piątek, 31 stycznia 2025

The Relative Pitch’ late autumn: Trance Map! STA! Carne Vale! Abdou, Gouband & Warelis! Agnel & Zerang! ES Trio! Parkins! Scree!


Nowojorski Relative Pitch Records i jego inwazja edytorska z listopada i grudnia ubiegłego roku: czternaście nowych albumów niosących moc wrażeń dla słuchaczy i godziny pracy dla niestrudzonego recenzenta. Poniżej sięgamy po osiem z nich, w bezmiarze milczenia pozostawiając pięć albumów solowych i jeden duet. Kto ciekaw tych ostatnich bez naszej rekomendacji, zapraszamy na relatywny bandcamp, jak zawsze chętny do udostępniania muzyki w streamingu.

W omawianym pakiecie dużo dobrych emocji, całkiem sporo znamienitych postaci światowej muzyki improwizowanej i jak zawsze kilka nowych, tudzież zaskakujących personalnie konfiguracji. Bez zbędnej zwłoki zapraszamy na odczyt i odsłuch brytyjskiego duetu, wielkiej orkiestry australijskiej oraz kilku międzynarodowych składów dwu-trzy-czteroosobowych, a także kwartetu złamanego w septet.

Definitely welcome! 



 

Trance Map Horizons Held Close

Czas i miejsce akcji nieznane: Evan Parker – saksofon sopranowy oraz Matthew Wright - turntable, live processing, sound design. Dwie improwizacje, 48 minut.

Współpraca Parkera i Wrighta, to niemal półtorej dekady elektroakustycznych przygód saksofonu sopranowego i inteligentnej elektroniki, zapoczątkowanej albumem Trance Map, który dał nazwę kolejnym ujawnieniom. Co ciekawe, w wymiarze fonograficznym wszystkie one stanowiły przedsięwzięcia w formule duo+, zatem najnowszy album, to dopiero drugie nagranie purée duetowe. Koncepcja tej jakże swobodnej improwizacji jest dość prosta – płynący szeroką strugą saksofon sopranowy poddawany jest live processingowi, a całość niekiedy bardzo rozbudowanej ekspozycji barwiona mnóstwem elektronicznych drobiazgów i subtelności, w których Wright jest definitywnie mistrzem świata. Nowa płyta nic w tej materii nie zmienia i jak zawsze jest porcją wyśmienitej muzyki.

Opowieść zrodzona w szeleszczącej ciszy dość szybko nabiera tu rumieńców – sopranista ucieka w oddech cyrkulacyjny, a jego flow zaczyna być dekonstruowany na kilka wątków, z których każdy zdaje się prezentować inne odium dętej narracji. Swoją opowieść konstruuje także elektronik – subtelne, rozkołysane electro, syntezatorowe pasma unikalnych meta melodii, wreszcie plejady skwierczeń i drgań. Po upływie kwadransa Parker zdaje się schodzić na drugi plan, wpadając w rozmarzoną pętlę upływającego czasu. Druga improwizacja konstruowana jest z drobnych, cedzonych przez zęby fraz, przypomina ptasie ćwierkania. Sopranowa ekspozycja łapie echo i urokliwe rozwarstwia się. Akcje elektroniczne rozbudowują się po szóstej minucie, przyjmują postać delikatnie pulsującego beatu. W drugiej połowie utworu sopran nabiera soczystości i daje się ponieść efektownej rytmicznie warstwie elektronicznej.




Sound the Alarm A Large Ensemble Instigation for Palestine

Annandale Creative Arts Centre, Australia, czerwiec 2024: Clayton Thomas – kompozycja, dyrygentura, kontrabas, Sam Gill – saksofon sopranowy, Jack Stoneham – saksofon altowy, Matthew Ottignon – saksofon barytonowy, klarnet, Peter Farrar – saksofon c-melody i altowy, Megan Alice Clune - klarnet, Simon Ferenci – trąbka, Phillipa-Haste Murphy – klarnet basowy, altówka, Freya Schack-Arnott – wiolonczela, Julia Magri – kontrabas, Novak Manojlovic – fortepian, Niki Johnson – talerze, instrumenty perkusyjne, Holly Conner - perkusja, instrumenty perkusyjne, Hayley Chan – perkusja, instrumenty perkusyjne, Lauren Tsamouras – organy elektryczne, Hilary Geddes – gitara elektryczna. Trzy utwory, 69 minut.

Sprawcą tego przedsięwzięcia jest świetnie nam znany australijski kontrabasista Clayton Thomas, który odpowiada tu niemal za wszystko. Na scenie szesnastu lokalnych muzyków w bystrze dobranym instrumentarium – siedem dęciaków, trzy strunowce, trzy zestawy perkusyjne, piano, organy i gitara elektryczna, a na pulpitach (?) trzy rozbudowane, jako rzecze sam Thomas, skomponowane improwizacje, które niosą moc wyśmienitej muzyki, przesłanie dla świata i wsparcie dla tych, którzy potrzebują go teraz najbardziej.

Pierwsza odsłona albumu trwa ponad dwa kwadranse, w trakcie których STA pokonuje wyboistą drogę od post-filharmonicznej, strunowej rozgrzewki, poprzez kameralne akcje w podgrupach, nie bez ekspozycji dronowych, po post-jazzową kulminację. Punktem zwrotnym zdaje się tu być centralnie umiejscowiona na osi czasu akcja perkusjonalistów. Kolejne dwie części albumy są nieco krótsze, bardziej skoncentrowane na niuansach dramaturgicznych wieloosobowej kameralistyki. W introdukcji drugiej opowieści nie brakuje pasm o niemal post-klasycznej estetyce. Z drugiej strony w każdym zakamarku narracji zdaje się czaić ekspresja free jazzu. Tu finał okupiony jest efektowną, dość hałaśliwą gitarą. Trzecia improwizacja ściele się rezonującymi frazami dętymi, smyczkami na gryfach kontrabasów i plejadami drobnych, nieco separatywnych mikro eksplozji. Samo zakończenie nasycone jest odrobiną rzewnej, post-kameralnej melodyki, jakże zgrabnie ułożonej do snu.




Foster/ Bennett/ Wick Carne Vale

Pioneer Works, Red Hook, Brooklyn, czas nieznany: Ben Bennett – instrumenty perkusyjne, Michael Foster – saksofony oraz Jacob Wick – trąbka. Pięć improwizacji, 40 minut.

Pięć nieprzegadanych, swobodnych improwizacji, skupionych na frazach preparowanych i dobrze unerwionych wzajemnymi interakcjami, to krew tego albumu. Muzycy mniej nam znani (może poza saksofonistą) proponują dalece wysmakowaną i pełną pozytywnych doznań podróż po obrzeżach dźwięków perkusjonalii, trąbki i saksofonu.

Początek albumu jest niezwykle skupiony, usłany rezonującym talerzem i drobnymi półmelodiami z trąbki. Szemrzący saksofon wchodzi do gry po kilku minutach i udanie lepi się do duetowej ekspozycji, która pod koniec nabiera intensywności. W drugiej odsłonie artyści jeszcze silniej skupiają się nad gramaturą dźwięku, formując wątłą strugę ambientu, rodzaj onirycznego, post-sonorystycznego spaceru. Trzecią część otwiera trąbka, a wspólna ekspozycja na etapie rozwinięcia śmiało zasługuje na miano mrocznej post-ballady, która czerpie jakość z rozśpiewanych, preparowanych odgłosów wciąż jeszcze żywych instrumentów. W czwartej opowieści muzycy przez moment mają ochotę na bardziej linearną narrację, ale broczą po kolana w szczegółach. W ostatecznym rozrachunku dają się ponieść na poły melodyjnej ekspresji. Końcowa improwizacja trwa ponad dwanaście minut i zgrabnie reasumuje ów urokliwy kęs free improvised music. Odrobina dynamiki na etapie preparacji, intrygujące zwarcia i medytacje czynione metodą call and response, post-balladowe interludium i dynamiczne, free jazzowe podsumowanie. 



 

Abdou/ Gouband/ Warelis Hammer, Roll and Leaf

Nagrania domowe, Francja (?), luty 2024: Sakina Abdou – saksofon altowy i tenorowy, Marta Warelis – fortepian oraz Toma Gouband – perkusja, kamienie i liście. Dziewięć utworów, 66 minut.

Francusko-polskie spotkanie rising stars europejskiej sceny improwizowanej w subtelnym, nieinwazyjnym towarzystwie bardziej doświadczonego perkusjonalisty, to być może jedno z bardziej ważkich wydarzeń drugiej połowy roku w rzeczonej stylistyce. Album, zbudowany cierpliwie podczas kilkudniowej sesji w domowych pieleszach saksofonistki, przynosi dużo materiału dźwiękowego, sporo intrygujących splotów dramaturgicznych, ale i cień niedosytu. Niekiedy można bowiem odnieść wrażenie, że muzycy pracują na delikatnie zaciągniętym ręcznym, kryjąc sporo emocji w bezmiarze niezdecydowania.

Otwarcie albumu, szczególnie trzy pierwsze opowieści, zdają się konstytuować ambiwalencje recenzenta. Post-klasyczny minimalizm pianistki, wytłumiona, post-jazzowa narracja saksofonistki ubrana w kameralny suspens, wreszcie repetycje szumiącego zestawu perkusjonalnego. Dopiero w czwartej odsłonie improwizacja nabiera rumieńców. Nerwowa, połamana rytmika szyta plejadą drobnych, niekiedy urywanych fraz kreuje tu dynamikę, który kusi los. W kolejnych ekspozycjach na powrót nie brakuje zadumy, klasycznego posmaku, wreszcie odrobiny post-jazzu, która wykuwa się z kameralnie uformowanej opowieści. Zakończenie szóstej części zwiastuje jednak nadejście czegoś intrygującego. Chwilę potem pianistka bierze sprawy w swoje ręce, osiada na gęstym rytmie i niesie trio ku nowym wyzwaniom. W części ósmej swoje dokłada saksofonistka, która nasyca dęte frazy zabrudzonym brzmieniem i doposaża głosem. Emocje rosną – pianistka skacze po klawiaturze jak gazela, perkusista przypomina zuchwałego kocura. Końcowa improwizacja najpierw sięga po frazy preparowane, potem efektownie rozkołysana wpada w polirytmię delikatnego transu, wiele nam w kontekście całego albumu rekompensując.



 

Sophie Agnel & Michael Zerang Draw Bridge

Experimental Sound Studio, Chicago, kwiecień 2024: Sophie Agnel – fortepian oraz Michael Zerang – instrumenty perkusyjne. Dziewięć improwizacji, 44 minuty.

W ostatnich latach za kojarzenie improwizujących muzyków francuskich i amerykańskich odpowiadała najczęściej inicjatywa The Bridge. Agnel i Zerang zebrali się chyba we własnym zakresie, ale ich spotkaniu także przypięto łatkę mostową. Klasa artystów nie podlega tu dyskusji, a ich album (chyba pierwszy raz w duecie) zasługuje wyłącznie na komplementy, zwłaszcza, że oboje postawili w nim nade wszystko na formułę inside piano i snare drum preparation. 

Otwarcie albumu, to niechybnie klasyka gatunku. Odgłosy z dna pudła rezonansowego piana i ugniatanej glazury perkusyjnego werbla formują się w paradę cierpiących dźwięków, która nabiera pokracznego rytmu. Agnel po raz pierwszy używa klawiatury bodaj w trzecim odcinku, ale wciąż czyni to raczej okazjonalnie. Także wtedy na bardziej konwencjonalne tory narracji sforuje się Zerang, który buduje perkusyjną dramaturgię. Ale i tu puentą jest pisk zarzynanych kurcząt. W kolejnych epizodach artyści pokazują, iż estetyka akustycznego hałasu, to obszar, w którym czują się naprawdę swojsko. W tak zwanym międzyczasie kreują też bardziej subtelny obraz swojej improwizacji. Słyszymy delikatne, metaliczne frazy, nie do końca wiedząc, skąd pochodzą. W trakcie epizodów od szóstego do ósmego Sophie i Michael jeszcze częściej sięgają po brzmieniowe i narracyjne detale, śmiało wyznaczając szczególnie udane momenty całego albumu. Pewnym zaskoczeniem jest ostatni epizod. To gęsty potok dźwięków wprost z rozgrzanej klawiatury i soczysty drumming z preparowanymi zdobieniami niesione ekspresją free jazzu aż po szczęśliwe zakończenie. 



 

ES Trio The Foreign In Us

Experimental Sound Studio, Chicago, marzec 2023: Edith Steyer – saksofon altowy, klarnet, Mabel Kwan – fortepian oraz Michael Zerang – perkusja, instrumenty perkusyjne. Dziesięć utworów, 40 minut.

Na naszej zbiorówkowej scenie (w tym samym studiu nagraniowym) pozostaje Zerang, któremu tym razem towarzyszą aż dwie artystki. Obie z niejednego pieca chleb jadły, także w ujęciu gatunkowym. Nagranie sprawia wrażenie w pełni improwizowanego, jakkolwiek nuta konceptualności zdaje się wić wokół dziesięciu zgrabnych utworów, z których połowa nagrana została w trio, reszta zaś w duetach, każdorazowo z udziałem Steyer, która jest tu zapewne, z racji inicjałów w nazwie formacji, osobą sprawczą.

Album otwierają i kończą ekspozycje sax & drums, pełne free jazzowej swobody, dobrze konstruowanego rytmu i post-aylerowskich melodii. Utwory czwarty i siódmy, to z kolei duety piano & sax, prowadzone zarówno wewnątrz fortepianu, jak i na klawiaturze, z melodyjnym saksofonem, jak i tubą syczącą niczym wąż, czynione w estetyce post-jazzowej, ale i kameralnej. Najbardziej wartościowe na albumie to wszakże ekspozycje trzyosobowe. Świetnie łączą zalety obu duetów, dodając sporo intrygujących koincydencji. Piąta odsłona, to wzajemna wymiana kąśliwych, preparowanych fraz kojona ciepłem saksofonowych post-melodii. Ósma wydaje się abstrakcyjnym post-jazzem, którego nerw szyją perkusjonalne obcierki i samookaleczenia. Najciekawiej jest w utworze dziewiątym, przy okazji najdłuższym. Pozatykana tuba dęciaka i szeleszczące perkusjonalia sieją tu permanentny ferment i rwą narrację na strzępy, z kolei dystyngowane, minimalistyczne piano stara się wszystko porządkować i kierować na bardziej wystudzone tory.



 

Zeena Parkins Dam Against the Spring Tide

Czas i miejsce akcji niewskazane precyzyjnie, prawdopodobnie Berlin: William Winant - wibrafon, krotale, harmonika, Brett Carson - fortepian, organy, Joan La Barbara – głos, Zeena Parkins – łokieć na fortepianie, field recordings (utwory 1-5) oraz Laurent Bruttin – klarnety, Tony Buck – perkusja, orkiestrowe instrumenty perkusyjne, obiekty, Christian Kesten – głos, Magda Mayas - fortepian, clavinet, obiekty, Matthew Ostrowski - elektronika, processing, Zeena Parkins – harfa akustyczna, Sebastian Roux – elektronika, processing (6-10). Łącznie dziesięć części, 68 minut.

Berlińskie dzieło amerykańskiej harfistki, to album niezwykły. Składa się z dwóch multi-kompozycji, z których pierwsza trwa dwadzieścia minut i wykonuje ją akustyczny kwartet doposażony szczyptą nagrań terenowych, z kolei ta druga trwa prawie 50 minut, a podmiotem wykonawczym jest septet (pięciu żywych instrumentalistów, dwóch elektronicznych procesorów). Każda z opowieści podzielona jest na pięć części. Album tyleż niezwykły, co po prawdzie nieodgadniony. Słucha się go z uchem przy głośniku, by nie uronić choćby sekundy, ale czy w pełni satysfakcjonuje, pozostaje pytaniem retorycznym.

Kompozycja kwartetowa bazuje na dialogu fortepianu (na ogół wprost z klawiatury) i wibrafonu. Wokół nich krążą plejady zdobień i dekonstrukcji, które wydają się ciekawsze od wątku głównego. Ten balansuje między stonowanym post-jazzem, a skorą do figli post-klasyką. W ramach dramaturgicznych ornamentów urokliwe, oniryczne pasaże organów, plamy ambientu, odgłosy miejskiej cywilizacji i piękna, dronowa (smyczek na strunie piana?) finalizacja.

Dużo więcej wrażeń dostarcza epopeja septetowa. Otwiera ją ponad trzynastominutowa ekspozycja harfy, która rozwarstwia się na tyle wątków, iż niewykluczone, że w dziele tworzenia uczestniczyło więcej instrumentów. Kolejny odcinek budowany jest pełnym instrumentarium – głosem narratora w języku niemieckim, rozbudowanym akcesorium akustycznym, na ogół preparowanym i dość tajemniczym (słyszymy choćby gitarę niewylistowaną w albumowym credits), wreszcie plamami nieinwazyjnej elektroniki, zapewne głównie processingowej. Trzecia i czwarta część mają bardziej zwartą strukturę narracyjną – ta pierwsza przyjmuje formę onirycznego drona nasączonego elektronicznymi zdobieniami, ta druga jest narracją perkusji, klarnetu i harfy, wokół których snują się drobne frazy pozostałych uczestników spektaklu. W finałowej części powraca narrator, a warstwa instrumentalna jest reaktywną plejadą short-cuts, czasami topionych w onirycznej flaucie nieznanego pochodzenia. Całość przypomina słuchowisko radiowe z pociętą na jego potrzeby warstwą instrumentalną.



 

Chris Brown/ Ben Davis/ Zeena Parkins/ William Winant Scree

Czas i miejsce akcji nieznane: Zeena Parkins – harfa, Chris Brown – fortepian, elektronika, William Winant – instrumenty perkusyjne oraz Ben Davis – wiolonczela. Osiem improwizacji, 41 minut.

Na zakończenie przeglądu relatywnych nowości kwartet, którego pobieżna analiza personalna mogłaby wskazywać, iż czeka nas spotkanie z dobrze rozumianym hałasem, wszak nazwiska Parkins czy Winant niosą w sobie pewien bagaż konsumenckich doświadczeń. Rzeczywistość, być może także wpływ pozostałych członków kwartetu, pokazuje, iż Scree jest albumem stonowanym, niekiedy kameralnym, często zaskakującym, choć nie zawsze trzymającym dramaturgię.

Pierwsza odsłona nieco zaciemnia obraz całości. Jest szorstka, rozdygotana, nasycona emocjami, które mogłoby sugerować free jazzowy kierunek narracji. Począwszy jednak od drugiego utworu kwartet zanurza się w strumieniu akustycznej, incydentalnie elektroakustycznej podróży po bezdrożach multigatunkowości. Strunowe instrumenty, które dominują w kwartecie frazują tu zarówno post-klasycznym ciepłem, jak i dezynwolturą preparacji. Perkusjonalia często dostarczają frazy rezonujące, a ich wkład w warstwę rytmiczną uznać należy za definitywnie śladowy. Opowieść przyobleka barwy kameralne, choć w wielu momentach nie brakuje intrygujących, nerwowych spięć. Szczególnie ciekawie jest w opowieści piątej, gdy nasze uszy wypełniają elektroakustyczne zgrzyty, a także w siódmej, nasyconej mnóstwem brudnych, zniekształcanych fraz strunowych. Ostatnia opowieść reasumuje album, zdaje się konsumować wszystkie jego wątki stylistyczne i estetyczne. Przyznać trzeba, że sporo się ich nazbierało w trakcie tego niedługiego albumu.

 

 

 

wtorek, 28 stycznia 2025

Burkhard Beins in Eight Duos!


Ubiegły rok obfitował w okrągłe urodziny znamienitych postaci muzyki free jazzowej i improwizowanej. Także na tych łamach hucznie obchodziliśmy osiemdziesiąte urodziny Evana Parkera, czy też siedemdziesiąte Johna Butchera. W roli hołubionych jubilatów wystąpili także Agustí Fernández, czy też o dekadę od niego młodsi Mats Gustafsson i Ken Vandermark.

W październiku 2024 okrągłe, sześćdziesiąte urodziny celebrował także niemiecki multi-instrumentalista Burkhard Beins, muzyk tysiąca talentów, choć rzadziej goszczący na pierwszych stronach nieistniejących gazet poświęconych wyłącznie muzyce improwizowanej. W ostatni weekend października w Berlinie odbyło się jubileuszowe koncertowanie, a luksemburska oficyna Ni Vu Ni Connu dostarczyła potrójny winyl, zawierający osiem duetów jubilata poczynionych z artystami różnych proweniencji. W każdym z nich Beins zaprezentował się w innym zestawie instrumentalnym, co doskonale obrazuje, jak wszechstronnym, multigatunkowym jest muzykiem. W trakcie nagraniowych sesji królowała improwizacja, ale na tych łamach świetnie wiemy, iż nie jest to jedyna metoda pracy twórczej tego wyśmienitego artysty.

Osiem nagrań duetowych zarejestrowano wiosną 2023 roku, a pomieszczono na sześciu stronach winylowych. Cztery duety trwają po około dwadzieścia minut i samodzielnie wypełniają stronę czarnego krążka, cztery powstałe, to interwały dziesięciominutowe i krótsze, dzielą zatem stronę z innym duetem.



Paradę duetów otwiera spotkanie z Andreą Neumann, która preparuje fortepian i korzysta ze stołu mikserskiego, dzięki któremu jej akustyczne frazy potrafią przepoczwarzać się w elektroakustyczne porcje wytrawnego hałasu. Beins korzysta z talerzy, które delikatnie amplifikuje oraz bębna basowego, na którym ugniata tajemnicze przedmioty. Ta improwizacja zlepiona jest z trzech samodzielnych opowieści. Pierwsza z nich jest skupiona, niemal rytualna, skoncentrowana na frazach w pełni akustycznych, rozrzucanych po przestrzeni, której echo zdaje się nie mieć końca. W drugiej części fonie płynące z inside piano pokrywają się kurzem czegoś definitywnie post-akustycznego i przybierają formę perkusjonalną. Wtóruje im pracujący w podobnej stylistyce Beins. Z kolei wątek trzeci nasycony jest pokrętną melodyką, dochodzącą z pudla rezonansowego fortepianu i napotykającą na dźwięki ugniatania przedmiotów na werblu. Poziom intensywności tego odcinka każe nam określić go mianem post-industrialnego.

Druga strona winyla konsumuje dwa duety. Ten pierwszy, w towarzystwie Michaela Renkela, to podwójny zestaw instrumentów perkusyjnych i strunowych. Artyści szarpią za struny, polerują je, uderzają w akcesoria perkusjonalne. Generują frazy czyste, ale także intensywnie preparowane. Nie brakuje brzmień gitarowych i przypominających cytrę. Z jednej strony zgrzebność post-bluesa, z drugiej rytuał celebrowania fraz akustycznych. Drugi duet, z Quentinem Tolimierim, to z kolei jazzowa narracja na klawiaturę fortepianu i perkusję. Opowieść ma kompulsywny drive, nabiera adekwatnej dynamiki i wpada we free jazzową repetycję. Dużo emocji, choć sama estetyka bardzo odległa od pozostałych duetów.

Na trzeciej stronie odnajdujemy nasze dobre znajome z ostatniej edycji Spontaneous Music Festival. Najpierw Andrea Ermke i jej mini dyski wyposażone w niepowtarzalne sample. Beins także korzysta z sampli, ale jego podstawowym narzędziem pracy jest syntezator analogowy. Kilkuminutowa narracja lepi się tu z wielu wątków, inteligentnie wplatanych w zwój narracji – skąpanych w deszczu miejskich odgłosów, wielokolorowych szumów i szmerów, wtrętów harsh-ambientu generujących klimat niemal post-industrialny i syntetycznych, niekiedy basowych pulsacji. Dramaturgię opowieści tworzą także dwukrotnie zamykające się z hukiem drzwi. Stronę uzupełnia duet w pełni akustyczny, z frazującą zarówno w formule inside, jak i outside piano Anaïs Tuerlinckx. Beins towarzyszy jej na instrumentach perkusyjnych. Po delikatnym otwarciu, pełnym separatywnych, drżących fonii opowieść nabiera intensywności, ale i mroku. Frazy piana szukają tu nieba, te z drżącego werbla wiją się po podłodze. Po krótkim wystudzeniu flow kreują filigranowe dźwięki fortepianowych strun i szeleszczących talerzy. Udręczona akustyka lepi się ostatecznie w dron rozśpiewanego rezonansu.

Druga strona drugiego krążka oddana została w ręce preparującego trąbkę Axela Dörnera i pracującego na werblu i obiektach jubilata. Blisko dziewiętnastominutowa improwizacja, to stan permanentnej zmiany dramaturgicznej. Opowieść początkowo sprawia wrażenie minimalistycznej, a muzycy wydają się oblepieni plastrami ciszy. Z czasem nie skapią nam jednak dobrze skonstruowanych eksplozji hałasu i narracyjnych zagęszczeń. Nawet jeśli delikatniejszym w tym gronie wydaje się Beins, także on, w konsekwencji wyłącznie udanych decyzji, jest w stanie opanować spektrum narracji. Gdy obaj muzycy zmyślnie preparują, dysonans poznawczy odbiorcy rośnie, a wskazanie źródła dźwięku wydaje się dalece utrudnione. Bywa, że frazują imitacyjnie, wtedy lepią się w jednorodny strumień intensywnego szumu. Ciekawym pomysłem, w kontakcie całości, jest faza subtelnie preparowanej trąbki, wspartej akcją perkusyjną.

Trzeci winyl na stałe przenosi nas do świata dźwięków nieakustycznych. Na pierwszej jego stronie odnajdujemy duet dwóch gitar basowych, podłączonych pod elektronikę. W roli partnera jubilata Tony Elieh. Najdłuższą improwizację w zestawie inauguruje ciężkie, dość leniwe, basowe frazowanie na lewej flance i porcja soczystej, na poły hałaśliwej elektroniki na flance przeciwnej. Flow dość szybko osiąga niemal noise’ową intensywność, ale już po kilku minutach klei się w jednorodny dron gęstego, szorstkiego ambientu, czyniąc ów moment bodaj najpiękniejszym fragmentem całego trójpaku. W środkowej części utworu muzycy zagłębiają się w hałaśliwej elektronice, by po niedługim czasie powrócić do basowego frazowania, tu czynionego z pewną dozą rytmu. Nim opowieść wygaśnie, muzycy serwują nam jeszcze porcje śpiewnego ambientu, zgrzytającego electro beatu, wreszcie minimalistyczny, basowy dialog, ostatecznie zatopiony w smudze ambientu.

Urodzinowy trójpak domyka duet z Martą Zapparoli. Tu ucieczka od akustyki jest już ostateczna – na stołach mikserskich lądują radiowe anteny i odbiorniki, magnetofony, walkie talkie, syntezator analogowy i dozowniki sampli. Artyści już na starcie budują wielowarstwowy dron, wypełniając go brzęczącym i pulsującym szumem. Systematycznie dokładają do niego kolejne elementy, sprawiając, iż w jego wnętrzu zaczynają toczyć się prawdziwe wojny światów. Po laserowym spiętrzeniu, w tyglu studzonych, całkiem mrocznych emocji pojawiają się sample z odgłosami, jakby nagle wszystkie stacje radiowe na ziemi rozpoczęły swój gadający broadcast. Ów zgiełk w eterze przechodzi różne stadia intensywności – najpierw jest plejadą elektroakustycznych iskierek, potem porcją zgrzytających usterek na łączach, wreszcie gasnącym, post-elektronicznym mrowiskiem.


Burkhard Beins Eight Duos (Ni Vu Ni Connu, 3 LP 2024)

LP1 A: Andrea Neumann - inside piano, mikser, Burkhard Beins – amplifikowane talerze, bęben basowy. LP1 B: Michael Renkel - struny, instrument perkusyjne, Burkhard Beins – struny, instrumenty perkusyjne; Quentin Tolimieri - grand piano, Burkhard Beins –perkusja. LP 2 A: Andrea Ermke – mini dyski, sample, Burkhard Beins – syntezator analogowy, sample; Anaïs Tuerlinckx - grand piano, Burkhard Beins – instrumenty perkusyjne. LP 2 B: Axel Dörner – trąbka, Burkhard Beins – werbel, obiekty. LP 3 A: Tony Elieh – gitara basowa, elektronika, Burkhard Beins – gitara basowa, elektronika. LP 3 B: Marta Zapparoli – anteny, odbiorniki, magnetofony, Burkhard Beins – syntezator analogowy, walkie talkie, sample. Nagrane w Morphine Raum, Berlin, marzec-kwiecień 2023. Osiem utworów, łącznie 117 minut.




piątek, 24 stycznia 2025

Scant & Gust! Molecular impro from Italy and Britain!


Album Time Textures znalazł się na trybunowej liście 50 powodów, by zapamiętać rok 2024. Jego autorami są włoski perkusista i perkusjonalista Marcello Magliocchi oraz angielski saksofonista Adrian Northover. Drogę twórczą obu śledzimy od lat, na każdym kroku podkreślając, iż to artyści, którzy w szczególny sposób pielęgnują i kultywują tradycję molekularnego, atomistycznego improwizowania, zasianą na ludzkim padole ponad pół wieku temu przez jedynego i niepowtarzalnego Johna Stevensa.

Rok ubiegły, to nie tylko album wspomniany powyżej, ale także dwie inne, równie intrygujące produkcje tych wspaniałych muzyków. Album Scant zawiera nagranie w trio z ich stałym partnerem, włoskim flecistą Bruno Gussonim, z kolej Gust, to trójka rzeczonych muzyków, zgrabnie dopełniona do kwartetu przez samego Johna Edwardsa. Bez zbędnej zwłoki zasiadamy do odczytu i odsłuchu obu płyt, które swoją premierę miały jesienią ubiegłego roku.



 

Magliocchi, Northover & Gussoni Scant (Bandcamp’ self-released, CD 2024)

Monteggiori Studios, Włochy, lipiec 2024: Marcello Magliocchi – perkusja, Adrian Northover – saksofon sopranowy oraz Bruno Gussoni – flet c, flet basowy, shakuhachi. Dwanaście improwizacji, 44 minuty.

Muzycy przygotowali dla nas dwanaście świetnie udramatyzowanych, swobodnie improwizowanych opowieści, trwających od niespełna trzech do prawie sześciu minut. Konstrukcja całego albumu także zasługuje na słowa uznania. Pierwsza i ostatnia improwizacja tworzą tu swoistą klamrę - to dynamiczne, zwarte, niespełna trzyminutowe narracje, z których pierwsza stawia nas do pionu, a ostatnia każe prosić o więcej.

Z jednej strony nerwowa, wszędobylska perkusja, która zdaje się mieć wiele twarzy, często definitywnie perkusjonalnych, z drugiej dwa ochocze, dziarskie, jakże lekkie dęciaki, które wchodzą w permanentny dialog, świetnie na siebie reagują, zdają się swoim odmiennym spektrum brzmieniowym świetnie uzupełniać, rzadziej imitować. Opowieści Włochów i Anglika często sięgają po estetykę swobodnej kameralistyki, a ich ewentualne wycieczki w kierunki post-jazzu należą do rzadkości. Po intensywnym otwarciu artyści pracują na pograniczu dźwięku – szumią, szemrają, płyną od fraz preparowanych do rodzących się w bólu melodii. Bywa, że popadają jednak w taniec, a na wydechu zdolni są uzyskiwać dalece ogniste parametry. Na wdechu, gdy czerpią nowe pokłady powietrza, ich kameralna zaduma i dramaturgiczna nieśpieszność wydają się jeszcze piękniejsze, szczególnie wtedy, gdy popadają w stan krótkotrwałej medytacji.

Improwizacja tria, co do zasady, ma charakter kolektywny, a ewentualne ekspozycje solowe dotyczą jedynie etapu introdukcji, na ogół pozostającego pod jurysdykcją perkusisty. Muzycy sprawiają wrażenie, jakby frazowali stojąc ramię w ramię, niemal ciało w ciało. To wzmaga świetną komunikację, to sprawia, iż żadna fraza nie wydaje się tu zbędna, albo przegadana. W środkowej części albumu muzycy zdają się pochylać nad każdym strzępem fonii – preparują, ich instrumenty drżą, oni sami ciężko oddychają. Improwizacja nie przestaje być jednak ulotną, filigranową, jakby lepioną z puchu i ptasich piór. Ciekawie przepoczwarzająca się estetycznie ósma odsłona jest tu rodzajem wprowadzania do kolejnej części, najdłuższej, nasyconej dźwiękami unoszącego się nieznacznie nad ziemią … zakładu mechanicznego. Zatopieni w delikatnej, ale jakże post-industrialnej powłoce muzycy kleją jeden dźwięk do drugiego, rezonują, śpiewają, tańczą zanurzeni pod kolana w breistej mazi. Ich melodie zdają się snuć niczym płomień z lampy Aladyna. Dziesiąta opowieść sprawia wrażenie rozkołysanej post-ballady, z kolei jedenasta ponownie sięga po barwy post-industrialne, tu osiągane chyba sposobem realizacji nagrania. Wydaje się, że instrumenty leżą tu bezpośrednio na rozgrzanych mikrofonach. Końcowa improwizacja rodzi się na perkusyjnym werblu, pod mnóstwem hałasujących, drobnych przedmiotów. Tym razem oba dęciaki frazują wyjątkowo czystym tembrem, podrygują i efektownie podśpiewują. To owa zapowiadana, dynamiczna klamra świetnie reasumująca cały album.



 

The Mill Hill Quartet (Northover, Edwards, Magliocchi, Gussoni) Gust (Bandcamp’ self-released, CD 2024)

Red Shed Studios, Londyn, marzec 2024: John Edwards – kontrabas, Marcello Magliocchi – perkusja, instrumenty perkusyjne, Adrian Northover – saksofon sopranowy i altowy oraz Bruno Gussoni - shakuhachi, nohkan, ryuteki. Siedem improwizacji, 46 minut.

Kilka chwil temu włosko-brytyjskie combo muzykowało we Włoszech, teraz, już w kwartecie, muzyków spotykamy w Londynie, a rzecz dzieje się kilka miesięcy wcześniej. Na krążku odnajdujemy siedem improwizacji, z których dwie śmiało zasługują na miano rozbudowanych. Znów napotykamy na ocean filigranowych akcji i spięć, jednak album jako całość zdaje się pozostawać pod uwodzicielskim wpływem kreatywności kontrabasisty, który akcjami pizzicato & arco często redefiniuje ideę stevensowskiej molekularności. Co ciekawe, kwartet absolutnie nie dryfuje w kierunku free jazzu, częściej odnajdujemy go w mroku kameralnych, na poły dronowych ekspozycji.

Spokojna, minimalistyczna i repetytywna improwizacja otwarcia pokonuje drogę od zwiewnego, osadzonego na smyczku chamber do fazy wzmożonych, acz definitywnie molekularnych interakcji. Co intrygujące, akcje pizzicato studzą tu emocje, z kolei arco generują krótkotrwałe spiętrzenia. Drugą opowieść tworzy początkowo chmura preparacji. Narracja łypie okiem na post-jazz, hydrauliczna natura dętych przepoczwarza ją jednak w spacer ku mrocznej ciszy. Trzecia część trwa prawie jedenaście minut - startuje z pozycji rezonującej, onirycznej kołysanki, trwoni kilka chwil na post-jazzowe przepychanki, po czym odnajduje ukojenie w medytacji. Ciekawy dysonans wprowadzają tu dęciaki, które ponownie wracają do preparacji i zdają się być w tym dziele nad wyraz energiczne. Inauguracja czwartej odsłony przypada orientalnego fletowi i perkusjonaliom. Już w kwartecie muzycy sprawiają wrażenie poszukujących dynamiki, puentą odnajdują jednak w kolejnej fazie wystudzenia, tym razem skoncentrowanej wokół kontrabasowego gryfu. Piąta improwizacja jest tu tą najbardziej dynamiczną – prezentuje cztery zwinne linoskoczki w tańcu godowym, świetnie skomunikowane, doposażone adekwatnymi porcjami ekspresji, szczególnie w rozgrzanych tubach. Przedostatnia narracja trwa ponad osiem minut i powstaje z kilkunastosekundowej ciszy. Najpierw docierają do nas dęte nawoływania, potem do gry wchodzą kontrabas i perkusjonalia, precyzyjne niczym kocury znaczące teren. Opowieść formuje się w urokliwy dron, po czym nagle obumiera. Finałowa improwizacja jest krótką rozchodówką opartą na dronie smyczka, szeleszczących perkusjonaliach i dętych szumach.




wtorek, 21 stycznia 2025

Kasper T. Toeplitz & Ensemble Phoenix Basel! Rupture & Dissipation!


Na scenie pojawia się dziesięciu żywych instrumentalistów i dwóch procesorów. Nad ich głowami rozpościera się syntetyczny dron, lepiony z białego szumu, który niechybnie niesie ze sobą potencjał krwistego hałasu. Głuchą przestrzeń koncertową wypełnia aura soundtracku do psychodelicznego horroru. Pulsują plamy basu, rodzą się pasma dźwięków czegoś definitywnie post-akustycznego.



 

Po upływie pięciu minut w strumieniu narracji pojawiają się dęte i post-perkusjonalne frazy, które separują się od mglistej, syntetycznej powłoki szmerów i basowej pulsacji, funkcjonującej na pograniczu hałasu. Orkiestra systematycznie nabiera masy, intensywności, staje się post-akustycznym krzykiem, wyziewem lovecraftowskiej grozy. W tym tyglu zła coś nabiera tajemniczej melodyki, źródłem której mogą być instrumenty dęte. W okolicach dziesiątej minuty muzycy nieznacznie tłumią intensywność swojego przekazu dźwiękowego. Basowa pulsacja bije jak dzwon, ale wokół niej panoszy się mroczne zaniechanie. Wyraźnie słychać lamenty fletu i klarnetu, które wyłaniają się ze strumienia szumiącej, onirycznej elektroniki, zdobionej incydentalnymi skwierczeniami. Opowieść zdecydowanie gaśnie, stacza się na dno pojedynczymi, akustycznymi frazami.

Druga część spektaklu sprawia wrażenie kontynuacji. Jej początek, to pozorne spowolnienie, które daje życie nowemu wątkowi. Pozostająca w formie dronu opowieść zdaje się teraz żyć z delikatną przewagą fraz akustycznych. Dęciaki wzdychają, struny szeleszczą, elektroakustyka z nie do końca rozpoznawalnych źródeł panoszy się w dalekim tle. Narracja pęcznieje z każdą sekundą, ale sprawia wrażenie kontrolowanego, niemal wystudiowanego krzyku. Między piątą, a ósmą minutą osiąga stadium eskalacji, szytej mocą syntetyki, bogaconej śmiertelnie ranną akustyką. Nagły zgrzyt, jakby usterka na łączach satelitarnych, wywołuje intrygujący dysonans, po czym narracja wraca na tor gęstej, pęczniejącej trwogi. Flow wciąż krzyczy, ale delikatnie rozwarstwia się, rozlewa coraz szerszym korytem. Po niedługiej chwili bliski jest laptopowego noise, jakby cała, kilkunastoosobowa załoga zdołała pomieścić się w drobnym urządzeniu elektronicznym. W kłębie gęstniejącego hałasu dzieją się teraz prawdziwe wojny światów, a przyczajony za kotarą Merzbow uśmiecha się od ucha do ucha. Wybicie trzynastej minuty staje się tu sygnałem do powolnej śmierci. Nie brakuje jednak zakrętów, ślepych uliczek i hamowania z piskiem opon. Nad sceną kołują ustrzelone myśliwce, ulotna rzeczywistość pulsuje basem, wokół krążą strzępy dętych i strunowych post-melodii. Na ostatniej prostej jakiś żywy dźwięk wyłania się ponad strugę elektronicznego hałasu - być może to bas, być może jedynie echo głuchej, intensywnej ciszy.

 

Kasper T. Toeplitz & Ensemble Phoenix Basel Rupture & Dissipation (Bocian Records, CD 2024). Kasper T.Toeplitz – kompozycja, dyrygentura, e-bass, live electronics, Christoph Bosch – flet, Toshiko Sakakibara - klarnet, Jens Bracher – trąbka, Remo Schnyder – tubax, Samuel Wettstein – fortepian, Sebastian Hofmann – perkusja, Maurizio Grandinetti – gitara elektryczna, Aleksander Gabrys – kontrabas, Thomas Peter – live electronics oraz gościnnie: Marc Unternahrer – tuba, Daniel Buess – perkusja. Nagranie koncertowe, Sokołowsko, Festiwal Sanatorium Dźwięku, 2016 oraz nagrania dodatkowe, Elaine, czas nieznany. Dwa utwory, łącznie 33 i pół minuty.




 

piątek, 17 stycznia 2025

The Evil Rabbit and two-year output: Temporal Driftness! Synomilies! Monk on Viola! Live at Pariser Platz!


Charakterystyczne ciemno-brązowe, kartonowe opakowania, owalny otwór, w którym odczytujemy tytuł wykonawczy i nazwę albumu, na rozkładówce insert z albumowym credits i grafiką (tę upubliczniamy poniżej) oraz krążek CD z numerem katalogowym, wreszcie na back coverze powtórzone nazwiska muzyków i tenże numer z charakterystycznym królikiem, Złym Królikiem.

Tak, definitywnie kojarzymy albumy holenderskiego labelu Evil Rabbit, prowadzonego przez niemieckiego kontrabasistę Meinrada Kneera! Jak dotąd świat ujrzał 38 woluminów, ostatnio dostarczanych na ogół w cyklu dwa tytuły na rok. Dziś zaglądamy na fonograficzny efekt działań labelu z lat 2023 i 2024, czyli cztery płyty z jak zawsze wyśmienitą muzyką improwizowaną. Odczytujemy je w odwrotnej kolejności, zatem zaczynamy od tej najnowszej, z numerem katalogowym 38. Welcome!



 

Floridis/ Bauer/ Hertenstein Temporal Driftness

Zentrifuge, Berlin, luty 2023: Floros Floridis – klarnet, klarnet basowy i saksofon altowy, Matthias Bauer – kontrabas oraz Joe Hertenstein – perkusja, instrumenty perkusyjne. Jedenaście utworów, 46 minut.

Temporal Driftness, to swobodna, kolektywna improwizacja trzech znamienitych postaci europejskiej muzyki improwizowanej, zakorzeniona równie silnie w post-jazzie, jak i współczesnej kameralistyce. Muzycy przygotowali dla nas jedenaście zwartych, pięknie udramatyzowanych opowieści, trwających od dwóch do siedmiu minut, najczęściej trzy-czterominutowych. Uznanie ich za mistrzów krótkiej formy wydaje się zatem oczywistością. A mistrzami są nie tylko w tej dziedzinie.

Muzycy wchodzą w nagranie twardą, post-jazzową stopą - rozśpiewanym klarnetem basowym, gęstym, kontrabasowym pizzicato i trzymającym dynamikę, precyzyjnym drummingiem. Począwszy od drugiej odsłony w rękach kontrabasisty pojawia się smyczek, który niejako definiuje dalsze plany artystów. Kameralny tembr nie stanowi tu jednak jakiejkolwiek przeszkody w budowaniu gęstych i trzymających tempo improwizacji. Oczywiście muzycy chętnie też płyną w wolnych, wręcz leniwych rejestrach, sączą tłuste, na poły martwe bluesy (w trzeciej opowieści), czy mroczne post-ballady (w ósmej), tudzież śpiewają nostalgiczne pieśni zdeformowanego post-baroku, unerwione strzępami jazzu (w piątej). Tuż przedtem, w odsłonie czwartej łapią bakcyla tańca, popadają w jego objęcia, jakby nic innego nie zamierzali już robić w życiu. W szóstej części zdają się być zabawnie rozkołysani i skorzy do figli - stają na palcach i znoszą się pod nieboskłon. W części siódmej, po minimalistycznej introdukcji kontrabasu, po raz pierwszy na czoło pochodu foruje się lekki klarnet, z którym bezceremonialnie zrasta się strumień smyczkowej melodii, współtworząc arię wygłodzonych kojotów na prerii. Opowieść dziewiąta (jedna z dwóch siedmiominutówek) dorzuca do palety najpiękniejszych kolorów świata także barwy preparacji, efektowne strumienie matowych dźwięków. Intrygujące interludium w samym środku utworu wypełnia krótkie solo perkusji, a potem muzycy wyruszają w podróż na sporej dynamice. Końcowe dwie improwizacje bazują na nostalgicznie rozśpiewanym smyczku, rezonujących talerzach i świszczącej tubie saksofonu altowego. Ten ostatni dociera tu na sam koniec, ale ma dość czasu, by także pozostawić po sobie oszałamiające wrażenie.



 

Van Huffel/ Kneer/ Dimitriadis Synomilies

Berlinaudio, Berlin, styczeń 2022: Peter van Huffel – saksofon altowy i barytonowy, Meinrad Kneer – kontrabas oraz Yorgos Dimitriadis – perkusja, instrumenty perkusyjne. Osiem utworów, 50 minut.

Przed nami trio w podobnym zestawie instrumentalnym, znów spore porcje kameralnych konotacji (za sterami kontrabasu kolejny doskonały muzyk zza naszej zachodniej granicy!), ale też znacząca kontrybucja swobodnego jazzu, który incydentalnie śmiało sięga po atrybuty free. Osiem opowieści trwa tu niewiele ponad trzy kwadranse, zatem domniemanie, iż ta trójka muzyków także świetnie panuje nad formą bliskie jest pewności.

Początek tej historii jest dalece kameralny – rezonujące talerze, mroczny dron barytonu i post-perkusjonalne akcje smyczka na gryfie kontrabasu. Kolejna ekspozycja stawia na dynamikę, budowaną zarówno soczystymi frazami saksofonu, jak i temperamentnym, rozzuchwalonym smyczkiem i koherentnym, niemasywnym drummingiem. Trzecia odsłona zdaje się być kolejnym krokiem tu estetyce free, a zasadza się na duecie dęciaka i perkusji, który utwór otwiera i kończy, w tak zwanym międzyczasie pozostawiając dużo przestrzeni dla popisów smyczkowych. Czwórka wydaje się tu być repryzą jedynki, z kolei piątka śmiało stawia znak równości pomiędzy tym, co do tej pory, a zapowiadanym, ognistym free jazzem. Świetne chwile odnotowuje tu krwisty baryton. Szósta opowieść, to lekka niczym pawie pióro miniaturka, szyta wysoko, z ujmująco taneczną rytmiką. Ostatnie dwie improwizacje chętniej sięgają po rozwiązania kameralne. Nie brakuje efektownych partii preparowanych, szczególnie perkusisty i kontrabasisty, krótkich wdechów i długich wydechów saksofonisty, ale też bardziej dynamicznych interwałów, stanów emocjonalnego rozdygotania. Końcowa narracja w fazie początkowej zdaje się być pożegnalną meta balladą, nasyconą smutkiem smyczka i trwogą barytonu. Znów wszakże w umysłach artystów kiełkuje rytm, który wpycha puentę albumu w jazzowe rozkołysane, a potem zaprasza na żmudną wspinaczkę na finałowe wzniesienie. Także tu, niemal u kresu podróży, garść akcji kontrabasisty znamionuje prawdziwe mistrzostwo kreacji.




George Dumitriu Monk on Viola

Bimhuis, Amsterdam, czerwiec 2022: George Dumitriu – viola. Dziewięć utworów, 44 minuty.

Tytuł nie jest tu jakąkolwiek metaforą. To album, na którym altówka całkiem swobodnie … improwizuje mając za punkt wyjścia kompozycje słynnego pianisty. Nie są to jakieś trzymane w szufladkach, nikomu nieznane rarytasy, ale same theloniousowe hity! Oczywiście muzyka Monka jest dla Dumitriu pretekstem, punktem dramaturgicznego zaczepienia, a znanych i lubianych melodii mistrza trzeba tu szukać nadstawiając dodatkową parę uszu. Nagranie wszakże jest wyśmienite, zawiera brzmienia od soczystego post-baroku do preparowanych eksperymentów i cieszy każdą sekundą swojego trwania.

Na początek niepowtarzalny Evidence! To rytmiczna kołysanka podana szorstkim tembrem, zmyślnie przepoczwarzona w post-barokową balladę. Po niej kolejny nieśmiertelnik Round Midnight – od suchych preparacji po zgrzebną, połamaną melodykę. W kolejnych utworach altowiolinista dostarcza zgrabne post-barokowe riffy uformowane w marszowym szyku, minimalistyczne frazy nasączone echem muzyki dawnej i śpiewne, post-folkowe podrygi, które zdają się być jedynie pretekstem do klecenia bolesnych, umierających fraz. Dezynwoltura estetyczna i stylistyczna dopada nas na każdym kroku i tylko wzmaga poziom zadowolenia z odsłuchu Monk on Viola. Altówka nieustannie łapie tu bakcyla melodii, ale kreatywność wykonawcy sprawia, iż zawsze znajdzie się pretekst do zduszenia brzmienia, złamania rytmu, rozebrania strumienia dźwiękowego na pojedyncze elementy, czy wywrócenia pozornej melodyki do góry nogami. Kolejny evergreen Trinkle Tinkle, grany w wysokim rejestrze z post-klasycznym sznytem, zdaje się pętlić melodię w nieskończoność i szukać ukojenia w pokrętnej, post-monkowskiej dynamice. Album wieńczy pożegnalna pieśń wytargana z samego dna głębokiej krypty. Smutne rozkołysanie, nerwowe szarpanie za struny, gorzki smak czasu, który już nie powróci.

 


Aoa Impro Group Live at Pariser Platz

Der Künste Akademie, Pariser Platz, Berlin: październik 2020: Almut Kühne – głos, Elena Kakaliagou – rożek francuski, Antonio Borghini – kontrabas, Dag Magnus Narvesen – perkusja oraz Floros Floridis – saksofon sopranowy, klarnet basowy. Cztery utwory, 38 minut.

Przed nami międzynarodowy kwintet, która stara się żenić ze sobą tak wiele pod względem estetycznym i stylistycznym, iż w trackie niedługiej ekspozycji zdarzają mu się momenty dramaturgicznego zawahania. Dodatkowo sama rejestracja sprawia niekiedy wrażenie, jakby dźwięki ze sceny chwytane były jednym mikrofonem posadowionym w pewnym oddaleniu od piątki wyjątkowych artystów. Ten album, mimo drobnych ambiwalencji, także zasługuje na miano wyjątkowego. Decyduje o tym choćby wokalistka o tysiącu twarzy, którą znamy z … doskonałego koncertu w Dragonie w towarzystwie zupełnie innych muzyków. Reasumując, cieszymy się tym, co mamy i czekamy na tak zwany ciąg dalszy.

Koncert składa się z ponad dwudziestominutowej części głównej oraz trzech kilkuminutowych, bardziej zwartych dramaturgicznie opowieści. Początek szyty jest niemal klasycznym ściegiem – wysoko posadowionym saksofonem sopranowym i kontrapunktującym go rożkiem. Reszta wchodzi do gry trzymając emocje pod pełną kontrolą. Kameralny songbook z gracją przepoczwarza się tu w rozbudowane, fantazyjne improwizacje, stylowo zagęszczane, a potem gaszone w mrocznych szuwarach. Puentą utworu jest powolny blues posadowiony na intrygująco rozchwianej harmonii. Drugą historię najpierw buduje dysonans nerwowego chamber i łagodnego śpiewu wokalistki, a potem roztańczone pizzicato kontrabasu, który inspiruje kwintet – tu z klarnetem basowym - do efektownego lotu wznoszącego. Kolejna odsłona albumu bazuje na frazach drżących i skowyczących, zdobionych krzykiem wokalistki, dętymi post-melodiami i emocjami nisko posadowionego smyczka. Finałowa część startuje z pozycji wystudzonej kameralistyki, a na etapie rozwinięcia zyskuje zaskakująco silny posmak jazzu, nie bez swingu i synkopy. Ekspresyjna narracja gaśnie na rozmarzonym smyczku, w oparach zalotnej wokalizy.

 

 

wtorek, 14 stycznia 2025

Isabelle Duthoit & Ocnos Arkestra! Chillar todo el d​í​a!


Opowieść o tym, który krzyczał cały dzień powstała w andaluzyjskiej Sewilli. To rodzaj eksperymentalnej opery, której libretto sprowadza się ledwie do kilku słów, a którą nade wszystko wypełnia krzyk wokalistki. To wokół niego toczy się dramat improwizującej orkiestry, wiedzionej notacją graficzną, a złożonej ze skrzypaczki, pianisty, kontrabasisty, perkusisty, gitarzysty i klarnecisty.

Chillar todo el día, to jeden nieskończony strumień dźwięków, zgodnie ze swym tytułem konsumujący kompulsywną ekspresję wokalistki i post-jazzową kameralistykę zespołu instrumentalnego. To mroczne emocje, dla których nie znaleziono ujścia. Definitywnie wspaniałe nagranie!



 

Tygrysi wrzask wzbudza atak post-jazzowej orkiestry, która nabiera masy bogatym spektrum kolektywnej improwizacji. Dynamika, ekspresja niezbyt odległa od free jazzu i dzikie zwierze skrywane za parawanem dźwięków instrumentalnych. Opowieść po kilku minutach wpada w swoiste rozkołysanie – raz syci się mrocznymi dronami, nabiera ulotnej filigranowości, rezonuje i drży, by po chwili eksplodować złymi emocjami niesionymi głosem i grubymi strunami kontrabasu, skrzypiec, gitary i inside piano. Spektrum akcji wokalistki nie ma tu granic. Od szeptu, nieregularnego oddechu, zalotnego cmokania, po rozdzierający trzewia krzyk kipiący złością i diabelską przebiegłością.

Czwarty i piąty epizod opery, to dwie różne drogi na równie ekspresyjny szczyt. Z samego dna ciszy po gorejący wulkan emocji, przez zasieki preparowanych fraz strunowych, zdzieranego gardła i … klarnetowych melodii. Pierwszy peak lepi się z drobnych, rwanych dźwięków, które szybko osiągają stan wrzenia, moment, który wyznacza krzyk wszystkich siedmiu aktorów tego spektaklu. Za drugim razem orkiestra potrzebuje tylko kilku fraz z klawiatury piana i ciepłego wydechu klarnetu, by popaść w spazm black metalowego growlu i instrumentacji noise’ rocka. Ale i ten horror zostaje zmysłowo ugaszony do poziomu gęstej ciszy.

Na początku szóstej odsłony powraca post-jazzowy flow znany z pierwszej części. Towarzyszy mu definitywnie kameralna głębia, która studzi ledwo co wybrzmiałe emocje klarnetowymi wydechami i garścią strunowych preparacji. Orkiestra jest teraz zdolna szyć strugi fonii niezwykle delikatnych, podanych wysokim tembrem, niepokojących, ale jednak studzących emocje. W tej magmie zaskakujących subtelności doskonale czuje się ta mała diablica, prawdziwa królewna pośród plagi krasnoludków. Tymczasem pojawiają się frazy ciepłego fortepianu, a z gardła wokalistki dobywa się kilka słów powtarzanych w nieskończoność. Nie niosą one pociechy, emanują lovecraftowską grozą, syczą jak czarne kocury na wydeptanej ziemi, przy okazji nakręcając spirale instrumentalną i prowadząc orkiestrę na kolejne wzniesienie. Ta akurat droga zdaje się być usłana mnóstwem przeszkód. Melodyjny klarnet szczęśliwie porządkuje ów pochód straceńców i nadaje zakończeniu siódmego epizodu zaskakujący posmak relaksacji.

Kolejna część początkowo zdaje się być mrocznym pomrukiwaniem – tak z gardła, jak ze strun, czy glazury werbla. Definitywnie słyszymy język hiszpański, który niesiony strumieniem klawiatury i strun, doprowadza nas na kolejny black metalowy summit. Tu hałasują już wszyscy, choć każdy na swój sposób fakt ów artykułuje. W gorejącym tyglu zła najszybciej odnajduje się post-jazzowa sekcja rytmu, która wyprowadza flow do bardziej oświetlonego obszaru. Faza pozornego kojenia zszarganych nerwów usłana jest teraz imitacyjnym dialogiem wokalistki i klarnecisty. Pojawia się melodyjna gitara, rezonujące struny fortepianu i kilka dramaturgicznych powtórzeń, które na moment formują opowieść w strugę mglistego ambientu. Tym razem flow wydostaje się na suchy ląd dzięki post-rytmicznej inicjatywie kontrabasisty, wspieranego adekwatną porcją krzyku wokalistki. A na zakończenie epizodu - orkiestra tutti!

Dziesiąty fragment tej szalonej podróży wydaje się nad wyraz śpiewny, choć od wokalistki dobiegają jedynie piski i nerwowe oddechy. Oniryczna huśtawka zdobiona jest ambientem gitary i kolejną porcja głosowych wspaniałości, której raz brzmią niczym puzon, innym razem jak harfa, a w ostatecznym rozrachunku okazują się bluzgami pijanej diwy operowej. Każdy uczestnik spektaklu staje się teraz rozdygotaną struną. Pojawia się rytm wiedzionym kontrabasowym dronem. Emocje rosną, instrumentacja pęcznieje, skrzypce tańczą. Ale ta droga, to nie wejście na szczyt, raczej rozległa, górska kotlina. Finałowa ekspozycja pełna jest bólu, trwogi, perkusjonalnego rozwibrowania. Mroczne uspokojenie, skowyt wyczekiwania, mozolne zbieranie sił na wydanie ostatniego tchnienia. Strunowe preparacje i rytmiczny oddech wokalistki kierują jednak ansambl na niespodziewane wzniesienie. Opowieść formuje się w efektowne crescendo, które ostatecznie kona na barkach nasączonej prądem gitary.

 

Isabelle Duthoit & Ocnos Arkestra Chillar todo el día (Sentencia Records, CD 2024). Isabelle Duthoit – głos, Alejandro Rojas Marcos – fortepian, Luz Prado – skrzypce, Marco Serrato – kontrabas, Borja Díaz – perkusja, Pedro Rojas Ogáyar – gitara elektryczna, Gustavo A. Domínguez Ojalvo – klarnety i koncepcja muzyczna (notacja graficzna dla improwizacji) oraz Ana Sánchez Acevedo – tekst i scenografia. Nagrane w Espacio Turina, Sevilla, listopad 2021. Jeden utwór podzielony na jedenaście części, łącznie 70 minut.



piątek, 10 stycznia 2025

The January’ Round-up: Spinifex! Dos Reis! Acqua Pesante! Costa! Gold Mother! Cume! Sã Bernardo! Talagbusao! Orquesta Inorgánica! Conflations! H.u.M.o! Suter & Chmiel!


Zapraszamy na pierwszą w nowym roku zbiorówkę świeżutkich recenzji, czyli na odczyt, tudzież odsłuch całego mnóstwa pachnących nowością albumów, wydanych – co oczywiste – jeszcze w starym, zapleśniałym roku 2024.

W ujęciu stylistycznym będziemy jak zwykle balansować na linie – jazz-rockowy downtown funk, post-melodyjna, gitarowa podróż w nieznane, sonorystyczne, dronowe i elektroakustyczne eksperymenty, loftowy free jazz, gitarowe post-fussion-psycho, ponadgatunkowa orkiestra, filmowy soundtrack i radiowe słuchowisko, wreszcie klasyka kreatywnego jazzu podana w nowoczesnej oprawie. Artyści znani i lubiani, ale też sporo nowych nazwisk do zapamiętania.

Zaczniemy od międzynarodowej i niepowtarzalnej formacji Spinifex, napotkanej tym razem w Brukseli. Potem wiele godzin spędzimy w Portugalii, albowiem aż siedem albumów będzie z tą piękną krainą związanych (nie bez akcentów włoskich i holenderskich). Nasz trip kontynuować będziemy w dalekiej Argentynie, skąd pochodzą kolejne trzy wydawnictwa (nie bez akcentów szwajcarsko-niemieckich). Zbiorówkę domkniemy zaś elektroakustycznym ujawnieniem krajowym, poczynionym w międzynarodowym towarzystwie.

Zabawa będzie przednia! Bądźcie tego pewni! Welcome to heaven & hell of improvised music!



 

Spinifex Undrilling the Hole (Tone Records, CD 2024)

Werkplaats Walter, Bruksela, luty 2024: Tobias Klein – saksofon altowy, kompozycje, Bart Maris – trąbka, John Dikeman – saksofon tenorowy, Jasper Stadhouders – gitara, Gonçalo Almeida – bas elektryczny, Philipp Moser – perkusja. Siedem utworów, 55 minut.

Do już dziewiąty album, związanej z Holandią, międzynarodowej załogi Spinifex! Tym razem materiał kompozytorski dostarcza wyłącznie niemiecki alcista, a nagranie skrzy się od emocji, zadziornych, jazz-rockowych fraz, funkowego drive’u i mnóstwa skojarzeń z najlepszymi dokonaniami nowojorskiego Downtown z zabawnych lat 90. ubiegłego stulecia. Nade wszystko zaś sekstet niesie nam jakość – to po prostu doskonałe granie!

Nasączone rockiem, energetyczne otwarcie stawia nas do pionu! Dęty wykop soczystej melodii i intrygujący passus gitary wplątany w rozbudowaną ekspozycję tematu. Faza improwizacji jest gęsta, realizowana kolektywnym strumieniem. Druga opowieść, chyba jako jedyna na płycie, zasługuje na miano spokojniejszej wycieczki. Mroczne otwarcie, smutne melodie, ciekawe akcje w podgrupach. Trzecia odsłona trwa ponad dwanaście minut i nieodwołalnie pachnie jazz-rockowym, nowojorskim graniem. Rodzaj obsesyjnego tańca, który na etapie ledwie odczuwalnego spowolnienia staje się niemal heavy metalową ekspozycją. Kolejne dwa epizody przynoszą dodatkowe atrakcje – gitarowe preparacje, masywny riff basu, który podrywa sekstet do efektownego lotu, wreszcie rozhuśtane, funkowe spiętrzenie. Szósta opowieść nie stroni od taneczności, ale realizowanej ze szczególną swobodą. Muzycy świetnie się bawią, puszczają do nas oko i zachęcają do tego samego. Finałowa kompozycja rodzi się w tumulcie pick-up’owych zgrzytów, dętych pokrzykiwań i masywnych stempli sekcji rytmu. Znów stawia na rockowe emocje, nie dając chwili wytchnienia. Funk is not dead! Tańczmy do utraty tchu!



 

Marcelo dos Reis Life...Repeat!!! (Miria Records, CD 2024)

Academia de Música CNM, maj 2024: Marcelo Dos Reis – gitara, gitara preparowana, głos. Cztery utwory, 47 minut.

Trzeci solowy album naszego ulubionego portugalskiego gitarzysty zdaje się być kolejnym ważnym krokiem na jego artystycznej drodze. Ten wątek w twórczości Marcelo ma od początku bardzo osobisty charakter. Debiut był rodzajem uporządkowanej improwizacji, drugi album koncentrował się na formie i kompozycji, ten trzeci wydaje się łączyć oba wątki i pokazywać to, co najlepsze w samotnej podróży Portugalczyka. Długa, ponad 25-minutowa pieśń otwarcia decyduje tu o wszystkim, ale trzy kolejne, znacznie krótsze historie, także budują wartość całego przedsięwzięcia.

Dos Reis od startu prezentuje nam dwie warstwy narracji. Jedną z nich jest puls rytmu, pozostający w tle, ale obecny w trakcie całego utworu. Na jego bazie artysta buduje wątek główny, który inicjuje spokojnym, delikatnym fazowaniem. Ta opowieść ma wielowątkową intrygę i bogatą dramaturgię z kilkoma punktami zwrotnymi. Po siódmej minucie w grze pojawia się smyczek, który nadaje historii post-barokowy sznyt. Towarzyszy mu ekspozycja wokalna, niesiona wysokim tembrem, nasycona melancholijną melodyką. W dalszej części muzyk dokłada akcenty jazzu, post-klasyki, a nawet rockowe ornamenty. Samo zaś zakończenie przepełnione jest smutkiem, niepozbawione wszakże na poły radosnych refleksji. Druga opowieść znów pełna jest melodii, która sączy się na ambientowym tle. Wątki pętlą się, pudło rezonansowe gitary trzeszczy, uroda chwili zdaje się eksplodować. Kolejna historia sięga po nisko posadowione frazy, które budują nowy puls opowieści, osadzony w mrocznej poświacie. Górą snuje się zaś melodia, którą intrygująco dewastuje pojawienie się nerwowego smyczka. Końcowy utwór na starcie jest strugą minimalistycznych flażoletów. Wydaje się tęskną balladą, we wnętrzu której tli się bardziej energiczne życie, ale nie jest nam dane tego doświadczyć.



 

Acqua Pesante Shaping the Time (Phonogram Unit, DL 2024)

Waveahead Studio, Monopoli, Włochy, styczeń 2024: Carlo Mascolo – puzon no-input, Hernâni Faustino – kontrabas oraz Giacomo Mongelli – perkusja. Siedem utworów, 45 minut.

Spotkanie z nowościami portugalskiego Phonogram Unit zaczynamy od tria z udziałem dwóch muzyków włoskich. To wyjątkowe nagranie – nietypowo brzmiący, zdekonstruowany puzon, silnie zrytmizowana dramaturgia, wreszcie inspiracja malarstwem na etapie komponowania/ predefiniowania improwizacji. To ostatnie, to tzw. spacjalizm, czyli poszukiwanie dodatkowego wymiaru. Koncepcja w kontekście całości tego wyśmienitego nagrania, zdecydowanie w punkt.

Kształtowanie Czasu zaskakuje na każdym etapie podróży! Nagranie ma post-jazzowy sznyt, lubi powtarzające się frazy, ale nade wszystko hołubi rytm, który nie zawsze sytuowany jest w głównym nurcie narracji. Króluje puzon, który brzmi tu na tysiące sposobów. Czasami przypomina zepsuty silnik elektryczny, innym razem piszczy jak przepalony amplifikator – charczy, rzęzi, dusi się własnym oddechem. Czysto frazuje w zasadzie dopiero pod koniec albumu, jakby brał w nawias wszelkie dotychczasowe szaleństwa. Jego brzmienie determinuje często dramaturgię całej improwizacji, ale wraz z minimalistycznie usposobioną perkusją bywa też rytmicznym tłem dla kontrabasu. Ten ostatni frazuje w najszerszym możliwym spektrum, od jazzowego pizzicato do barokowego arco, raz za razem zdobiąc opowieść doskonałymi ekspozycjami. Trudno w tak udanie skonstruowanym i zbilansowanym albumie wskazywać momenty szczególnie zasługujące na wyróżnienie. Utwór czwarty sprawia wrażenie akcji free chamber, ale rosnąca gramatura rytmu karze ten trop gatunkowy porzucić. W części szóstej wszystko pachnie czerstwym bluesem, a dodatkową atrakcją jest głos. Z kolei w ostatnim odcinku pojawia się brzmienie fletu, ale autorem tych dźwięków nie jest puzonista. So, suprice by suprice.



 

Hugo Costa/ Aaron Lumley/ Aleksandar Škorić Inne Graasj (Phonogram Unit, CD 2024)

Jazzblazzt, Neeritter, Holandia, grudzień 2023: Hugo Costa – saksofon altowy, Aaron Lumley – kontrabas oraz Aleksandar Škorić – perkusja. Cztery utwory, 48 minut.

Tym razem wątek jest zdecydowanie holenderski, choć kraje pochodzenia artystów, to niemalże cały świat. Spotkanie o definitywnie free jazzowym zabarwieniu, tkane wszakże z gracją, niemasywne, jakby zatopione w starej, dobrej estetyce nowojorskiego, loftowego jazzu lat 70. ubiegłego stulecia. Nie ma specjalnych zaskoczeń, po prostu dobrze się tego słucha – czasami to wystarcza.

Otwarcie koncertu, który jest nieprzerwanym strumieniem dźwięków, jest spokojne, osadzone na kontrabasowym smyczku. Naturalny, żywiołowy drumming i melodyjny, lubiący pętle powtórzeń saksofon altowy zgrabnie uzupełniają trzyosobową narrację. Wspomniany smyczek często decyduje tu o dramaturgii, a jego barwne, niekiedy post-barokowe interludia stanowią choćby o … zmianie traku na dysku. Improwizacja prowadzona jest na dużej swobodzie, ale muzycy trzymają ekspresję pod pełną kontrolą. Szczególnie urokliwy zdaje się być start trzeciego epizodu – najpierw szyty wyjątkowo zmysłowym smyczkiem, potem doprawiony dęciakiem, który brzmi niczym rosyjska bałałajka. Po udanej introdukcji artyści brną w dobrze zbilansowany taniec, w akcjach dynamicznych czują się bowiem najlepiej. Ostatni fragment koncertu otwiera nieco przesłodzony alt, ale opowieść na etapie rozwinięcia znów nabiera loftowego posmaku, uczepiona matowej melodyki, zatopiona w tumanach post-jazzowego kurzu.



 

Gold Mother Pecado (Phonogram Unit, DL 2024)

Alfarim, Portugalia, czas nieznany: Margarida Azevedo – głos, Luís Guerreiro – trąbka, elektronika, Jorge Nuno – gitara, Hernâni Faustino – kontrabas oraz Flak – perkusja. Cztery utwory, 29 minut.

Ostatnia z nowości Phonogram Unit sprawia wrażenie soundtracku do nienakręconego filmu. Na jego obraz składa się melorecytacja, równy, rockowy rytm kontrabasu i perkusji, wreszcie roztańczone na pogłosie, nie bez elementów psychodelii, gitara i trąbka. Kolejne odcinki tej opowieści rosną w czasie. Ta pierwsza jest ledwie zajawką, ta ostatnia trwa ponad dwanaście minut. Dramaturgia budowana jest bardzo powoli. Gdy w końcu dopada nas wartka akcja, a film naprawdę nabiera rumieńców, album kończy się zgrabnym ruchem edytorskiego skalpela.

Po krótkim gemie otwarcia, w trakcie drugiej odsłony zdaje się, że odbywamy spacer mrocznym nadbrzeżem. Historia jest zdecydowanie niewesoła, pachnie miejskim bluesem zdobionym gitarą i trąbką. W części trzeciej pojawiają się pierwsze, intrygujące komplikacje. Swawoli kontrabasowy smyczek, gitara nabiera sfuzzowanego brzmienia i łyka spore porcje kwasu, perkusja zagęszcza ścieg, trąbka płynie coraz masywniejszym pogłosem, a głos uderza w bardziej dramatyczne tony. W ostatniej części muzycy upraszczają fakturę rytmu, ale łamią go bezustannie, gitara preparuje, a zatubowana trąbka sączy cool-jazzowe melodie. Głos na chwile milknie. Mglista atmosfera poranka po kolejnej trudnej nocy daje się wszystkim we znaki, ale tempo i poziom kwasowości ekspozycji niespodziewanie rosną. Finał, jako się rzekło, sprawia wrażenie nagłej śmierci.



 

João Clemente, Jorge Nuno & Nuno Santos Dias Cume (Profound Whatever, DL 2024)

Profound Whatever Studio, październik 2024: João Clemente – gitara elektryczna (kanał prawy), instrumenty perkusyjne i elektronika, Jorge Nuno – gitara elektryczna (kanał lewy) oraz Nuno Santos Dias – instrumenty klawiszowe. Dziesięć utworów, 41 minut.

Czas na opowieść z cyklu Muzyka improwizowana z Portugalii nie jedno ma imię! Zapraszamy do świata elektrycznych gitar i instrumentów klawiszowych, których narracja daleka jest od jazz-rockowego fussion – lubi hałas, zabawy na gitarowych przetwornikach, a także oniryczną ciszę dogorywających wzmacniaczy. Od razu zaznaczmy, iż nagranie nie w każdej sekundzie powala nas na kolana, ale te chwile, gdy muzycy dają się ponieść noise’owemu temperamentowi, zdecydowanie dają się lubić. Z pewnością mogłoby być ich zdecydowanie więcej.

Owe chwile hałaśliwego uniesienia muzycy serwują nade wszystko w utworach drugim i siódmym. Najpierw jest nim potok silnie sfuzzowanych, gitarowych riffów, nasączonych nutą psychodelii, która zapewne niesie się z klawiatury instrumentu o nazwie własnej waldorf. W drugim przypadku brzmienie jest podobne, a całość intrygująco pulsuje, podsycana elektroniką i przewrotną melodyką. Pozostałe utwory na płycie płyną dość leniwym strumieniem, tylko incydentalnie zdobionym mikro zgrzytami, czy pick-up’owymi niespodziankami. W ich trakcie słyszymy bicie zegara, albo frazy akustycznego piana. Muzycy dobrze czują się w onirycznej post-psychodelii, ale bywa, że złoża ich improwizatorskiej kreatywności wyczerpują się, jak choćby w pożegnalnej, dziesiątej odsłonie.



 

Sã Bernardo Variações Poses Petros (Colectivo Casa Amarela, Kaseta/DL 2024)

Czas i miejsce akcji nieokreślone: Violeta Azevedo – flet, Yaw Tembe – trąbka, Nuno Torres – saksofon altowy, Mestre André – no-input mixer oraz Bá Alvares – kontrabas. Sześć utworów, 42 minuty.

Sytuacja dramaturgiczna tego albumu zasługuje na szczególną uwagę. Z jednej strony akustyczny strumień dętych, minimalistycznych powiewów fletu, trąbki i saksofonu altowego, z drugiej narzędzia akustycznego feedbacku – mikser, który nic nie ma na wejściu i kontrabas, a może bardziej jego pudło rezonansowe. Nagranie składa się z sześciu odcinków, które są do siebie na tyle podobne, iż po prawdzie nie wiemy, czy nie są przypadkiem sześcioma feedbackowymi wariacjami na temat akustycznego materiału bazowego. Efekt jest więcej niż intrygujący, lokowany raczej w eksperymentalnej muzyce współczesnej niż improwizowanej, ale to tylko wzmacnia naszą ciekawość.

To opowieść budowana z niebywałą powściągliwością i pieczołowitością. Separatywnie płynące strumienie dętych dźwięków lepią się po fazie introdukcji w jednorodny dron, który zdaje się być budowany stevensowską metodą improwizacji w dużej grupie zwaną sustained piece. Ów dron żyje, coś się w nim nieustannie rodzi, ale też permanentnie umiera. Wokół niego formuje się warstwa feedbacku – na początku, to delikatna mgiełka, pod koniec syntetyczna powłoka nieprzepuszczająca powietrza, sprawiająca, iż akustyczna baza zostaje zbita w jeden matowo brzmiący, dęty wyziew nieokreślonego pochodzenia. W kolejnych częściach/ mutacjach mamy wrażenie, iż strona akustyczna zaczyna przeważać, odzyskiwać wigor, ale zaraz potem to samo myślimy o warstwie feedbacku. Niekiedy miota nami uczucie klaustrofobii, choć w tym samym momencie dopada nostalgia chwili. Z czasem faktura feedbackowa zaczyna basowo pulsować niczym dogorywający syntezator. Ostatnia minuta, to już tylko umierające echo dźwięków, które od dawna nie istnieją. Definitywnie dysonans poznawczy jest tu naszym stałym partnerem, podobnie jak ogromna przyjemność z faktu obcowania z tak oryginalną produkcją. 




Talagbusao Talagbusao (Robalo Music, CD 2024)

Timbuktu Studios, Lizbona, lipiec 2023: João Carreiro – gitara, João Gato – saksofon altowy, Margaux Oswald – fortepian oraz João Valinho – perkusja. Pięć utworów, 34 minuty.

Przed nami nie pierwszy dziś projekt portugalski ze znaczącym akcentem międzynarodowym – w tym wypadku bardzo lubianą przez nas pianistką związaną ze sceną kopenhaską. Bazą dla tego swobodnie improwizującego kwartetu jest z pewnością post-jazz, ale nie brakuje tu śladów wytrwanej kameralistyki. Każdy z artystów wnosi wiele do obrazu całości, każdy potrafi zaskoczyć zarówno pomysłem dramaturgicznym, jak i brzmieniem instrumentu. Zdaje się, że dla wszystkich uczestników kwartetu, to ważny album w dotychczasowym dorobku artystycznym.

Inicjacja albumu jest definitywnie kolektywna i tak będzie się działo w trakcie całego, niezbyt długiego nagrania. Pianistka frazuje marszowym krokiem, gitarzysta i saksofonista pozostają w ciągłym dialogu, a ramy improwizacji, wyznaczane przez precyzyjnie punktującego drummera, stymulują kreatywność w każdym obszarze. Artyści dbają o emocje, a ich droga ku wyzwolonemu free jazzowi wydaje się na tym etapie otwarta. Dla przeciwwagi druga improwizacja usłana jest kameralnymi zdobieniami. Z jednej strony post-klasyczna zaduma pianistki, z drugiej intrygujące zgrzytanie gitary. Trzecia opowieść nie trwa nawet trzech minut, ale jakości w niej mnóstwo, zwłaszcza w obszarze inside piano. Czwarta odsłona jest tą najbardziej agresywną, dynamiczną, doposażoną świetnymi interakcjami. Ale i tu nie brakuje zaskoczeń – choćby piękna faza spowolnienia z intrygującą ekspozycją deep piano with cymbals. Finałowa improwizacja, to mroczne, wystudzone otwarcie, wyśmienite post-jazzowe small games na etapie rozwinięcia, wreszcie barwne zakłócenia gitary i mnóstwo kreatywności ze strony perkusisty na etapie zakończenia.



 

Orquesta Inorgánica Viaje hacia lo inesperado (Neue Numeral, DL 2024)

Studio Haciendo Discos, Tandil, Argentyna, lipiec 2024: Maria Eugenia Irianni - flety, Ana Vocaturo – klarnet, Sandra Chariatti – saksofon altowy, klarnet, Fabian Bullotti – flet, saksofon sopranowy i tenorowy, Juan Pantusa – puzon, Enrique Sarraquigne – saksofon tenorowy, Jorge Torrecillas – saksofon tenorowy i altowy, kompozycje, dyrygentura, Anibal Tobos – saksofon tenorowy, Karina Altamiranda – głos, Ezequiel Lavayen – fortepian, elektronika, Juanita Flores Arce – głos, Mario Alba – kontrabas, Daiana Grierson – perkusja oraz gościnnie śpiewająca Guillermina Moroder. Sześć kompozycji, 70 minut.

Wątek argentyński naszej zbiorówki rozpoczynamy z wysokiego C! Ten duży skład, wiedziony kreatywnością i zwinnymi kompozycjami Jorge Torrecillasa, znamy już z płyty debiutanckiej, a samego lidera z albumów dla Discordian Records, a także koncertów w naszym pięknym kraju. Nowa edycja Organicznej Załogi przynosi prawdziwie epicką opowieść, która zaczyna się w oparach swingującego jazzu, przechodzi przez wszystkie stadia kreatywnej kameralistyki, by dotrzeć nawet do wariacji operowych. Nagranie niezwykłe, absolutnie warte każdej z siedemdziesięciu minut, które trwa.

W ujęciu instrumentalnym OI, to osiem pełnokrwistych dęciaków, trzy powabne, wielojęzyczne głosy kobiece i rozbudowana sekcja rytmu z fortepianem, kontrabasem i perkusją. Słowo się rzekło, album rozpoczyna się w swingujących klimatach swobodnego post-jazzu, który nasycony jest ekspresyjnymi, na ogół kolektywnymi akcjami. Druga opowieść przenosi nas do świata braxtonowskich łamańców rytmicznych. Po imponującej introdukcji zmysł dramaturgiczny Torrecillasa zaprasza do krainy kreatywnej kameralistyki, pełnej urokliwych drobiazgów wytrawnej orkiestracji. W trzeciej odsłonie na froncie opowieści sytuują się wokalistki – od mruczenia i wzdychania po arie niemal operowe. Narracja sięga tu po wszystko, co najlepsze – jest orkiestrowy rozmach, kameralne interludia i post-jazzowe puenty. Dużo ciekawego dzieje się w podgrupach, szczególnie wokół głosów i kontrabasu, nie brakuje nawet post-klasycznej ekspozycji piana. Czwarty utwór zdaje się kontynuować rozmach poprzedniczki - dodatkowo doposażony zostaje w rytmiczne, bardzo ekspresyjne rozwinięcie i puentę wypowiedzianą w języku francuskim. W ostatnich dwóch kompozycjach powraca w większym wymiarze post-jazz. Znów trochę rytmicznej gimnastyki, kameralne zdobienia, wreszcie udane akcje fletu i wokalistek, barwione mnóstwem dętych komentarzy. W finałowej części piękna klamra dramaturgiczna - powraca swingując flow, bystre synkopy i jakże smakowite, jazzowe solówki.



 

Morelli/ Moser/ Neumann/ Zimmerlin Conflations (Neue Numeral, DL 2024)

Jazzcampus, Bazylea, marzec 2023: Luciana Morelli – głos i pomysł (inspirowany poezją Robina Myersa), Christian Moser - oud i głos, Andrea Neumann - inside piano i głos oraz Alfred Zimmerlin – wiolonczela i głos. Dziewięć utworów, 35 minut.

Oglądaliśmy już dziś film, może teraz czas na słuchowisko radiowe? Album Conflations jest zdominowany przez recytowaną poezję, oprawioną w misterną plecionkę akustycznych dźwięków strun, zatem żartobliwy ton poprzedniego zdania wcale nie jest bezzasadny. Tym razem argentyński jest tylko wydawca i artystka, która odpowiada za dramaturgiczny zamysł albumu.

Nagranie otwierają szmery, szepty, słowa wypowiadane półsłówkami i drobne, post-kameralne zdobienia instrumentalne. Całość charakteryzuje się pewną teatralnością i z góry zadekretowaną nerwowością. Można odnieść wrażenie, że znajdujemy się w stogu siana, a dźwięk przelatującego owada znamionuje burzę z piorunami. Dominująca w nagraniu akustyka od czasu do czasu zdobiona jest plamami brzmienia na poły syntetycznego. W czwartej odsłonie doświadczamy czegoś na kształt kulminacji - opowieść napina mięśnie i zrywa minimalistyczną powłokę. W części piątej muzycy szyją narrację bardziej linearnym ściegiem, dzięki czeku zyskuje ona na atrakcyjności. Kolejny odcinek także niesie garść emocji, a zaraz po nim słyszymy dźwięki amplifikowanych strun, co ciekawie dysonansuje przestrzeń dramaturgiczną dzieła. Album wieńczy trzydziestosekundowa ekspozycja, która zdaje się być najbardziej ekspresyjnym momentem zdarzenia. Być może powinniśmy wsłuchać się w słowa, ale to wymagałoby lepszej znajomości języka i większego skupienia.



 

Formica/ Albarracín/ Macchioli/ Maggiori/ Bustamante/ Mingrino H​.​u​.​M​.​o (dForma, DL 2024)

Mirífico Estudio, Buenos Aires (?), Czerwiec 2024: Lucas Albarracín – rożek, Juan Ignacio Macchioli – saksofon altowy, Matías Formica – saksofon barytonowy, klarnet basowy, Lisandro Maggiori – gitara, Ramiro Bustamante – kontrabas oraz Lucas Mingrino – perkusja. Cztery kompozycje (dwie własne, Lacy, Hemphill), 35 minut.

Przed nami argentyński sekstet w przestrzeni wysokogatunkowego jazzu. Precyzyjnie zadekretowane kompozycje, soczyste improwizacje i dużo dobrej zabawy. Na tapecie dwa utwory własne i dwie kompozycje jazzowych legend. Świetnie słucha się tego nagrania, zwłaszcza, że wzorem niemal każdej propozycji z tamtej części świata, szczególnie z udziałem Matíasa Formici, opowieść jest wstrzemięźliwa w formie i nieprzegadana choćby przez sekundę.

Pierwszy temat doskonale konsumuje cechy albumu, jakie nakreśliliśmy powyżej – roztańczona, melodyjna kompozycja podana gęstym tembrem trzech dęciaków i mięsistej sekcji rytmu. Tonacja delikatnie molowa, rytm intrygująco pokomplikowany i mnóstwo jakości na etapie improwizacji (szczególne brawa dla barytonisty!), prowadzonych zarówno kolektywnie, jak i w podgrupach. Nie bez znaczenia jest także drobny, rockowy dysonans gitarzysty. Druga opowieść silniej trzyma się swingującej historii gatunku, zdobiona urokliwymi interludiami realizowanymi na wydechu. W trzeciej odsłonie króluje Steve Lacy, a kameralna narracja prowadzona jest pod dyktando klarnetu basowego. Wreszcie efektowny finał płyty, czyli blues Juliusa Hemphilla. Marszowe tempo, rozśpiewane dęciaki, dużo gitary i nieskrępowanej zabawy. Prowadzoną na ogół kolektywnie akcję intrygująco wzbogacają dęte dialogi. Ostatnia prosta, pełna dynamiki, doskonale reasumuje cały album.




Sheldon Suter & Jacek Chmiel Zooréalism (Synergetic Sonance, DL 2024)

Czas i miejsce akcji nieokreślone: Sheldon Suter – instrumenty perkusyjne, cytra, gramofon oraz Jacek Chmiel - elektronika, field recordings, singing bowls. Sześć utworów, 46 minut.

Czas na kolejną na tych łamach elektroakustyczną przygodę Jacka Chmiela. Tym razem poczyniona ona została w towarzystwie artysty skoncentrowanego na instrumentach perkusyjnych, zatem Polak, zapewne bez słowa sprzeciwu, objął tu nade wszystko rolę konstruktywnego elektronika, który wspiera się nagraniami z miasta i garścią śpiewających miseczek. Cała mikstura smakuje nam od pierwszej do ostatniej minuty, a w ważnych dla dramaturgii momentach potrafi nabierać zaskakującej intensywności. Wtedy, niejako przy okazji, zdaje się nawiązywać estetycznie do wczesnych, post-industrialnych eksploracji brytyjskiego AMM.

Pierwsza z sześciu opowieści ma dość perkusjonalny anturaż, wzmagany biciem metronomu, a bogacony elektrycznymi zgrzytami, które śmiało mogłyby pochodzić z table guitar. Mroczny, oniryczny dron zdaje się tu być idealnym puentą. Dwie kolejne ekspozycje tkane są z fraz najmniejszych z możliwych. Pomiędzy plamami szumów i szelestów snują się zagubione post-melodie, niekiedy brzmiące niczym zdezelowane pozytywki. Słyszymy także odgłosy stołu bilardowego i bijące dzwony. W czwartej części porcja nagrań terenowych wydaje się wyjątkowo masywna, przytłacza opowieść ciężarem miejskiej, zgrzebnej rzeczywistości. Klimat post-industrialny rodzi się tu niejako samoczynnie, przepoczwarzając najlepszy fragment albumu w mantrę zła, grozę opresji bez wyjścia. Ratunkiem okazują się … zabawne sample. W piątej historii powraca perkusjonalna faktura, jaką poznaliśmy w pierwszej odsłonie. Tu sytuacja sceniczna robi się dalece dynamiczna, a jej podsumowaniem okazuje się strumień fonii przypominający warkot silnika elektrycznego. Finałowa ekspozycja drga i pulsuje, syci się akustyką, którą zakłócają elektroniczne usterki na łączach. Definitywnie głośna narracja na zakończenie zwija się w mroczny, posępny kokon elektrokaustyki.