Zgodnie z wcześniejszymi anonsami, Trybuna Muzyki Spontanicznej w osobie Pana Redaktora, udała się na ekscytującą wycieczkę muzyczną do stolicy dumnej Katalonii – Barcelony!
Celem nadrzędnym ekskursji był – co oczywiste – koncert
promujący wydanie pierwszej płyty kwartetu Völga, której bezczelnym wydawcą, po
społu z Multikulti Project, jest rzeczona Trybuna.
Szczęśliwie dla mnie, tygodniowy pobyt w tym pięknym mieście
obfitował również w inne artystyczne wydarzenia na polu muzyki improwizowanej,
które za moment w czujnych, harcerskich słowach omówimy. Dla odpowiedniej
dramaturgii tej opowieści, ogniste spektakle wyjątkowej muzyki zaprezentowane
zostaną w kolejności odwrotnej do ich kosmicznego zaistnienia (co staje się
ostatnio zasadą na tej stronie, zupełnie zresztą przypadkowo).
Sobota, 18 marca
2017r, Magia Roja
Niewielki klub na jednej z wielu wąskich uliczek
barcelońskiej enklawy Gracia, a na scenie, którą oddziela od przestrzeni dla
publiczności parenaście centymetrów powierzchni płaskiej, czterech gotowych na
wszystko muzyków kwartetu Völga. Patrząc od lewej - oplątany stertą kabli i
przetworników dźwięku, Fernando Carrasco na gitarze elektrycznej (plus duży
smyczek!), Iván González na trąbce, Vasco Trilla na małym zestawienie
perkusyjnym (plus magiczna walizka z przedmiotami bardzo różnej proweniencji!)
i Àlex Reviriego na kontrabasie (plus kilka rodzajów pałeczek perkusyjnych!).
Przytłumiona, czerwona (Roja!) poświata wyjątkowo energooszczędnych
reflektorów. Możemy rozpoczynać misterium dźwięku.
Od pierwszego dźwięku muzycy zwinnie konstruują wielogłosowy
dron, który rozszarpywany i akustycznie demolowany przez indywidualne ekscesy
muzyków, będzie nam towarzyszył do końcowej, 38 minuty koncertu. W dłoniach
muzyków aż trzy smyczki i tylko trębacz postanawia z nich nie korzystać. Tak jednak
intensywnie tłumi dźwięk, dobywany ze swego blaszka, iż ten brzmi … niczym kolejny instrument strunowy. Perkusista ciekawie inkrustuje całość ... trąc struną
od gitary po krawędzi werbla, uzyskując efekt niebywałego pogłosu. Muzycy niesieni w
gigantycznym crescendo, stawiają
publiczność na baczność i skutecznie wgryzają się w jej narządy słuchu i
wzroku. Bynajmniej jednak nie eskalują hałasu, raczej koncentrują się na
kreowaniu czarnej (czerwonej?) monotonii narracji muzycznej. Drugi fragment tej
jednorodnej opowieści (granej bez zbędnych przerw i spojrzeń) toczy się już
ewidentnie na pograniczu ciszy. Skupienie po obu stronach niewydzielonej sceny
szczytuje, a każdy, głębszy oddech widza może niepostrzeżenie stać się
akustycznym elementem spektaklu. Muzycy uroczo szukają się po kątach i wdają się
w niewidoczne dla oka interakcje. Teraz każdy z nich zdaje się wchodzić w rolę
… trębacza. Dmą każdym przedmiotem, jaki mają pod ręką, dmą swymi upoconymi
ciałami. Wszyscy, jak tu jesteśmy w Magia Roja, schodzimy powoli do piwnicy.
Dron wgryza się w podłogę i szuka nowego punktu zaczepienia (uwaga! wciąż gramy
bardzo cicho!). Muzyka, jeśli już musimy szukać gatunkowego odniesienia
(improwizacja nie jedno ma imię!), nabiera posmaku contemporary i jakkolwiek groteskowe nie byłoby to porównanie, w
okolicach 25 minuty koncertu, muzycy toczą wielodźwięk, który nie ma zbędnych
konotacji stylistycznych – jest tu i teraz, eskalując nasz zachwyt,
determinowany dobrym smakiem dramaturgii i nieoczywistością zaistnienia.
Völga nie akceptuje stylistycznych zahamowań. Każdy dźwięk
ma tu rację bytu. Dramaturgię finału, który nadchodzi stanowczo zbyt szybko,
konstytuuje akustyczna wolta, której moglibyśmy przypisać miano muzyki konkretnej. Trębacz zmyślnie wykorzystuje
pojemnik po płynie z bąbelkami i zaczyna go ugniatać. Najpierw ręką, potem
nogą. W ułamku sekundy znajduje drugi taki przedmiot i czynność kontynuuje.
Pozostali muzycy popadają w stan dramaturgicznego zawieszenia. Może jedynie gitarzysta, porządkując
czasoprzestrzeń, decyduje się na rytmiczne frazowanie, które - po sekundzie oczekiwania na efekt foniczny - okazuje się
niebywale piękną puentą spektaklu. Ostatnie słowo należy jednak do trębacza, a
raczej tego, co pod jego stopami, kona w metalicznych trzaskach.
Nam pozostaje niedosyt, który zdaje się być tu fundamentem sukcesu
artystycznego. Koncert promujący płytę dokonał się na naszych oczach. Ci,
którzy znają materiał studyjny, mogą śmiało skonstatować, iż Völga w wersji
live okazała się być dużo spokojniejsza i bardziej skupiona na pojedynczym
dźwięku. Nagranie z koncertu - dla tych, którzy zdołają je posiąść - stanowi zatem świetne uzupełnienie dotychczasowego
dorobku artystycznego kwartetu.
Środa, 15 marca
2017r., Soda Acustic
Na osi czasu cofamy się o trzy dni. Kolejny mały klub na
Gracia – miejsce cotygodniowych spotkań społeczności muzycznej Discordian
Records. To spotkanie jest dość szczególne. Oto bowiem mistrz ceremonii, El
Pricto, przy okazji szef wydawnictwa, na okoliczność 111-ego spotkania cyklu,
zaproponował aż trzy koncerty (1+1+1). Uczta zatem potrójna.
Na start duet, który zwinnym lingwistycznie umysłem Pricto
określony został jako Friction Nipples!
I to jaki – angielski saksofonista Tom Chant (od wielu już lat rezydent
kataloński) i Vasco Trilla, nasz ulubiony bohater na każdą okoliczność. Muzycy
zagrali dla nas 40 minutowy set, składający się z trzech, może czterech
interludiów free improv. Kompetencje
obu muzyków, ich telepatyczna wręcz komunikacja (jak mówią sami, uwielbiają
grać ze sobą), sprawiły, iż koncert balansował na granicy doskonałości. Koncert
zmyślny i akustycznie przewrotny (na rozgrzewce Vasco demonstrował Tomowi,
jakie to nowe dźwięki wymyślił od ich poprzedniego spotkania – urocze!). Muzycy
stosowali jakby odwrócone techniki artykulacji, a ich przekora i kreatywność
budziła szacunek. Tom rozpoczął koncert na saksofonie tenorowym z wielką
plastikową rurą wetknięta w instrument, dzięki czemu zyskiwał niezwykle matowe
brzmienie. Gdy sięgnął w trzecim, najciekawszym fragmencie improwizacji, po
saksofon sopranowy, przykładał otwór instrumentu do nogawki i dął w swoje
niebieski spodnie (przy okazji stojąc na jednej nodze!). Vasco uzyskiwał
niesamowite efekty rezonansowe, grając na odwróconym werblu i uderzając w niego
talerzem, który wcześniej wprawił w wibrację. Ekscytujące! Momenty nadekspresji
zdobił graniem jedną pałeczką (druga w ustach) i zaciśniętą pięścią. Gdy tenor Toma zdawał się być narzędziem
tortur, jego sopran wił kręte opowieści,
niczym Trevor Watts u boku Johna Stevensa. Tu także, jak trzy dni potem, finał koncertu
zastał nas w stanie permanentnego niedosytu (w Barcelonie chyba nie gra się
bisów!!!).
Krótka przerwa toaletowa i na scenie kwartet Golden Nipples – Pope na trąbce, Aram
Montagut na puzonie, Diego Caicedo na gitarze elektrycznej i Joni Garlick na
perkusji. Nieprzegadany, półgodzinny set dla poratowania stanu emocjonalnego
Pana Redaktora. Dwa skupione dęciaki, w dłoniach muzyków stojących na baczność
poza sceną (ta bowiem jest trochę zbyt mała na czterech muzyków), nie zawsze
pewnych swoich pomysłów i możliwości, ale podejmujących wyłącznie dobre
artystycznie decyzje. Lekko roztrzepany, bardzo free jazzowy drummer, chytrze napędzający cały
ansambl (także demolujący zestaw perkusyjny – osobiście pomagałem poskładać go
po małej katastrofie!). Wreszcie gitarzysta (w tym gronie dobrze już nam
znany), trzymający w ryzach dramaturgię koncertu, jego dynamikę, tempo i
akustyczny wymiar (mimo grania z prądem!). Duży konkret, choć w wymiarze czasowym
dalece skromny.
Finał wieczoru - kwartet Burning
Nipples, który ostatecznie okazał się być … kwintetem. Pablo Selnik na flecie, El Pricto na saksofonie altowym, Olivier
Jambois na gitarze elektrycznej, Marko Jelača na perkusji, no i nieanonsowany
wcześniej, Luiz Rocha na klarnecie. Pełnokrwista, improwizowana opowieść o
wielu kolorach, smakach i stepach
dramaturgicznych. Narracja skoncentrowana się na dwugłosie saksofonisty i
klarnecisty. To oni tyczyli tu szlak wycieczki, oni decydowali o przerwach na
pojenie koni, to oni grali tu po prawdzie najpiękniej. Doskonale odnajdywał się
w tej batalii gitarzysta, który choć zadania miał głównie rytmiczne, na koniec
bez cienia zawahania, popadł w muzyczne szaleństwo. Lekko wycofany i szukający odpowiedniej dla siebie roli w kwintecie flecista, gdy już wgryzł się w improwizację, nie
postawił złudzeń, co do swych wysokich kompetencji improwizatorskich. Drummer boleśnie solidny i precyzyjny
(bo taki był tu potrzebny!). Klarnecista, urzekający wyobraźnią, z soczystym brzemieniem, często grał bez ustnika, czym skutecznie budował dysonans akustyczny w
ramach pięcioosobowej załogi. Smakowicie koloryzował w zwarciu z saksofonem. No
tak, El Pricto! To prawdziwy magik! Melodia, humor i improwizacje równie zwinne, jak horda
lisów na polowaniu. Także grał w nogawkę! Pięćdziesięciominutowy set, w trzech
częściach, minął w ułamku sekundy. What a
game!
Poniedziałek, 13 marca
2017r., Robadors 23
Jeśli wcześniej była sobota, a po nim środa – to teraz
niechybnie jest już poniedziałek, a osoba recenzenta bytuje w najbardziej
znanym przybytku sztuki kreatywnej w okolicach La Rambla, czyli klubie
Robadors23! Powód wizyty? Pierwszy oficjalny koncert tria, które całkiem
niedawno przyjęło nazwę Phicus. W jej składzie sekcja rytmiczna … kwartetu Völga,
czyli Àlex Reviriego i Vasco Trilla, uzupełniona o postać szczególną na scenie
improwizowanej/ awangardowej Katalonii, czy nawet Hiszpanii, gitarzysty Ferrana
Fagesa, tu w wersji elektrycznej.
Vasco? Rezonująca maszyna perkusyjna – dzwonki, smyczki,
samogrające wibratory na werblu, przykrywane talerzykami, pięść i pałeczki,
czyli wszystko, co w sobie mieści jego magiczna walizka (bardzo ciężka! – wiem,
bo niosłem). Àlex? Kontrabas ze skromnym wzmacniaczem (też ciężki! – wiem, bo
niosłem), klamerki, zestaw pałeczek perkusyjnych. Ferran? Gitara, płaskie
przedmioty wtykane pomiędzy struny, balon, sprzężenia, rozładowania, eksplozje.
Od hałasu do aksamitnej ciszy. Dwie porcje tego pierwszego wyznaczają
dramaturgię koncertu – na początku i po trzydzieste minucie. Między nimi i po
nich – wielokolorowe igraszki z dźwiękiem. Cisza. Wchodzenie w nią i wychodzenie z
niej. Doskonałe proporcje między dynamiką i ekspresją, a wycofaniem i
delektowaniem się pojedynczymi dźwiękami. Gitara jako generator
postakustycznego bitu. Świetna kooperacja, dużo empatii. Koncert z gitarą
elektryczną, który zdominowała skoncentrowana akustyka, na poły elektroakustyka.
Piękny moment koncertu, gdy nerw improwizacji opierał się jedynie na …
pocieraniu kontrabasu i podłogi wokół niego, cienką pałeczką perkusyjną.
Rezonans, skupione emocje, zatrwożenie i oczyszczenie. Jeśli Völga zdaje się
być ciemną strona mocy, to jej ekspresyjną, emocjonalną opozycją niewątpliwie
jawi się Phicus.
Moltes gracies – Vasco, Àlex, Iván, Fernando, Pricto, Ferran,
Tom, Luiz, Diego !!!!!!
*) kataloński:
Wyjątkowy tydzień w Barcelonie
Ps. Przypominam nieśmiało, iż płytę kwartetu Völga, za
pośrednictwem portalu aukcyjnego, można kupować TUTAJ (ten link jest także na stałe podczepiony po
prawej stronie Trybuny). Koszty
wysyłki bierze na siebie wydawca! Można także zamawiać krążek bezpośrednio u
mnie, korzystając z adresu brommba1@o2.pl .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz