrzenia free jazzowe dobrze robią dramaturgii, podobnie jak
niezbyt częste dyskusje prowadzone drobnymi, urywanymi frazami. Gdy Alcorn
ucieka w typowe dla swego instrumentu slajsy, melodykę w estetyce post-americana, zasoby środków Sikory,
by sytuacji nadać stempel większej jakości nie są zbyt rozległe. Niestety im
dalej w las, tym więcej w artystkach zadumy, balladowej powolności, a mniej ciekawych
interakcji. Pod tym względem bardziej interesująca wydaje się być sama końcówka
koncertu, odrobinę oniryczna, psycho-bluesowa, z intrygującymi saksofonowymi spiętrzeniami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz