Album Time Textures znalazł się na trybunowej liście 50 powodów, by zapamiętać rok 2024. Jego autorami są włoski perkusista i perkusjonalista Marcello Magliocchi oraz angielski saksofonista Adrian Northover. Drogę twórczą obu śledzimy od lat, na każdym kroku podkreślając, iż to artyści, którzy w szczególny sposób pielęgnują i kultywują tradycję molekularnego, atomistycznego improwizowania, zasianą na ludzkim padole ponad pół wieku temu przez jedynego i niepowtarzalnego Johna Stevensa.
Rok ubiegły, to nie tylko album wspomniany powyżej, ale
także dwie inne, równie intrygujące produkcje tych wspaniałych muzyków. Album Scant zawiera nagranie w trio z ich
stałym partnerem, włoskim flecistą Bruno Gussonim, z kolej Gust, to trójka rzeczonych muzyków, zgrabnie dopełniona do kwartetu
przez samego Johna Edwardsa. Bez zbędnej zwłoki zasiadamy do odczytu i odsłuchu
obu płyt, które swoją premierę miały jesienią ubiegłego roku.
Magliocchi, Northover & Gussoni Scant (Bandcamp’
self-released, CD 2024)
Monteggiori Studios,
Włochy, lipiec 2024: Marcello Magliocchi – perkusja, Adrian Northover –
saksofon sopranowy oraz Bruno Gussoni – flet c, flet basowy, shakuhachi.
Dwanaście improwizacji, 44 minuty.
Muzycy przygotowali dla nas dwanaście świetnie
udramatyzowanych, swobodnie improwizowanych opowieści, trwających od niespełna trzech
do prawie sześciu minut. Konstrukcja całego albumu także zasługuje na słowa
uznania. Pierwsza i ostatnia improwizacja tworzą tu swoistą klamrę - to
dynamiczne, zwarte, niespełna trzyminutowe narracje, z których pierwsza stawia
nas do pionu, a ostatnia każe prosić o więcej.
Z jednej strony nerwowa, wszędobylska perkusja, która zdaje
się mieć wiele twarzy, często definitywnie perkusjonalnych, z drugiej dwa
ochocze, dziarskie, jakże lekkie dęciaki, które wchodzą w permanentny dialog,
świetnie na siebie reagują, zdają się swoim odmiennym spektrum brzmieniowym
świetnie uzupełniać, rzadziej imitować. Opowieści Włochów i Anglika często sięgają
po estetykę swobodnej kameralistyki, a ich ewentualne wycieczki w kierunki
post-jazzu należą do rzadkości. Po intensywnym otwarciu artyści pracują na pograniczu
dźwięku – szumią, szemrają, płyną od fraz preparowanych do rodzących się w bólu
melodii. Bywa, że popadają jednak w taniec, a na wydechu zdolni są uzyskiwać dalece
ogniste parametry. Na wdechu, gdy czerpią nowe pokłady powietrza, ich kameralna
zaduma i dramaturgiczna nieśpieszność wydają się jeszcze piękniejsze,
szczególnie wtedy, gdy popadają w stan krótkotrwałej medytacji.
Improwizacja tria, co do zasady, ma charakter kolektywny, a ewentualne
ekspozycje solowe dotyczą jedynie etapu introdukcji, na ogół pozostającego pod jurysdykcją
perkusisty. Muzycy sprawiają wrażenie, jakby frazowali stojąc ramię w ramię,
niemal ciało w ciało. To wzmaga świetną komunikację, to sprawia, iż żadna fraza
nie wydaje się tu zbędna, albo przegadana. W środkowej części albumu muzycy zdają
się pochylać nad każdym strzępem fonii – preparują, ich instrumenty drżą, oni
sami ciężko oddychają. Improwizacja nie przestaje być jednak ulotną, filigranową,
jakby lepioną z puchu i ptasich piór. Ciekawie przepoczwarzająca się estetycznie
ósma odsłona jest tu rodzajem wprowadzania do kolejnej części, najdłuższej, nasyconej
dźwiękami unoszącego się nieznacznie nad ziemią … zakładu mechanicznego.
Zatopieni w delikatnej, ale jakże post-industrialnej powłoce muzycy kleją jeden
dźwięk do drugiego, rezonują, śpiewają, tańczą zanurzeni pod kolana w breistej
mazi. Ich melodie zdają się snuć niczym płomień z lampy Aladyna. Dziesiąta opowieść
sprawia wrażenie rozkołysanej post-ballady, z kolei jedenasta ponownie sięga po
barwy post-industrialne, tu osiągane chyba sposobem realizacji nagrania. Wydaje
się, że instrumenty leżą tu bezpośrednio na rozgrzanych mikrofonach. Końcowa improwizacja
rodzi się na perkusyjnym werblu, pod mnóstwem hałasujących, drobnych przedmiotów.
Tym razem oba dęciaki frazują wyjątkowo czystym tembrem, podrygują i efektownie
podśpiewują. To owa zapowiadana, dynamiczna klamra świetnie reasumująca cały
album.
The Mill Hill Quartet (Northover, Edwards, Magliocchi,
Gussoni) Gust (Bandcamp’ self-released, CD 2024)
Red Shed Studios,
Londyn, marzec 2024: John Edwards – kontrabas, Marcello Magliocchi – perkusja,
instrumenty perkusyjne, Adrian Northover – saksofon sopranowy i altowy oraz
Bruno Gussoni - shakuhachi, nohkan, ryuteki. Siedem improwizacji, 46 minut.
Kilka chwil temu włosko-brytyjskie combo muzykowało we Włoszech, teraz, już w kwartecie, muzyków spotykamy
w Londynie, a rzecz dzieje się kilka miesięcy wcześniej. Na krążku odnajdujemy
siedem improwizacji, z których dwie śmiało zasługują na miano rozbudowanych. Znów
napotykamy na ocean filigranowych akcji i spięć, jednak album jako całość zdaje
się pozostawać pod uwodzicielskim wpływem kreatywności kontrabasisty, który
akcjami pizzicato & arco często redefiniuje
ideę stevensowskiej molekularności.
Co ciekawe, kwartet absolutnie nie dryfuje w kierunku free jazzu, częściej
odnajdujemy go w mroku kameralnych, na poły dronowych ekspozycji.
Spokojna, minimalistyczna i repetytywna improwizacja
otwarcia pokonuje drogę od zwiewnego, osadzonego na smyczku chamber do fazy wzmożonych, acz
definitywnie molekularnych interakcji. Co intrygujące, akcje pizzicato studzą tu emocje, z kolei arco generują krótkotrwałe spiętrzenia.
Drugą opowieść tworzy początkowo chmura preparacji. Narracja łypie okiem na
post-jazz, hydrauliczna natura dętych przepoczwarza ją jednak w spacer ku
mrocznej ciszy. Trzecia część trwa prawie jedenaście minut - startuje z pozycji
rezonującej, onirycznej kołysanki, trwoni kilka chwil na post-jazzowe przepychanki,
po czym odnajduje ukojenie w medytacji. Ciekawy dysonans wprowadzają tu dęciaki,
które ponownie wracają do preparacji i zdają się być w tym dziele nad wyraz energiczne.
Inauguracja czwartej odsłony przypada orientalnego fletowi i perkusjonaliom. Już
w kwartecie muzycy sprawiają wrażenie poszukujących dynamiki, puentą odnajdują
jednak w kolejnej fazie wystudzenia, tym razem skoncentrowanej wokół
kontrabasowego gryfu. Piąta improwizacja jest tu tą najbardziej dynamiczną – prezentuje
cztery zwinne linoskoczki w tańcu godowym, świetnie skomunikowane, doposażone
adekwatnymi porcjami ekspresji, szczególnie w rozgrzanych tubach. Przedostatnia
narracja trwa ponad osiem minut i powstaje z kilkunastosekundowej ciszy. Najpierw
docierają do nas dęte nawoływania, potem do gry wchodzą kontrabas i perkusjonalia,
precyzyjne niczym kocury znaczące teren. Opowieść formuje się w urokliwy dron,
po czym nagle obumiera. Finałowa improwizacja jest krótką rozchodówką opartą na dronie smyczka, szeleszczących
perkusjonaliach i dętych szumach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz