Nate Wooley jest na tyle częstym gościem na Trybunie, że każdorazowe przytaczanie
jego dorobku i pozycji na współczesnej scenie muzyki improwizowanej, możemy
uznać za całkowicie zbyteczne. Jakkolwiek pamiętamy, iż obok wielu wyśmienitych
dokonań na polu free improv, paru
nudnych autorskich płyt z materiałem komponowanym, lubi on także zapuszczać się
w świat muzyki bezwzględnie improwizowanej, jednak umoczonej w elektronice, multiamplifikowanych urządzeniach
generujących dźwięk, czy zapisanej na starych, pociętych taśmach zalegających
śmietnik na jego prywatnej posesji. Ten ostatni wątek w twórczości Nate’a
omawialiśmy już kilkakrotnie na tej stronie, a zasadniczą do tego inspiracją
był cykl muzycznych ekscesów pod nazwą Seven
Storey Mountain.
Dziś czas na najnowszą płytę Wooleya Argonautica (Firehouse 12
Records, 2016), która dość sprawnie wpisuje się w powyższy kontekst stylistyczny. Dodatkowo, wrażenia
z jej odsłuchu uzupełnimy o nowy cykl produkcji solowych, który także winien
być przypisany do formuły Jazz Is Dead! …
czyli Improwizacja Inaczej.
Lekcja argonautyki
Cytując luźno za opisem zawartym na stronie muzyka, Argonautica to swoiste połączenie
aleatorycznej i minimalistycznej estetyki kompozytorskiej, wtłoczonej w idiom
wczesnego fussion, gdy określenie
jazz/rock było niemile widziane. To także hołd Nate’a dla bohatera lat swej
młodości, trębacza Rona Milesa i jego płyty My
Cruel Heart z roku 1996.
Miles, trębacz i kornecista, ledwie dekadę starszy od
Wooleya, kojarzony jest przez nas właśnie z muzyką fussion, a także z niekoniecznie ambitnymi kolaboracjami z
elektroniką, a nawet muzyką taneczną, wszakże z silnym, jazzowym feelingiem.
Osoba Rona nie jest tu zatem bogiem na
firmamencie, a jedynie postacią, która tak silnie zainspirowała młodego
Nate’a do uprawiania muzyki, że z tych oczywistych wspomnień zrodził się argonautyczny koncept.
Na potrzeby interesującego nas dziś pomysłu, Nate powołał do
służby podwójne trio. Obok siebie i …Rona Milesa na trąbkach, w nagraniu wzięli
udział – pianista akustyczny, z doświadczeniem na polu muzyki współczesnej,
Cory Smythe, elektryczny klawiszowiec rodem ze sceny avant-rockowej, Jozef Dumoulin, na pianie
fendera i elektronice (Wooley gra z nim w takim zwichrowanym w kierunku improwizacji,
rock-bandzie o uroczej nazwie Biuro
Turystyki Atomowej!) oraz dwaj perkusiści, Rudy Royston i Devin Gray (na
półkach przygotowanych na ich dyskografie na razie zalega kurz).
Argonautica,
określona na wydawnictwie jako kompozycja, została zarejestrowana w Klubie Firehouse 12, w grudniu 2014r. Trwa blisko 43 minuty i jest
nieprzerwanym, zwartym ciągiem dźwięków. Trębacze grają w zasadzie w parze i
często unisono prowadzą całą muzyczną
machinę do przodu. Wooley gra dość prosto i z reguły daruje sobie sonorystyczne
skoki w bok. Na ogół operuje czystym dźwiękiem z lekkim pogłosem, który w trakcie
trwania utworu zdecydowanie się nasila. Miles czyni podobnie i na tym polu nie
liczymy na jakieś szczególne urozmaicenia. Co innego pianiści – Smythe mimo
rodowodu new music potrafi nieźle
pohałasować. Dynamicznie inspiruje pozostałych do improwizacyjnego szaleństwa,
pikując w dół lub wznosząc się w bardzo freejazzowej estetyce. Dumoulin, po
prawdzie kluczowa postać w tej zabawie, jest doprawdy wszędzie. Pięknie
prowadzi typowy dla fussion walking
niskich częstotliwości, śmiało też plami przestrzeń udanymi pasażami klawiszy.
W kluczowych momentach potrafi być zadziorny, a jego fender lubi przejąć pałeczkę i zarysować kołyszący rytm, wedle
którego reszta muzyków biegnie do utraty tchu. Perkusiści robią swoje, trzymają
rytm jak trzeba, paskudzą klimat zmyślnymi zakrętasami,
gdy sytuacja tego wymaga. Momenty spokojnej narracji, podkreślanej
nieskomplikowanym dwugłosem trąbek, z lekką amplifikacją w ważnych
dramaturgicznie chwilach, bywają w nieoczywisty sposób komplikowane przez
zwarcia i zgrzyty, ciekawe niuanse brzmieniowe, pozytywne dysonanse i bardziej już
tradycyjne kontrapunkty. Niespełna trzy kwadransie śmiało trwać mogłyby dłużej.
Oceniając Argonautykę
na tle Siedmiopiętrowej Góry, z
oczywistych względów sytuujemy ją w hierarchii dokonań Nate’a nieco niżej,
wszakże słucha się jej wyśmienicie, w zasadzie z każdego punktu widzenia.
Ciekawa reanimacja fussion, połączona
z jego drobną dekonstrukcją, niemniej frapujące zderzenie różnych muzycznych
osobowości, no i zapewne jedyna okazja, by muzyk sortu Rona Milesa mógł zaistnieć
na łamach mojego improwizowanego bloga.
Lekcja sylabizowania
Tu wcale nie chodzi o
kontrolę ustnika, języka, gardła czy ust. Raczej zależy mi na tym, by pozwolić
im pracować w naturalnym środowisku, jednakże w separacji od typowych ról,
jakie mają w produkowaniu dźwięku (Nate Wooley o idei powstania muzyki na
trąbkę solo).
Sylaby (Syllables)
to nowy pomysł Nate’a Wooleya na solowy występ z trąbką, stosownie amplifikowaną
(czyli docierającą do naszych uszu ze wzmocnionym sygnałem – zatem głośniej
i z lekkim przesterem). Po materiale
ciętym tępymi nożyczkami przez lekko upalonego designera (Wrong Shape To Be
A Storyteller) czy choćby jednostajnym, katorżniczym dronie, gotowym zabijać w
okopach każdej wojny światowej (The
Almond), czas na wysublimowany koncept, prowadzący do zadziwiającego efektu
finalnego.
Proces generowania dźwięku w tymże koncepcie jest tylko
pozornie skomplikowany. W sumie… jest banalnie prosty. Usta muzyka układane są
na ustniku instrumentu wg wzoru, jaki
dyktują mu … sylaby. Innymi słowy – mając ułożone usta do wypowiedzenia danej
sylaby, muzyk generuje dźwięk trąbką. Potem, te już całkiem muzyczne sylaby, wpadają do maszyny losującej (komputera) i są przez
muzyka nakładane na siebie, ścieżka po ścieżce, także multiplikowane i
rozciągane w czasie. Powstaje swoisty trębacki wielogłos, który często
przyjmuje postać dźwiękowego drona, który zawisa nad nami, niczym miecz
Demoklesa. Łączenia, klejenia i szwy są na tyle precyzyjne, iż w procesie
odsłuchu funkcjonujemy absolutnie komfortowo i delektować się możemy nieomal
pojedynczym dźwiękiem. Bywają momenty, iż posklejane pasaże trąbki są
powtarzane z tak dużą częstotliwości, iż zaczynają tworzyć rytm, który potrafi
skowyczeć i rozszarpywać rzeczywistość dźwiękową.
Incydent pierwszy nazywa się (8) Syllables (Peira,
2011) i zawiera muzyczną transpozycję … ośmiu sylab. Incydent drugi, to (9)
Syllables (MNOAD, 2013) i … tak, tak, zgadliście – dziewięć sylab. Ta
muzyka trafia do nas w formacie pięknie wydanych CD-rów i każde z nich zawiera
po jednym traku, wszakże stanowiącym kompilację tych trębackich wielogłosów. W
tak zwanym międzyczasie, na płycie słyszymy oddech muzyka i ciszę, funkcjonującą
jako samodzielna jednostka muzyczna (Cage?). Pochłaniają nas samoistne połacie
niepokojącego oczekiwania. Nie wiemy, co zdarzy się za chwilę. Mamy wrażenie, że zza naszych pleców za moment wyskoczy ktoś równie szalony i diabelski, jak Bob z
lynchowego Twin Peeks.
Osiem sylab może
zaskoczyć poziomem głośności, zatem lojalnie ostrzegam przed zbyt wysokim
stanem potencjometrów. Dziewiątki
wydają się w tym zestawieniu nieco spokojniejsze i bardziej zwarte, jako całość kompozycji. Dramaturgicznie poszarpane Ósemki (bywają momenty, gdy moje bezprzewodowe słuchawki tracą
łączność, z uwagi na długotrwały brak dźwięku) wieńczy modulowana, upita syrena alarmowa, która wcale nie
wzywa do ucieczki, raczej zakleszcza nas w tej przedziwnej rzeczywistości
fonicznej. Seven Storey Mountain
solo? Ciekawe, co Nate myśli o takim tropie w interpretacji Sylab?
Eskalacja niespodzianek, gruba kurtyna nieoczywistości i
nasz otwarty na nowe doznania mózg! To nie może się nie udać!
Ps. Zdjęcia z koncertu promującego płytę Argonautica, Nowy Jork, 30 maja br.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz