piątek, 6 września 2024

FOU Records: Marteau Rouge & Haino Keiji! Lazro, Léandre & Lewis!


Kontynuujemy naszą letnią przygodę z francuskim labelem FOU Records, prowadzonym od kilkunastu lat przez Jean-Marca Foussata. Dziś bierzemy na recenzencką tapetę dwa starsze nagrania koncertowe. Najpierw cofniemy się w czasie o piętnaście lat, potem o całe czterdzieści!

Na krążkach odnajdujemy wyłącznie zacne nazwiska sceny francuskiej, a także japońskiej i amerykańskiej. Wszelkie introdukcje uznajemy zatem za zbędne. Welcome to great music!



 

Marteau Rouge & Haino Keiji Concert à Luz 2009 (CD 2022). Haino Keiji – gitara, głos oraz Jean-Marc Foussat – syntezator, głos, Jean-François Pauvros – gitara, głos, Makoto Sato – perkusja. Nagranie koncertowe, Marquee of Luz-Saint-Sauveur, Jazz à Luz, Francja, lipiec 2009. Dwanaście części, 61 minut.

Trio Marteau Rouge świetnie znamy z albumów nagranych z Evanem Parkerem. Tym razem spotykamy ich w towarzystwie legendy japońskiej, rozszalałej gitary, zatem ryzyko, że odpłyniemy w bezmiar psychodelicznej the way of no return jest niemal stuprocentowe. I bardzo dobrze! Okoliczność jest definitywnie koncertowa, niemal w rockowym rozumieniu tego pokrętnego terminu – album zawiera werbalną introdukcję, część główną podzieloną na dziesięć odcinków, jakkolwiek stanowiącą nieprzerwany ciąg zdarzeń fonicznych, i wielosekundową burzę oklasków.

Kwartet ognistej psychodelii wchodzi w magmę rockowej improwizacji bez specjalnych ceregieli. Gitary sprzęgają zawieszone w smogu syntetycznych plam, a aktywne, rozbujane circle drums dają moc przetrwania. Opowieść płynie szeroką strugą fonii, choć na wstępnym etapie nie jest podsycana basowym backgroundem elektroniki. Gitarzyści strzygą uszy i atakują szerokim frontem, połamana perkusja bystrze stymuluje dramaturgię chwili. Gdy tylko syntezator włączy tryb basowego dopalania opowieść szybko wita się ze ścianą dźwięku. Flow potrafi tu gęstnieć, a potem rozlewać się w szerokim korytem niemal w ułamku sekundy. Na incydentalnych na tym etapie koncertu spowolnieniach muzycy tryskają mocą utraconych melodii, chętnie korzystają z bagażu gatunkowych inspiracji. Szczególnie gorąco robi się w momentach, gdy obaj gitarzyści idą w zwarcie, jak dzieje się choćby w czwartej części albumu. Równie ciekawie jest wtedy, gdy narracja nabiera funkowych rumieńców, a syntetyczne akcje w tle przybierają na sile.

Improwizacja ma swój pierwszy znaczący punkt zwrotny w okolicach odcinka siódmego. Na jednej z gitar pojawia się wtedy smyczek, a kompulsywne tłumienie emocji sięga po całkiem kameralne metody. Post-industrialne zło szybko jednak powraca na front, a muzycy po raz kolejny tego wieczoru stają w ogniu krwistego hałasu. Opowieść od dłuższej chwili dzieli się już na wyraźnie wyseparowane epizody. Pojawiają się wokalizy, płomienne, gitarowe hymny w etyce fussion jazzu, ale rockowa psychodelii pozostaje w zanadrzu, w każdej chwili gotowa ponownie opanować scenę. Po kolejnym, noise’owym spiętrzeniu, na starcie części dziesiątej, pojawia się nowy wątek gitarowy, który brzmieniem przypomina frazy typowe dla … Steve’a Albiniego. Zaraz potem mamy ekspresyjne solo perkusji i kolejne garście gęstej psychodelii. Opowieść balansuje na granicy przesteru, ale incydentalnie potrafi unosi się w powietrzu i niemal lewitować, korzystając z eskalowanego od czasu do czasu pogłosu gitar. Wielki finał koncertu jest prawdziwie ognisty, grany na kompulsywnym wydechu. Na odchodnym swoje trzy grosze dokładają jeszcze syntetyczne pulsacje i wielowarstwowe wokalizy.




Daunik Lazro, Joëlle Léandre & Georges Lewis Enfances à Dunois le 8 janvier 1984 (CD 2020). Daunik Lazro – saksofon altowy, Joëlle Léandre – kontrabas, głos, George Lewis – puzon, zabawki. Nagranie koncertowe, 28 Rue Dunois, Paryż, styczeń 1984. Dziesięć części, 57 minut.

Koncert sprzed czterdziestu lat z dzisiejszej perspektywy zdaje się być prawdziwym spotkaniem na szczycie mistrzów improwizacji, ale po prawdzie także w roku 1984 nie wyglądał na wydarzenie mało istotne. Lazro - już wtedy pierwszy saksofon francuskiego free jazzu, Léandre - młoda adeptka kontrabasu o … niebywałym potencjale wokalnym i Lewis, gość zza Wielkiej Wody, znaczący przedstawiciel legendarnego AACM, stały współpracownik Anthony’ego Braxtona. Dodajmy, iż fragment tego koncertu (około 20-minutowy) został wydany przez szwajcarski HatHut na autorskiej płycie Lazro już w roku 1985. Dziś dostajemy wprost w nasze uszy całość koncertu, na który składają się zgrabne miniatury, rodzaj gier, tudzież zabaw w dźwięki oraz trzy rozbudowane improwizacje. Te ostatnie pokazują walory artystyczne całej trójki w sposób szczególnie dobitny.

Pierwsze cztery improwizacje, to anonsowane miniatury, z których tylko ta ostatnia znacząco przekracza dwie minuty. Artyści prezentują się tu nie tylko jako wyjątkowo sprawni i kreatywni instrumentaliści, ale także aktorzy teatralni, zabawni kabareciarze, mistrzowie ciętej riposty, skeczu, a także wokalnych i słownych igraszek. Lewis chętnie korzysta ze swojego dodatkowego akcesorium, wydając mnóstwo równie zabawnych, jak i tajemniczych dźwięków. Zdaje się, że w tej fazie koncertu więcej korzysta właśnie z nich, niż z samego puzonu. Lazro operuje bardziej jazzowym frazowaniem, nie stroni od ulotnych melodii, stara się porządkować przebieg narracji, musi być bardzo czujny, albowiem partnerzy często podsyłają mu drobne, foniczne prowokacje. Léandre frazuje z gracją zarówno swobodnym pizzicato, jak i zwiewnym, ale chwilami wyostrzonym arco. Jej eskapady wokalne dodają przebogatym improwizacjom dodatkowego smaczku. W ostatniej z czterech improwizacji otwarcia pojawia się pierwsza zajawka bardziej linearnej narracji, wyposażona w rytm basu, śpiew altu i puzonowe zdobienia.

Piąta i szósta odsłona koncertu, to rozbudowane improwizacje, trwające łącznie ponad dwa kwadranse. Tą pierwszą otwiera kontrabasistka wyposażona w smyczek i śpiewająca niemal operowym głosem. Partnerzy wznoszą okrzyki zachęcając ją do eskalowania procesu. Jeden z nich smutno zawodzi, drugi trochę błaznuje. W dalszej części utworu następują ekspozycje solowe, z których szczególnie efektowna jest partia Lewisa. Człowiek orkiestra, nadworny błazen i wytrawny preparator instrumentu i obiektów pochodnych. Powrót do tria oznacza tu sprawność kameralnego jazzu i humor teatralnych gagów. Artyści często operują teraz krótkimi frazami, bogacąc flow zabawnymi incydentami. Z czasem show zaczyna kraść Léandre, której frazowanie arco zdaje się być coraz bardziej temperamentne. Do tego garść kolejnych popisów wokalnych, bo tu przecież wszyscy kochamy Kabaret! Drugą z rozbudowanych improwizacji otwiera intuitywny duet puzonu i altu. Muzycy rozmawiają półsłówkami, zadają pytania i zwinnie odpowiadają. Po kilku minutach idą w niemal free jazzowe tango, do którego podłącza się smyczek kontrabasistki. Ta ostatnia ma tu także efektowne solo. Pod koniec, już we trójkę, muzycy ślą nam bukiet bardziej melodyjnych fraz.

Siódma część lepi się z szumów, szmerów i groteskowych odgłosów, wydawanych chyba narządami węchu – całość zdaje się być krótkim odpoczynkiem przed kolejną eksplozją. Ósma opowieść trwa prawie dziewięć minut i śmiało zaliczyć ją możemy do najmocniejszych punktów koncertu. Rozhuśtany post-jazz bazuje tu na bardzo szerokim spektrum dźwięku i ekspresji. Chwilami smakuje bluesem, chwilami popada w intrygującą medytację. Z jednej strony melodia, z drugiej puzonowe grepsy i smakowite preparacje, śpiewy i żarciki. Na zakończenie akt kreacji bierze na swoje barki ekspresyjny saksofon. Ostatnie dwie opowieści zgrabnie reasumują ów szaleńczy koncert. Najpierw jest to garść okrzyków, potem kupiona narracja rodząca się w ciszy, z czasem przepoczwarzająca się w linearną opowieść, która łapie ogień free jazzu. Ostatnia prosta budowana jest mrocznymi dronami.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz