piątek, 26 kwietnia 2024

The Relative Pitch’ winter outfit: Cello Trio! Duthoit & Hautzinger! Space! FC Orchestra! Sikora & Alcorn!


Nowojorski The Relative Pitch Records permanentnie dba o to, by nie było nudy w naszych muzycznych odtwarzaczach. Pierwsze tygodnie nowego roku przyniosły pięć premier, wszystkie udostępnione zostały w poręcznym formacie dysku kompaktowego - niektóre z nich na okładkach mają jeszcze wygrawerowane daty 2023, z kolei oznaczenia bandcampowe każą zaliczyć wszystkie płyty już do roku 2024.

Najważniejsza wszakże jest muzyka, a tej dobrej lub bardzo dobrej w katalogu amerykańskiego labelu nigdy nie brakowało. W zestawie otrzymujemy koncert na trzy rozszalałe, improwizujące wiolonczele, francusko-austriacką parę (nie tylko na scenie), która kocha tzw. techniki rozszerzone, szwedzkie trio dalece swobodnego post-jazzu, wreszcie dwie produkcje typowo amerykańskie, nie tylko z uwagi na narodowość ich twórców, ale także dość … przewidywalny splot wydarzeń artystycznych.

Welcome!!!



 

Tomeka Reid, Isidora Edwards & Elisabeth Coudoux Reid/Edwards/Coudoux

Wiesbaden, DARA String Festival, sierpień 2021: Tomeka Reid, Isidora Edwards oraz Elisabeth Coudoux – wiolonczele. Cztery improwizacje, 62 minuty.

Trzy wiolonczele w dłoniach trzech temperamentnych wiolonczelistek z trzech różnych kontynentów i ponad godziny koncert będący nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym, doposażony w niepowtarzalne brzmienie gibkich strunowców i gęste zwoje improwizacyjnych interakcji. Czegóż chcieć więcej!

Dla wygody słuchaczy spektakl podzielony został na cztery odcinki, z których ten pierwszy trwa prawie dwa kwadranse. Jego początek jest dalece minimalistyczny, klejony z drobnych fraz, preparacji, szmerów i oddechów zanurzonych w mroku oczekiwania na to, co za moment może się wydarzyć. Wiolonczelistki pracują w dużym skupieniu, skoncentrowane na brzmieniu, ukrytej melodyce i budowaniu zwinnej dramaturgii. Okazjonalnie frazują w podgrupach, raz za razem uwalniając pokłady ekspresji, ale zdaje się, że mają pod pełną kontrolą przebieg całej improwizacji. Jej intensywność faluje niczym wzburzone morze. Artystki frazują na ogół arco, ale zdążają im się interludia kreowane w trybie pizzicato. Drugi odcinek koncertu najpierw skupia się na drobnych, preparowanych dźwiękach, potem eksploduje z siłą dotychczas niespotykaną. Po osiągnięciu szczytu opowieść opada w objęcia melodii i postępującego mroku. Trzecia część niesie ze sobą duży ładunek energii wewnętrznej, ale płynie w umiarkowanie spokojnym tempie, nasycona molową nutą, ale i na poły taneczną rytmiką. Przez krótką chwilę artystki rozmawiają ze sobą metodą call & responce, a ten epizod finalizują dalece emocjonalnym dociskaniem strun. Ostatnia odsłona zaczyna się na poziomie ciszy, lepi się z drobnych fraz, nie bez gorzkiej melodyki. Po pewnym czasie w gęstwinie mrocznych zakamarków budzą się bardziej zadziorne frazy, wzmagane uderzaniami smyczków po strunach. Finał koncertu mieni się mnóstwem wydarzeń. Zdaje się, że wiolonczelistki mają tu pomysł na kolejną godzinę koncertu.



 

Isabelle Duthoit & Franz Hautzinger Dans le Morvan

GMEA Central National de Creation Musicale d’Albi-Turn, luty 2021: Isabelle Duthoit – klarnet, głos oraz Franz Hautzinger – trąbka ćwierćtonowa. Jedenaście improwizacji, 64 minuty.

Morvan, to nazwa francuskiej miejscowości, w której pomieszkują Isabelle i Franz. Ona dysponuje głosem o nieskończonych możliwościach, jest w stanie wydać z siebie każdy dźwięk, równie skuteczna jest w wykorzystywaniu atrybutów sonorystycznych klarnetu, on, mistrz trąbki ćwierćtonowej, od lat jest synonimem najwyższej jakości w obszarze dźwięków trębackich wydawanych tzw. technikami rozszerzonymi. W życiu prywatnym są parą, na scenie muzyki improwizowanej nie występują wszakże równie często. Dziś ślą nam album wyjątkowy w obszarze brzmienia, pełen niespodzianek, dramaturgicznych wolt i … obrazów, jakie powstają w naszej wyobraźni. Być może odrobinę za długi, zwłaszcza w kontekście przyswajalności fonicznej niektórych ich popisów. Ale album definitywnie udany, permanentnie intrygujący, nawet przy wielokrotnym odsłuchu.

Ów niebywały festiwal fake sounds, gdy źródła wielu dźwięków możemy jedynie domniemywać, zaczyna się na poziomie mikro fraz i zdaje się być próbą udowodnienia, iż głos ludzki i dźwięk trąbki mogą być do siebie podobne, jak dwie krople wody. W drugiej odsłonie mamy fale ambientu, które płyną z gardła i trębackich wentyli. W trzeciej sytuacja dramaturgiczna ulega dalszemu zagęszczeniu, bo do świata fonii dołącza klarnet. Artyści chwilami sprawiają tu wrażenie, jakby egzystowali w fazie snu głębokiego i wydawali dźwięki, których istnienia nie są do koca świadomi. Wybudzają się w części piątej, gdy krzyczą, wrzeszczą i rozdzierają szaty. W szóstej spuszczają powietrze z opon, w siódmej wydają dźwięki definitywnie gastryczne (trąbka także!) oraz plejadę fonii wprost z ogrodu zoologicznego, w końcu w ósmej, dronowymi ekspozycjami starają się ściągnąć nad Morvan burzę z piorunami. Dziewiąta improwizacja trwa tu kwadrans i przynosi kolejne karkołomne akcje z obu stron. Najpierw cisza i definicja nano-dźwięku, potem kocie mruczenia i drobne plamy ekspresji oddzielone wydatnymi pauzami, wreszcie rytm oddechu i trębackich westchnień skończonych w stadium … galopu. W przedostatniej opowieści muzycy zdają się deformować każdy dźwięk, który są w stanie wydać swoim bogatym instrumentarium. Dźwięki z samego dna gardła, post-akustyczne jęki trąbki, kocie piski i metalowe rzężenia. Isabelle jest tu wygłodniałą kocicą, Franz nienasyconym niedźwiedziem na żerowisku. Emocje sięgają zenitu. Finał, to akcenty perkusyjne, energetyczne przepięcia mocy i przemożna chęć, by z tą parą szaleńców pozostać na dłużej. A jednak!



 

Space Embrace the Space

Atlantis Studio, Sztokholm, styczeń 2023: Lisa Ullén – fortepian, Elsa Bergman – kontrabas oraz Anna Lund – perkusja. Osiem improwizacji, 45 minut.

Szwedzki, swobodnie improwizowany jazz, na klasycznie zinstrumentalizowane trio, które lubi emocje free, chętnie sięga po mrok i moc czarnych klawiszy, które buduje narrację z gracją, nie siląc się na dramaturgicznie ekstrawagancje. Wszystko wydaje się tu być stworzone po to, by sprawiać czystą radość z odsłuchu. Nagranie nie odkrywa niczego szczególnego, niczego, czegośmy onegdaj nie słuchali, ale mimo to buduje napięcie i nie nudzi choćby przez moment.

Otwarcie albumu płynie wprost z czarnej strony fortepianowej klawiatury i błyszczących, perkusyjnych talerzy. Artystki potrzebują tu ledwie kilka sekund, by zewrzeć szeregi i dziarsko ruszyć we free jazzowy galop. Podobnie czynią w trzeciej improwizacji, którą bogacą dodatkowe akcje łamiące rytm i stawiające narrację w poprzek zastanym konwencjom. Piano nabiera tu posmaku post-romantycznego, perkusja zaś serwuje bystre solo. Tymczasem druga i czwarta opowieść zdają się nade wszystko koić emocje i przybierać postać zgrabnych post-ballad. Ta druga sięga także po dźwięki inside piano, choć kończy się w tempie dalece nieballadowym. Piąta improwizacja trwa tu kilkanaście minut i rości sobie pretensje do bycia tą najważniejszą. Artystki dawkują nam intensywność, potrafią frazować bardzo filigranowo, ale wszystkie swoje akcje prowadza w dalece interesującej dynamice, dzięki czemu długa improwizacja mija w mgnieniu oka. Szczególnie podobać się może środkowa, mroczna, spowolniona faza nagrania. Ostatnie trzy utwory trzymają się konwencji dynamicznej, przeplatanej balladowymi westchnieniami. Znów dużo tu mrocznych, niepowiedzianych fraz oraz nisko osadzonych, dynamicznych akcji, tętniących groove basu i piana. W finałowej części spora rola przypada kontrabasowemu smyczkowi, który niesie emocje osadzając się na zgrabnych rytmie.  Swoje dokłada aparycja inside piano.



 

Fully Celebrated Orchestra Sob Story

Czas i miejsce akcji nieznane: Jim Hobbs – saksofon altowy, kompozycje, Taylor Ho Bynum – trąbka, Ian Ayers – gitara, Luther Gray – perkusja oraz Timo Shanko – bas. Dziesięć utworów, 41 minut.

Tu szefem przedsięwzięcia jest alcista, muzyk bynajmniej nie anonimowy, a jego ważnym kolaborantem świetny trębacz, kojarzony na ogół z częstym partnerowaniem Anthony’emu Braxtonowi. Album przynosi dziesięć zgrabnych tematów, często do tańczenia i śpiewania, na ogół ciekawie rozwijanych na etapie improwizacji, szczególnie tych kolektywnych. Jako całość Sob Story jest jednak upiornie przewidywalna i odrobinę zbyt eklektyczna. Choć miejsce akcji nie jest na okładce wskazane, muzyka pachnie na kilometr Nowym Jorkiem, jest nasączona downtownowym sznytem, godnym lat 90. ubiegłego stulecia.

Pierwszy temat prowadzony jest w marszowym, żwawym tempie, zdaje się być post-romantyczny w barwie i nowojorski w ciekawym łamaniu zadanej na wstępie rytmiki. Śmiało moglibyśmy nazwać go Aylerem w stanie uśpionej kreatywności. Kolejne ekspozycje stawiają na taneczność i prostotę przekazu, a dominują w niej improwizacje prowadzone raczej w formule solowej. W czwartej części intensywnie swingujemy do niezbyt wyszukanej melodyki, ale podoba się może ekspresja gitarzysty. Po smutnej balladzie, w części szóstej dostajemy się w wir kameralistyki z soczystym smyczkiem na gryfie basu. Na etapie kolektywnych improwizacji dzieje się tu dużo dobrego. Siódma opowieść, to zabawna samba, trochę funky i dużo gęstego groove. W ósmej interesujące jest saksofonowe solo, ale sama ekspozycja swinguje bez ikry. Dwie ostatnie opowieści, to niemal piosenkowe ballady, kind of smooth Ayler, a oczekiwania recenzenta, że puenta albumu uratuje ogólny wizerunek nagrania okazują się płonne.



 

Catherine Sikora & Susan Alcorn Filament

Zurcher Gallery, maj 2022: Susan Alcorn - pedal steel guitra oraz Catherine Sikora – saksofon tenorowy. Trzy improwizacje, 64 minuty.

Album dwóch uznanych amerykańskich artystek wydaje się być przykładem typowego dla pewnych obszarów muzyki improwizowanej braku umiaru. Panie budują tu wiele ciekawych akcji, dbają o dramaturgię, ale formuła ich swobodnych improwizacji, zakres brzmieniowych możliwości, być może także ograniczone zasoby kreatywności, sprawiają, iż album po dwóch kwadransach mógłby się spokojnie skończyć. Trwa niestety ponad cztery takie interwały.

Nagranie koncertowe jest tu nieprzerwanym ciągiem dźwiękowym. Początek sporo obiecuje - łączy post-jazzowy, dobrze kontrolowany flow saksofonu z ambientowymi plamami gitary. Drobne spiętrzenia free jazzowe dobrze robią dramaturgii, podobnie jak niezbyt częste dyskusje prowadzone drobnymi, urywanymi frazami. Gdy Alcorn ucieka w typowe dla swego instrumentu slajsy, melodykę w estetyce post-americana, zasoby środków Sikory, by sytuacji nadać stempel większej jakości nie są zbyt rozległe. Niestety im dalej w las, tym więcej w artystkach zadumy, balladowej powolności, a mniej ciekawych interakcji. Pod tym względem bardziej interesująca wydaje się być sama końcówka koncertu, odrobinę oniryczna, psycho-bluesowa, z intrygującymi saksofonowymi spiętrzeniami.

 

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz