piątek, 13 września 2024

Gonçalo Almeida and States of Restraint!


Powiedzieć o nim, że jest człowiekiem renesansu, albo królem Midasem, który czego się tknie w złoto zamienia, to jakby nic nie powiedzieć.

Portugalski kontrabasista Gonçalo Almeida doskonale czuje się w każdej konwencji gatunkowej, w każdej z nich ma znaczące dokonania artystyczne udokumentowane pięknymi albumami. Doom metal, punk & noise impro rock, free jazz, swobodna kameralistyka, what ever you want!

Ale takiej płyty, jak States of Restraint jeszcze w jego wykonaniu nie słyszeliście. Album zawiera muzykę precyzyjnie przez Almeidę skomponowaną, która zdaje się być … oceanem swobodnej ekspresji. Skrzy się dźwiękami, które płyną do nas podobnym kanałem wrażliwości niemal przez trzy kwadranse, przy bliższym jednak poznaniu, zagłębieniu w ich pokrętną fakturę, okazują się być wyjątkowo oryginalne i niepowtarzalne. Ale dość już tych introdukcji - odpalamy kompaktowy krążek i odpływamy!



 

Pierwsza opowieść zasadza się na dronie kontrabasowego smyczka i pokrewnej strudze dźwiękowej generowanej przez trąbkę, którym towarzyszy drummingowa ekspozycja na dzwonkach, gwarantująca nerwową dynamikę i dramaturgiczną linearność. Dziesięciominutowa epistoła raz po raz traci moc i restartuje z delikatnie zmodyfikowanym konceptem brzmienia i frazowania. Do smyczka dolepia się elektronika, tembr pracy kontrabasu pnie się ku górze, z kolei trąbka wybiera odwrotny kierunek. Całość nie przestaje być jednorodnym, wielkim, rozedrganym dronem. Ta definitywnie mroczna liturgia dźwięku mogłaby trwać w nieskończoność. 

Druga opowieść nie ma już tak zwartego, uwarunkowanego dynamiką kierunku rozwoju. Szyta jest drobnym frazami, które wchodzą w nieustanne interakcje. Trąbka i smyczek preparują, perkusjonalia szeleszczą talerzami. Dużo tu wolnej przestrzeni i lewitacyjnych oddechów. W drugiej fazie utworu powracają dzwonki, które dodatkowo stymulują proces wzajemnych interakcji. W trzeciej odsłonie powracamy do estetyki dronowej. Tu narracja prowadzona jest w spokojniejszym, mniej nerwowym trybie. Wytłumiona, lekka barwiona elektroniką opowieść koncertuje się teraz na dramaturgicznych niuansach i brzmieniowych zdobieniach. Smyczek nabiera post-barokowych barw, czasami bije po strunach, przypominając dogorywające serce w stanie agonii. Pod koniec utworu emocje zdecydowanie rosną, głównie za sprawą gęstniejącego, niemal sfuzzowanego brzmienia basu.

Czwarta część łączy doświadczenia narracyjne wszystkich poprzednich odcinków. Jest rytualna, celebrowana, zasadzona na matowym, głębokim brzmieniu dudniących perkusjonalii i wystudzonych dronach smyczka i trąbki. Wszyscy frazują tu jednak w niemal pogrzebowym tempie. Opowieść nabiera incydentalnie kameralnego charakteru, choć wokół nieustannie pulsuje elektroniczny background. W drugiej fazie kompozycji narracja pęcznieje, popadając w śmiertelną taneczność.

Ostatnia część albumu zdaje się być repryzą części pierwszej. Powracają dynamiczne dzwonki i kompulsywne drony kontrabasu i trąbki. Sam smyczek wydaje się być tu opatulony strugą skrzącej się elektroniki. Narracja ma swoje fazy, drobne restarty i stałe modyfikacje w zakresie brzmienia, szczególnie kontrabasu. Ten ostatni z każdą pętlą tej szalonej opowieści nabiera siarczystości, wpadając w trans traconej melodyki. Flow płynie swobodnie aż do martwego zakończenia dzięki stabilnej ekspozycji dzwonkowego drummingu.


Gonçalo Almeida States of Restraint (Clean Feed Records, CD 2024). Gonçalo Almeida – kontrabas, elektronika, kompozycje, Susana Santos Silva – trąbka oraz Gustavo Costa – instrumenty perkusyjne. Nagrane w Sonoscopia, Porto, lipiec 2023. Pięć utworów, 45 minut.



wtorek, 10 września 2024

Marcello Magliocchi & Adrian Northover and their Time Textures!


Ilekroć na tych łamach padają jednocześnie dane personalne włoskiego perkusisty Marcello Magliocchiego i brytyjskiego saksofonisty Adriana Northovera, tylekroć wszelkie wątki recenzenckich podróży kierują się w ostatecznym rozrachunku w stronę Spontaneous Music Ensemble, szczególnie zaś Johna Stevensa muzykującego w towarzystwie Trevora Wattsa.

Bez wątpienia para artystów, których najnowszą płytę za chwilę szczegółowo umówimy, to improwizatorzy, którzy doskonale kultywują tradycję stevensowskich improwizacji. Są precyzyjni, świetnie wyczuleni na akcje partnera, często molekularni, tudzież atomistyczni, by użyć określeń, które tak świetnie opisywały lata temu wyczyny brytyjskich protoplastów gatunku.

Marcello i Adriana spotykaliśmy dotychczas najczęściej w formule tria, kwartetu, bądź kwintetu. W duecie improwizują bodaj po raz pierwszy. Na album składają się dwa nagrania poczynione dzień po dniu – pierwsze, to okoliczność w pełni studyjna, drugie zdaje się być zarejestrowane w obiekcie o większej kubaturze i pogłosie, ale zapewne także bez udziału publiczności. Poszczególne improwizacje trwają na ogół 3-4 minuty, jedynie trzecia przekracza dziewięć, a ostatnia zbliża się do pięciu minut. Koherentność dramaturgiczna, to także ważna przywara Włocha i Brytyjczyka. So, welcome!



 

Otwarcie albumu trwa tu niewiele ponad sto sekund, ale niesie ogrom emocji i ekspresji z obu stron. Świszczący sopran dość szybko łapie tu wspólny front z roztańczonymi talerzami. Muzycy szyją ścieg narracji drobnymi frazami, ale zgrabnie lepią je w kawalkady fonicznych zdarzeń. Druga historia rodzi się w chmurze drżącego rezonansu. I znów saksofon łapie świetny kontakt z błyskiem talerzy. Opowieść cudownie wygasa w pomrukach ciszy. Trzecia opowieść trwa prawie dziesięć minut i jest definitywnie epicką dramą. Nerwowe cmokanie saksofonu natrafia na intensywne szmery i szumy wprost z perkusyjnego werbla. Muzycy skrupulatnie budują opowieść, szukają niuansów brzmieniowych, intrygujących splotów dramaturgicznych. Magliocchi przemierza wielokrotną podróż od perkusjonalnych błyskotek po kompulsywne mikro eksplozje, Northover tańczy, zalotnie wzdycha, uśmiecha się z niemal watts’owską precyzją. Bywa, że artyści prawie lewitują, bywa, że radośnie skaczą i szukają zwady. Tymczasem w połowie improwizacji bez trudu odnajdują ciszę i prowadzą tam niekończące się dysputy o istocie dźwięku. Ów wspaniały odcinek albumu wieńczą ognistym tańcem.

Kolejne dwie improwizacje koncentrują się na melodii, dynamice i świetnie skonfigurowanej rytmice. O ile początek tej pierwszej bazuje na czystym brzmieniu, o tyle start tej drugiej syci się frazami preparowanymi. Ale i wtedy melodia dopada artystów i wynosi ich na ekspresyjny nieboskłon. Szósta improwizacja zdaje się być delikatnie wystudzona. Strumienie zimnego powietrza wprost z tuby saksofonu i minimalistyczne podrygi perkusji lepią się w pozornie leniwą narrację. Melodia tym razem omija muzyków, ale pod koniec coś intrygująco piszczy w zestawie perkusjonalnym.

Ostatnie trzy improwizacje powstały w innej przestrzeni. Pierwsza z nich jest solową ekspozycją Marcello, który pracuje na akcesoriach określonych tu jako sound sculpture. Niemal sakralne echo niesie strumień bijących dzwonów po niekończącej się przestrzeni. W ósmej części muzycy wracają do tańca! Echo obiektu powoduje wszakże, że ich pląsy brzmią nieco inaczej niż w okolicznościach studyjnych, są lżejsze, bardziej ulotne. Ekspresja i dynamika sprawiają, iż ten lot kończy się naprawdę wysoko, efektownie stymulowany mantrą powtórzeń. Finałowa opowieść trwa prawie pięć minut i w swej początkowej fazie sprawia wrażenie farewell song. Owa dęta lewitacja, delikatnie unosząca się nad drżącymi perkusjonaliami, z czasem nabiera energii wewnętrznej i adekwatnej melodyki. Rozbujany finał pięknie reasumuje to wyjątkowe spotkanie.

 

Marcello Magliocchi/ Adrian Northover Time Textures (Empty Birdcage, CD 2024). Marcello Magliocchi - perkusja, instrumenty perkusyjne oraz Adrian Northover - saksofon sopranowy. Nagrane w Music Academy Recording Studio, Bari (utwory 1-6) oraz Trullo Lab (7-9), listopad 2022. Łącznie dziewięć improwizacji, 37 minut.

 

 

piątek, 6 września 2024

FOU Records: Marteau Rouge & Haino Keiji! Lazro, Léandre & Lewis!


Kontynuujemy naszą letnią przygodę z francuskim labelem FOU Records, prowadzonym od kilkunastu lat przez Jean-Marca Foussata. Dziś bierzemy na recenzencką tapetę dwa starsze nagrania koncertowe. Najpierw cofniemy się w czasie o piętnaście lat, potem o całe czterdzieści!

Na krążkach odnajdujemy wyłącznie zacne nazwiska sceny francuskiej, a także japońskiej i amerykańskiej. Wszelkie introdukcje uznajemy zatem za zbędne. Welcome to great music!



 

Marteau Rouge & Haino Keiji Concert à Luz 2009 (CD 2022). Haino Keiji – gitara, głos oraz Jean-Marc Foussat – syntezator, głos, Jean-François Pauvros – gitara, głos, Makoto Sato – perkusja. Nagranie koncertowe, Marquee of Luz-Saint-Sauveur, Jazz à Luz, Francja, lipiec 2009. Dwanaście części, 61 minut.

Trio Marteau Rouge świetnie znamy z albumów nagranych z Evanem Parkerem. Tym razem spotykamy ich w towarzystwie legendy japońskiej, rozszalałej gitary, zatem ryzyko, że odpłyniemy w bezmiar psychodelicznej the way of no return jest niemal stuprocentowe. I bardzo dobrze! Okoliczność jest definitywnie koncertowa, niemal w rockowym rozumieniu tego pokrętnego terminu – album zawiera werbalną introdukcję, część główną podzieloną na dziesięć odcinków, jakkolwiek stanowiącą nieprzerwany ciąg zdarzeń fonicznych, i wielosekundową burzę oklasków.

Kwartet ognistej psychodelii wchodzi w magmę rockowej improwizacji bez specjalnych ceregieli. Gitary sprzęgają zawieszone w smogu syntetycznych plam, a aktywne, rozbujane circle drums dają moc przetrwania. Opowieść płynie szeroką strugą fonii, choć na wstępnym etapie nie jest podsycana basowym backgroundem elektroniki. Gitarzyści strzygą uszy i atakują szerokim frontem, połamana perkusja bystrze stymuluje dramaturgię chwili. Gdy tylko syntezator włączy tryb basowego dopalania opowieść szybko wita się ze ścianą dźwięku. Flow potrafi tu gęstnieć, a potem rozlewać się w szerokim korytem niemal w ułamku sekundy. Na incydentalnych na tym etapie koncertu spowolnieniach muzycy tryskają mocą utraconych melodii, chętnie korzystają z bagażu gatunkowych inspiracji. Szczególnie gorąco robi się w momentach, gdy obaj gitarzyści idą w zwarcie, jak dzieje się choćby w czwartej części albumu. Równie ciekawie jest wtedy, gdy narracja nabiera funkowych rumieńców, a syntetyczne akcje w tle przybierają na sile.

Improwizacja ma swój pierwszy znaczący punkt zwrotny w okolicach odcinka siódmego. Na jednej z gitar pojawia się wtedy smyczek, a kompulsywne tłumienie emocji sięga po całkiem kameralne metody. Post-industrialne zło szybko jednak powraca na front, a muzycy po raz kolejny tego wieczoru stają w ogniu krwistego hałasu. Opowieść od dłuższej chwili dzieli się już na wyraźnie wyseparowane epizody. Pojawiają się wokalizy, płomienne, gitarowe hymny w etyce fussion jazzu, ale rockowa psychodelii pozostaje w zanadrzu, w każdej chwili gotowa ponownie opanować scenę. Po kolejnym, noise’owym spiętrzeniu, na starcie części dziesiątej, pojawia się nowy wątek gitarowy, który brzmieniem przypomina frazy typowe dla … Steve’a Albiniego. Zaraz potem mamy ekspresyjne solo perkusji i kolejne garście gęstej psychodelii. Opowieść balansuje na granicy przesteru, ale incydentalnie potrafi unosi się w powietrzu i niemal lewitować, korzystając z eskalowanego od czasu do czasu pogłosu gitar. Wielki finał koncertu jest prawdziwie ognisty, grany na kompulsywnym wydechu. Na odchodnym swoje trzy grosze dokładają jeszcze syntetyczne pulsacje i wielowarstwowe wokalizy.




Daunik Lazro, Joëlle Léandre & Georges Lewis Enfances à Dunois le 8 janvier 1984 (CD 2020). Daunik Lazro – saksofon altowy, Joëlle Léandre – kontrabas, głos, George Lewis – puzon, zabawki. Nagranie koncertowe, 28 Rue Dunois, Paryż, styczeń 1984. Dziesięć części, 57 minut.

Koncert sprzed czterdziestu lat z dzisiejszej perspektywy zdaje się być prawdziwym spotkaniem na szczycie mistrzów improwizacji, ale po prawdzie także w roku 1984 nie wyglądał na wydarzenie mało istotne. Lazro - już wtedy pierwszy saksofon francuskiego free jazzu, Léandre - młoda adeptka kontrabasu o … niebywałym potencjale wokalnym i Lewis, gość zza Wielkiej Wody, znaczący przedstawiciel legendarnego AACM, stały współpracownik Anthony’ego Braxtona. Dodajmy, iż fragment tego koncertu (około 20-minutowy) został wydany przez szwajcarski HatHut na autorskiej płycie Lazro już w roku 1985. Dziś dostajemy wprost w nasze uszy całość koncertu, na który składają się zgrabne miniatury, rodzaj gier, tudzież zabaw w dźwięki oraz trzy rozbudowane improwizacje. Te ostatnie pokazują walory artystyczne całej trójki w sposób szczególnie dobitny.

Pierwsze cztery improwizacje, to anonsowane miniatury, z których tylko ta ostatnia znacząco przekracza dwie minuty. Artyści prezentują się tu nie tylko jako wyjątkowo sprawni i kreatywni instrumentaliści, ale także aktorzy teatralni, zabawni kabareciarze, mistrzowie ciętej riposty, skeczu, a także wokalnych i słownych igraszek. Lewis chętnie korzysta ze swojego dodatkowego akcesorium, wydając mnóstwo równie zabawnych, jak i tajemniczych dźwięków. Zdaje się, że w tej fazie koncertu więcej korzysta właśnie z nich, niż z samego puzonu. Lazro operuje bardziej jazzowym frazowaniem, nie stroni od ulotnych melodii, stara się porządkować przebieg narracji, musi być bardzo czujny, albowiem partnerzy często podsyłają mu drobne, foniczne prowokacje. Léandre frazuje z gracją zarówno swobodnym pizzicato, jak i zwiewnym, ale chwilami wyostrzonym arco. Jej eskapady wokalne dodają przebogatym improwizacjom dodatkowego smaczku. W ostatniej z czterech improwizacji otwarcia pojawia się pierwsza zajawka bardziej linearnej narracji, wyposażona w rytm basu, śpiew altu i puzonowe zdobienia.

Piąta i szósta odsłona koncertu, to rozbudowane improwizacje, trwające łącznie ponad dwa kwadranse. Tą pierwszą otwiera kontrabasistka wyposażona w smyczek i śpiewająca niemal operowym głosem. Partnerzy wznoszą okrzyki zachęcając ją do eskalowania procesu. Jeden z nich smutno zawodzi, drugi trochę błaznuje. W dalszej części utworu następują ekspozycje solowe, z których szczególnie efektowna jest partia Lewisa. Człowiek orkiestra, nadworny błazen i wytrawny preparator instrumentu i obiektów pochodnych. Powrót do tria oznacza tu sprawność kameralnego jazzu i humor teatralnych gagów. Artyści często operują teraz krótkimi frazami, bogacąc flow zabawnymi incydentami. Z czasem show zaczyna kraść Léandre, której frazowanie arco zdaje się być coraz bardziej temperamentne. Do tego garść kolejnych popisów wokalnych, bo tu przecież wszyscy kochamy Kabaret! Drugą z rozbudowanych improwizacji otwiera intuitywny duet puzonu i altu. Muzycy rozmawiają półsłówkami, zadają pytania i zwinnie odpowiadają. Po kilku minutach idą w niemal free jazzowe tango, do którego podłącza się smyczek kontrabasistki. Ta ostatnia ma tu także efektowne solo. Pod koniec, już we trójkę, muzycy ślą nam bukiet bardziej melodyjnych fraz.

Siódma część lepi się z szumów, szmerów i groteskowych odgłosów, wydawanych chyba narządami węchu – całość zdaje się być krótkim odpoczynkiem przed kolejną eksplozją. Ósma opowieść trwa prawie dziewięć minut i śmiało zaliczyć ją możemy do najmocniejszych punktów koncertu. Rozhuśtany post-jazz bazuje tu na bardzo szerokim spektrum dźwięku i ekspresji. Chwilami smakuje bluesem, chwilami popada w intrygującą medytację. Z jednej strony melodia, z drugiej puzonowe grepsy i smakowite preparacje, śpiewy i żarciki. Na zakończenie akt kreacji bierze na swoje barki ekspresyjny saksofon. Ostatnie dwie opowieści zgrabnie reasumują ów szaleńczy koncert. Najpierw jest to garść okrzyków, potem kupiona narracja rodząca się w ciszy, z czasem przepoczwarzająca się w linearną opowieść, która łapie ogień free jazzu. Ostatnia prosta budowana jest mrocznymi dronami.




wtorek, 3 września 2024

Splitter Orchester plays splitter musik!


Berlińska Splitter Orchester to zjawisko unikatowe nawet w świecie dużych, improwizujących formacji. Niemalże stały skład, regularne spotkania, prace i koncerty, często na pograniczu teatralnych performansów, a wokół tego nieustający ferment twórczy. Załoga pracuje kolektywnie, zdaje się nie mieć organów przywódczych, wspaniale integruje berlińskie środowisko improwizatorów, kompozytorów, tudzież performerów. Dużą wagę przykłada do sfery konceptualnej swych muzycznych ujawnień, zdaje się pod tym względem balansować na pograniczu muzyki współczesnej, nade wszystko jest wszakże zgrają wspaniałych, kreatywnych muzyków.

Z innymi tego typu przedsięwzięciami być może łączy ją jedynie to, że dokumentacja fonograficzna ich kilkunastoletniej działalności nie jest szczególnie obfita. Potrójny album, po który za moment sięgniemy, to ledwie czwarta pozycja w dyskografii Splitterów.

Album splitter musik dokumentuje nagrania z lat 2019-2020, doskonale pokazując, czym dla SO jest programowy konceptualizm, który poprzedza proces improwizacji lub ogarnia ją od pierwszej do ostatniej sekundy. Pomysł na pierwszy album opiera się na sposobie rozmieszczenia muzyków w stosunku do publiczności w tajemniczym, owalnym obiekcie, wyposażonym w koliste balkony, drugi krążek jest symultanicznym miksem nagrań solowych poszczególnych członków orkiestry, trzeci wreszcie nagrany został nad rzeką (muzycy i publiczność na przeciwległych jej brzegach) i konsumuje także wszelkie dostępne dźwięki otoczenia (pieczołowicie zbierane przez mikrofony i urządzania radiowe). 



 

Vortex

Okrągły obiekt, który na zdjęciu przypomina nietypową salę koncertową - publiczność umieszczona po środku, z kolei rozbudowana armia muzykantów na balkonach, nad publicznością, wokół niej. Muzycy improwizują wedle scenariusza, którego szczegółów nie znamy, być może takowy w ogóle nie powstał. Istnieje duże prawdopodobieństwo, iż dźwięki wydawane przez kilkudziesięcioosobowy skład są na żywo porządkowane przez akcesoria mikserskie. Wnikliwa analiza okładki płyty dostarcza nam szczegółowych informacji o rozmieszczeniu artystów na owalnym balkonie, ale akurat tym aspektem koncertu nie będzie się teraz zajmować (niechże dociekliwość słuchacza w tej kwestii będzie wystarczającą zachętą do zakupu albumu na urokliwie wydanym nośniku fizycznym).

Spektakl trwa tu niemal pełną godzinę zegarową, a jego początek wyznaczają fale minimalistycznych ekspozycji dętych, strunowych, a po chwili subtelnych, blaszanych śpiewów, nerwowo kontrapunktowanych przez bliżej niezidentyfikowaną frakcję instrumentalną. Wielki aparat wykonawczy nabiera tu mocy, ale wciąż kroczy w leniwym tempie, raz po raz powracając do drobnego, niemal indywidualnego frazowania. W okolicach 12 minuty ma miejsce pierwsza kulminacja, która szybko rozpływa się w migoczące plejady short-cuts, płynące prawdopodobnie od wszystkich uczestników tej dźwiękowej celebracji. Tymczasem w tle pracuje wataha elektroakustycznych urządzeń tajemniczej proweniencji.

Kolejna kulminacja, tuż przed upływem 20 minuty, dostarcza jeszcze większych emocji – brzmi niemal post-industrialnie. Wokół drży echo, a selektywny dźwięk orkiestry sprawia, że bez trudu wyławiamy w potoku fonii frazy niemal każdego instrumentu. Tuż przed upływem drugiego kwadransa Splitterzy popadają w mroczny bezruch. Mikrofrazowanie dość sprawnie przekształca się w jeszcze mroczniejszą medytację, budowaną rozległymi strumieniami fonii.

Dalsza faza spektaklu stawia na interakcje w podgrupach. Dęte dyskutują, strunowce pojękują, pojawiają się głosy i akcenty perkusjonalne. Tym razem narracja nie szuka kulminacji, bliżej jej do ciszy, bazuje na lewitujących repetycjach, inkrustowanych blaszanymi śpiewami. Dopiero ostatni kwadrans koncertu przynosi bardziej żwawe akcje. Przez moment mamy wrażenie, że orkiestra gra tu pełną mocą, ale flow dość szybko przekształca się w filuterne gry na instrumenty zasilane prądem zmiennym. W potoku ponownie niezbyt intensywnych zdarzeń pojawiają się pierwsze, pożegnalne melodie, oniryczne post-kołysanki, które wieńczą żywot koncertu w rozległej chmurze szumów.

 

Imagine Splitter

Członkowie orkiestry zostali poproszeni o nagranie solowej improwizacji o zadanym czasie trwania. W trakcie procesu twórczego mieli sobie wyobrażać, czym jest dla nich idea Splitter. Nagrania zainspirował, a potem zlepił w nieprzerwany, ponad czterdziestominutowy ciąg zdarzeń fonicznych klarnecista Kai Fagaschinski. Efekt konceptu i pracy post-produkcyjnej zdaje się wykraczać poza nasze wyobrażenia o tym, czym może być zlepek solowych improwizacji. Słyszymy wielką orkiestrę, która starannie buduje swoją ekspozycję, raz za razem inkrustując ją indywidualnymi, dźwiękowymi perełkami. I znów okładka albumu podpowiada nam, kto w zaaranżowanym spektrum spektaklu odpowiada za dany strumień dźwiękowy, jakbyśmy ponownie znaleźli się na wspólnym koncercie, który dzieje się tu i teraz. Definitywnie Imagine Splitter, to podróż niezwykła.

Od startu flow wyimaginowanej Splitter drży i emanuje dźwiękową intensywnością. Dęte pomruki, elektroakustyczna pulsacja, szeleszczące talerze, dygoczące kontrabasy, wreszcie mrowie zdarzeń z nie do końca rozpoznanych źródeł dźwięków. Całość zdaje się być podszyta tajemniczym, wewnętrznym nerwem rytmu, a wszyscy uczestnicy spektaklu pozostawać w stadium permanentnego dialogu. Fauna i flora improwizacji w rozkwicie! Po upływie dziesiątej minuty opowieść delikatnie się wystudza i przechodzi w fazę elektroakustycznych dygresji. Potem następuje faza bardziej intensywnych interakcji, doposażona w efektowną ekspozycję klarnetu kontrabasowego, a także gitarowe wtręty budowane na subtelnej amplifikacji. Akcja goni tu akcję, a każda fraza rezonuje z frazą bezpośrednio ją poprzedzającą. Oniryczne post-melodie i kontrabasowe chrobotania tuż przed upływem 30 minuty formują tu krótkotrwałą kulminację, która bezboleśnie odnajduje się w chmurze akustycznych, wystudzonych fraz i pulsującego tła gasnącej elektroniki.

Rozkołysana post-akustyka króluje na wyimaginowanej scenie przez kilka długich minut. Matowe melodie, nerwowe kontrapunkty i niemal kompulsywne napięcie związane z nieuchronnym końcem szyją ścieg ostatniej prostej. Plamy elektroakustyki, drżące perkusjonalia, dęte drony i preparacje lepią się w końcowy supeł mikrozdarzeń o niespotykanej urodzie.

 

PAS

Tu sytuacja dramaturgiczna jest jeszcze bardziej intrygująca. Berlińska Szprewa, okolice Petersburg Arts Space. Na jednym brzegu orkiestra, na drugim publiczność (jesteśmy w trakcie pierwszego lata pandemii!). Trzecim niezwykle istotnym elementem spektaklu jest samo miasto, jego życie foniczne, ludzie odgłosy i wszystko, co tworzy miejski mikroklimat. Muzycy wyposażeni są w urządzenia do absorbowania tych dźwięków i wtłaczania ich w przebieg orkiestrowej ekspozycji. Mają także hydrofony, a zatem interesuje ich również sfera dźwiękowa samej rzeki. Tym razem koncert zdaje się być precyzyjnie zaplanowany. Dla posiadaczy albumu w formie fizycznej kolejna wartość dodana – mapa zdarzenia! W głównym nucie rzeki opis poszczególnych ekspozycji muzycznych orkiestry, na jej skrajach akcje dźwiękowe, jakie dostarcza otoczenie. Całość trwa prawie 80 minut i trzyma nas w napięciu, niczym wysokogatunkowy horror.

Ów outdoor performance otwiera osobiście Berlin! Szum rzeki, ludzkie rozmowy, szmer miejskiego hałasu. Jedyne dźwięki orkiestry, to perkusjonalia. Obie sfery mają tu swój rytm, swoją metodę na przetrwanie. W okolicach 5 minuty do życia budzą się klarnety, instrumenty blaszane i kolejne perkusjonalia, tworząc intrygujące, dźwiękowe continuum. Po 10 minucie czeka nas elektroakustyczna nawałnica, którą zdaje się wzbudzać hałas przelatującego samolotu, a także dźwięki statku. Opowieść pulsuje, a akustyka instrumentów lepi się do gołej skóry miasta. Instrumentalne drony splatają się z miejską fonią, a słuchacz ma spory problem ze wskazaniem, która ze stron zdarzenia odpowiedzialna jest za dany dźwięk. Sama muzyka wydaje się być na tym etapie podróży bardzo delikatna, jakby przeniesiona z opuszczonej filharmonii wprost w wir rzeki. Sami muzycy wtłaczają w nurt główny narracji sporo przypadkowych dźwięków, stając się jakby kolejnym element berlińskiego zgiełku. Oba podmioty wykonawcze koncertu wchodzą w intrygujące interakcje – psy gadają z tubą, perkusyjne talerze lecą wraz ptactwem szerokim sklepieniem nieba. W 22 minucie nasi podróżnicy napotykają na deszcz post-akustycznych usterek. Orkiestra łapie teraz wiatr w żagle – blaszane pulsują, perkusje nadymają się, a wokół panoszy się mrowie gwizdów i świstów, powodując, iż opowieść nabiera masy i głośności. Coś na kształt rytmu, basowe plamy i miejskie gadanie dopełniają jakże już bogate spektrum dźwiękowe koncertu.

Tuż przed końcem drugiego kwadransa opowieść gaśnie niemal do poziomu ciszy. Drobne akcje i reakcje szyją teraz nową historię. Długie i krótkie frazy instrumentalne imitują ptasie odgłosy, szumy, zgrzyty i garść syntetycznych dronów snują swoje wątki. Miasto odczuwa coraz bardziej nerwowy step Splittera - wrony głośno kraczą, a szum wody narasta. Wszystko, co tworzy teraz flow pęcznieje, nadyma się, tworząc prawdziwie przemysłowy zgiełk. Tymczasem kameralne interludium szybko przenosi nas w świat perkusyjnej polirytmii. Swoje dokłada tętniące życiem miasto. W okolicach 50 minuty w ów perkusyjny szum wkraczają dumnie instrumenty dęte, szyjąc intrygę za intrygą. Po kolejnych kilku minutach w strumieniu głównym opowiadania pojawiają się tajemnicze dźwięki, które zdają się być zbierane z samego dna rzeki. Leje się woda, ale wszystko drży i pulsuje, podsycane frazami basowymi. Na kwadrans przed końcem, oliwy do ognia dolewa elektronika kreując definitywnie post-industrialny chaos chwili. Opowieść gęstnieje, nabiera brudu w szprychy, ale wytraca tempo. Niemal lewituje przerażone okolicznościami koniecznej w tym wypadku finalizacji. Narracja rozpływa się w drobiazgi i migotliwe umiera pozostawiając na pustej scenie jedynie odgłosy miasta.

 

Splitter Orchester splitter musik (hyperdelia.com, 3CD 2024)

Splitter Orchester: Liz Allbee – trąbka, Boris Baltschun – syntezator analogowy, Burkhard Beins –instrumenty perkusyjne, Anthea Caddy – wiolonczela, bas elektryczny, Anat Cohavi – klarnet, Mario de Vega – elektronika, Axel Dörner – trąbka, Kai Fagaschinski – klarnet, Robin Hayward – tuba, Steve Heather – instrumenty perkusyjne, Chris Heenan – klarnet kontrabasowy, Mike Majkowski – kontrabas, elektronika, Magda Mayas - clavinet, harmonium, Matthias Müller – puzon, Andrea Neumann - inside piano, mikser, hydrofony, Morten Joh – instrumenty perkusyjne, Simon James Phillips – organy, fortepian, Korg CX3, Jules Reidy – gitara, Ignaz Schick – elektronika, gramofony, Michael Thieke – klarnet, Clayton Thomas – kontrabas, Sabine Vogel – flety, hydrofony, Biliana Voutchkova – skrzypce, Marta Zapparoli - tape decks, hydrofony, odbiorniki radiowe, anteny.

CD1 Vortex: nagranie koncertowe, Silent Green, Berlin, listopad 2019. CD2 Imagine Splitter: nagrania solowe dokonane w trakcie pandemicznego lockdownu, zmiksowane przez Kaia Fagaschinskiego. CD3 PAS: nagrane na żywo nad rzeką Szprewą, okolice Petersburg Arts Space, Berlin, sierpień 2020. Łączny czas trzech improwizacji - 177 minut.