piątek, 24 stycznia 2025

Scant & Gust! Molecular impro from Italy and Britain!


Album Time Textures znalazł się na trybunowej liście 50 powodów, by zapamiętać rok 2024. Jego autorami są włoski perkusista i perkusjonalista Marcello Magliocchi oraz angielski saksofonista Adrian Northover. Drogę twórczą obu śledzimy od lat, na każdym kroku podkreślając, iż to artyści, którzy w szczególny sposób pielęgnują i kultywują tradycję molekularnego, atomistycznego improwizowania, zasianą na ludzkim padole ponad pół wieku temu przez jedynego i niepowtarzalnego Johna Stevensa.

Rok ubiegły, to nie tylko album wspomniany powyżej, ale także dwie inne, równie intrygujące produkcje tych wspaniałych muzyków. Album Scant zawiera nagranie w trio z ich stałym partnerem, włoskim flecistą Bruno Gussonim, z kolej Gust, to trójka rzeczonych muzyków, zgrabnie dopełniona do kwartetu przez samego Johna Edwardsa. Bez zbędnej zwłoki zasiadamy do odczytu i odsłuchu obu płyt, które swoją premierę miały jesienią ubiegłego roku.



 

Magliocchi, Northover & Gussoni Scant (Bandcamp’ self-released, CD 2024)

Monteggiori Studios, Włochy, lipiec 2024: Marcello Magliocchi – perkusja, Adrian Northover – saksofon sopranowy oraz Bruno Gussoni – flet c, flet basowy, shakuhachi. Dwanaście improwizacji, 44 minuty.

Muzycy przygotowali dla nas dwanaście świetnie udramatyzowanych, swobodnie improwizowanych opowieści, trwających od niespełna trzech do prawie sześciu minut. Konstrukcja całego albumu także zasługuje na słowa uznania. Pierwsza i ostatnia improwizacja tworzą tu swoistą klamrę - to dynamiczne, zwarte, niespełna trzyminutowe narracje, z których pierwsza stawia nas do pionu, a ostatnia każe prosić o więcej.

Z jednej strony nerwowa, wszędobylska perkusja, która zdaje się mieć wiele twarzy, często definitywnie perkusjonalnych, z drugiej dwa ochocze, dziarskie, jakże lekkie dęciaki, które wchodzą w permanentny dialog, świetnie na siebie reagują, zdają się swoim odmiennym spektrum brzmieniowym świetnie uzupełniać, rzadziej imitować. Opowieści Włochów i Anglika często sięgają po estetykę swobodnej kameralistyki, a ich ewentualne wycieczki w kierunki post-jazzu należą do rzadkości. Po intensywnym otwarciu artyści pracują na pograniczu dźwięku – szumią, szemrają, płyną od fraz preparowanych do rodzących się w bólu melodii. Bywa, że popadają jednak w taniec, a na wydechu zdolni są uzyskiwać dalece ogniste parametry. Na wdechu, gdy czerpią nowe pokłady powietrza, ich kameralna zaduma i dramaturgiczna nieśpieszność wydają się jeszcze piękniejsze, szczególnie wtedy, gdy popadają w stan krótkotrwałej medytacji.

Improwizacja tria, co do zasady, ma charakter kolektywny, a ewentualne ekspozycje solowe dotyczą jedynie etapu introdukcji, na ogół pozostającego pod jurysdykcją perkusisty. Muzycy sprawiają wrażenie, jakby frazowali stojąc ramię w ramię, niemal ciało w ciało. To wzmaga świetną komunikację, to sprawia, iż żadna fraza nie wydaje się tu zbędna, albo przegadana. W środkowej części albumu muzycy zdają się pochylać nad każdym strzępem fonii – preparują, ich instrumenty drżą, oni sami ciężko oddychają. Improwizacja nie przestaje być jednak ulotną, filigranową, jakby lepioną z puchu i ptasich piór. Ciekawie przepoczwarzająca się estetycznie ósma odsłona jest tu rodzajem wprowadzania do kolejnej części, najdłuższej, nasyconej dźwiękami unoszącego się nieznacznie nad ziemią … zakładu mechanicznego. Zatopieni w delikatnej, ale jakże post-industrialnej powłoce muzycy kleją jeden dźwięk do drugiego, rezonują, śpiewają, tańczą zanurzeni pod kolana w breistej mazi. Ich melodie zdają się snuć niczym płomień z lampy Aladyna. Dziesiąta opowieść sprawia wrażenie rozkołysanej post-ballady, z kolei jedenasta ponownie sięga po barwy post-industrialne, tu osiągane chyba sposobem realizacji nagrania. Wydaje się, że instrumenty leżą tu bezpośrednio na rozgrzanych mikrofonach. Końcowa improwizacja rodzi się na perkusyjnym werblu, pod mnóstwem hałasujących, drobnych przedmiotów. Tym razem oba dęciaki frazują wyjątkowo czystym tembrem, podrygują i efektownie podśpiewują. To owa zapowiadana, dynamiczna klamra świetnie reasumująca cały album.



 

The Mill Hill Quartet (Northover, Edwards, Magliocchi, Gussoni) Gust (Bandcamp’ self-released, CD 2024)

Red Shed Studios, Londyn, marzec 2024: John Edwards – kontrabas, Marcello Magliocchi – perkusja, instrumenty perkusyjne, Adrian Northover – saksofon sopranowy i altowy oraz Bruno Gussoni - shakuhachi, nohkan, ryuteki. Siedem improwizacji, 46 minut.

Kilka chwil temu włosko-brytyjskie combo muzykowało we Włoszech, teraz, już w kwartecie, muzyków spotykamy w Londynie, a rzecz dzieje się kilka miesięcy wcześniej. Na krążku odnajdujemy siedem improwizacji, z których dwie śmiało zasługują na miano rozbudowanych. Znów napotykamy na ocean filigranowych akcji i spięć, jednak album jako całość zdaje się pozostawać pod uwodzicielskim wpływem kreatywności kontrabasisty, który akcjami pizzicato & arco często redefiniuje ideę stevensowskiej molekularności. Co ciekawe, kwartet absolutnie nie dryfuje w kierunku free jazzu, częściej odnajdujemy go w mroku kameralnych, na poły dronowych ekspozycji.

Spokojna, minimalistyczna i repetytywna improwizacja otwarcia pokonuje drogę od zwiewnego, osadzonego na smyczku chamber do fazy wzmożonych, acz definitywnie molekularnych interakcji. Co intrygujące, akcje pizzicato studzą tu emocje, z kolei arco generują krótkotrwałe spiętrzenia. Drugą opowieść tworzy początkowo chmura preparacji. Narracja łypie okiem na post-jazz, hydrauliczna natura dętych przepoczwarza ją jednak w spacer ku mrocznej ciszy. Trzecia część trwa prawie jedenaście minut - startuje z pozycji rezonującej, onirycznej kołysanki, trwoni kilka chwil na post-jazzowe przepychanki, po czym odnajduje ukojenie w medytacji. Ciekawy dysonans wprowadzają tu dęciaki, które ponownie wracają do preparacji i zdają się być w tym dziele nad wyraz energiczne. Inauguracja czwartej odsłony przypada orientalnego fletowi i perkusjonaliom. Już w kwartecie muzycy sprawiają wrażenie poszukujących dynamiki, puentą odnajdują jednak w kolejnej fazie wystudzenia, tym razem skoncentrowanej wokół kontrabasowego gryfu. Piąta improwizacja jest tu tą najbardziej dynamiczną – prezentuje cztery zwinne linoskoczki w tańcu godowym, świetnie skomunikowane, doposażone adekwatnymi porcjami ekspresji, szczególnie w rozgrzanych tubach. Przedostatnia narracja trwa ponad osiem minut i powstaje z kilkunastosekundowej ciszy. Najpierw docierają do nas dęte nawoływania, potem do gry wchodzą kontrabas i perkusjonalia, precyzyjne niczym kocury znaczące teren. Opowieść formuje się w urokliwy dron, po czym nagle obumiera. Finałowa improwizacja jest krótką rozchodówką opartą na dronie smyczka, szeleszczących perkusjonaliach i dętych szumach.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz