piątek, 5 maja 2017

Ian Brighton – Reunion, czyli powrót do świata żywych


Personalia brytyjskiego gitarzysty, przywołanego w tytule dzisiejszej opowieści, być może wielu z nas mówią niewiele. Trudno się jednak temu dziwić, albowiem muzyk - dziś już po 70-ych urodzinach - przez ostatnie ćwierć wieku przebywał w stanie nieuprawiania muzyki. Inny słowy, nie funkcjonował artystycznie w sposób szczególnie zauważalny dla reszty świata.

Aktywny muzycznie mniej więcej od końca lat 60. ubiegłego wieku do końca lat 80., nie pozostawił po sobie zbyt wielu nagrań, ale przynajmniej dwa z nich godne są częstego przypominania i zostaną tu przywołane z imienia i nazwiska. Ponadto Brighton uczestniczył w latach 70. w rejestracji niektórych płyt Spontaneous Music Ensemble/ Orchestra Johna Stevensa, co już samo w sobie – przynajmniej na tych łamach – jest wartością niezbywalną i godną wiecznej chwały.




Mniej więcej trzy lata temu muzyk powrócił do uprawiania muzyki w wymiarze publicznym. Po dwóch dość nieśmiałych próbach, latem ubiegłego roku zorganizowany został koncert w bardzo zacnym gronie brytyjskich free improv mistrzów, który od kilku tygodni dostępny jest fonograficznie po tytułem Reunion – Live From Cafe Oto. Zanim jednak szczegółowo omówimy ten krążek, parę zdań rysu historycznego.


Dwa wybitne czarne krążki, jeden srebrny, a po nich już tylko popiół…

We wrześniu 1973r. Brighton wraz z przyjaciółmi zarejestrował swobodnie improwizowany materiał pod szyldem Balance, który stanowił zarówno nazwę formacji, jak i tytuł płyty (LP Incus, 1073). Obok gitarzysty, w nagraniu uczestniczyli także: Philipp Wachsmann na skrzypach, Frank Perry na perkusjonaliach i Radu Malfati na puzonie, a także drobnej elektronice. W dwóch fragmentach słyszymy również wiolonczelę Colina Wooda, muzyka, który za dwa lata stanie się stałym członkiem Spontaneous Music Ensemble. Muzyka zawarta na dwóch stronach winyla trwa niespełna 40 minut i przynosi bardzo wyważoną, spokojną, molekularną improwizację, opartą na surowym brzmieniu instrumentów strunowych (na okładce płyty muzycy upierają się przy określaniu ich muzyki mianem kompozycji).




Po kilku latach Brighton powraca już w pełni autorskim wydawnictwem Marsch Gas (LP Bead Records, 1977). Trzon ekipy Balance pozostaje niezmienny (Brighton, Wachsmann, Malfati), jednak w nagraniu uczestniczą także Marcio Mattos (kontrabas), Roger Smith (gitara, już wtedy członek SME) i Jim Livesey (saksofon altowy). Siedem eksplozywnych, krwiście improwizowanych odcinków z tytułami, muzycy znów określają mianem kompozycji (w tym zakresie udzielają się prawie wszyscy). Jeśli kiedykolwiek dotrzecie do tego nagrania, z pewnością zrozumiecie, dlaczego muzyczny powrót do świata żywych Iana Brightona osobiście uważam dziś za duże wydarzenie. Doskonała płyta!

Z Wachsmannem, Mattosem i Trevorem Taylorem (perkusjonalia, elektronika; przy okazji szefem wydawnictwa FMR Records), nasz bohater muzykował przez dwie dekady. Ich spotkania zwykli określać mianem String Thing. Jedyny fonograficzny dokument, jaki po tych muzycznych ekscesach pozostał, zwie się Eleven Years of Yesterday (Bead/FMR Records, 1988). W trakcie studyjnej rejestracji, kwartet rozszerzony został o Petera Jacobsena, obsługującego różnorakie instrumenty klawiszowe. Nagranie to kończy w zasadzie muzykowanie w tym składzie.

Tym samym, gdy mija całkiem bezboleśnie dwie i pół dekady, lądujemy już w czasach całkowicie nam współczesnych. W roku 2014 Brighton ogłasza światu, że jednak żyje i publikuje w sieci globalnej skromny materiał solowy, a w roku ubiegłym, po pośrednictwem cd-rowego labela Marka Wastella, publikuje różne nagrania z lat 2013-2015 (w tym także dwie znacznie starsze miniatury), po tytułem Now and Then (Confront, 2016). Pośród kilku fragmentów odnajdujemy tu także krótkie muzyczne spotkanie kwartetu String Thing – 30 Years of Yesterday, które miało miejsce w roku … 1986.


Reunion or even … rebirth!

Nie pozostaje nam już nic innego, jak odnaleźć się czasoprzestrzennie w londyńskim Cafe Oto. Jest 14 sierpnia 2016r. Spotkanie okrzyknięte mianem Reunion, ubarwi czterech historycznych muzyków String Thing, a także dwoje znamienitych gości, ale mistrzem ceremonii będzie niepodzielnie Ian Brighton!

Here and Hear (Ian Brighton solo). Łagodny, acz głęboki sound gitary. Przez moment można pozostać w drobnej konfuzji – jakby instrument był na poły akustyczny, na poły z prądem (rozwiązanie? zdecydowanie gitara elektryczna). Odczuwalny sznyt estetyki mistrza Dereka Baileya. Zwinna, gęsta narracja na lekkim pogłosie. Sześć i pół minuty introdukcji, która nie pozostawia wątpliwości, czy chcemy dalej być częścią tego koncertu.




Why do we leave it so long? (Ian Brighton/ Philipp Wachsmann/ Marcio Mattos/ Trevor Taylor). Trzy strunowce (w tym dwa akustyczne, skrzypce i kontrabas) w opozycji do perkusjonalii, elektroniki, a także niewymienionego na okładce wibrafonu. Spokojna, liryczna (a może jednak … trochę deliryczna) narracja, bez pyskówek, ani akustycznych zadziorów. Gitara smukła jak na solowym wprowadzeniu. Wibrafon oklepuje te dźwięki i zachęca do powolnej eskalacji, która jednak nie chce nadejść. Improwizacja toczy się raczej w estetyce search & reflect, naznaczonej dużą dozą kameralistycznego skupienia. W międzyczasie garść gadanych sampli, które niczego nie wnoszą do spektaklu. Mimo podejmowanych przez poszczególnych muzyków prób dynamizacji tej ciągle dość skromnej wymiany poglądów, muzyka snuje się dalece leniwie. Najczęstszym prowodyrem zmian zdaje się być tu Taylor i jego dość rozbudowane instrumentarium. Skrzypce i gitara, rozstawione na skrzydłach, plotą swoje, a kontrabas pozostaje na ogół w pozie konstruktywnego zaniechania. Wibrafon zmienia front i tym razem sprząta na scenie, przy okazji zamiatając pod dywan kolejne próby eskalowania napięcia akustycznego. Z kajetu recenzenta: trochę brakuje tu emocji, mentalnego rozbrykania, jakiegoś akustycznego zgrzytu. Po 20 minucie muzycy jakby doczytali się powyższych słów, gdyż wspólnie doświadczamy pierwszej, porządnej eskalacji tego koncertu. Niestety już po kilkudziesięciu sekundach, całkiem kolektywnie, zostaje ona sprowadzona do parteru. Znów w poszukiwaniu ciszy i skupienia, muzycy rzeźbią improwizowane hybrydy, za nic sobie mając utyskiwania niżej podpisanego. Klimat robi się odrobinę oniryczny, mgławy (… chociaż coś). Gdy już wszyscy załapują klimat deep listening long awaited sound, wibrafon zgłasza zdanie odrębne i czar pryska… Wyjście z tej dość ciekawej improwizacyjnej matni, nie rzuca jednak na kolana. Trochę na znak protestu, skrzypce wpadają w indywidualne konwulsje, ale nie natrafiają na odzew współpartnerów. Wybrzmienie ponad półgodzinnego setu smakuje sporym niedosytem.

Walthamstow Cheesecutter (Evan Parker/ John Russell). Pierwszy z saksofonem sopranowym (nie zamieni go do końca Reunion), drugi z akustyczną gitarą, bo jakżeby inaczej. Początkowo nieśpieszna, zrównoważona narracja, szybko łapie kolektywnego bakcyla i po nanosekundzie osiąga pierwszy stopień eskalacji dźwiękowej. Duet brnie w swej improwizacji, pozostając jakby w opozycji do wysiłków kwartetu. Tu każdy moment jest pretekstem do ważnego wydarzenia akustycznego. Russell i Parker potrzebują dwóch, trzech minut, by osiągnąć to, co nie udało się poprzednikom przez ponad półgodziny – wzbudzić emocje po obu stronach sceny! Z kajetu recenzenta: brzmienie jest subdoskonałe, mam wrażenie, że Parker gra, przebywając jeszcze w garderobie. Mimo tych akustycznych ambiwalencji, saksofonista udowadnia, że jego kunszt improwizatorski graniczy z geniuszem. Russell rozumie się z nim tyleż telepatycznie, co niemal traumatycznie (mają jedną skórę, mają jedną duszę). Ich finałowa eskalacja tego niebywałego, koncertowego kwadransa graniczyłaby z doskonałością, gdyby nie zastrzeżenia w zakresie jakości dźwięku. Z kajetu recenzenta: być może doproszenie tego duetu do święta Reunion okaże się artystycznym samobójstwem gospodarzy.




What Else Did You Expect ? (Evan Parker/ John Russell/ Ian Brighton/ Philipp Wachsmann/ Marcio Mattos/ Trevor Taylor). Już pierwszy dźwięk sopranu Evana zaprasza cały sekstet do intensywnej pracy. Tym razem Brighton sytuuje swoją gitarę na środku sceny, zwalniając Russellowi miejsce na prawej flance. Narracja nie jest jakaś nadmiernie dynamiczna, ale ileż tu się dzieje?! Każdy z instrumentów zgłasza akces do bycia tym frontowym, są dyskusje w podgrupach i sprośne pyskówki, nie brakuje zgrzytów i wspaniałych dysonansów akustycznych. Z kajetu recenzenta: to nagranie, to wspaniały dowód na to, że kolektywna, wartościowa improwizacja nie może się odbywać bez wybitnych jednostek! Kwartet z drugiej części tego koncertu, tu – postawiony w obliczu rozszalałego duetu – aż iskrzy w podstawach, płonie i krzyczy z radości (może jedynie Taylor patrzy na wszystko z boku i wymownie milczy). Finał kolejnego kwadransa cudownie gęstnieje, pętli się, acz każdy dźwięk jest niebywale selektywny. Nurt improwizacji jest płynny, delikatnie psychodeliczny, w oczekiwaniu na konwulsyjny finał. Akurat w tych okolicznościach wspaniale odnajduje się sam Brighton, akceptując swoją obecność incydentami na gryfie, bezwzględnie godnymi mistrza. Przez moment Taylor sięga po sample, ale w mgnieniu oka zauważa ich zbyteczność. Momentalnie uderza w plastry wibrafonu, dzięki czemu jego osobisty wkład w sukces finału rośnie w postępie geometrycznym. Czego więcej się spodziewaliście? - pyta poeta niesiony burzą oklasków, która oznaczać może już tylko finał wieczoru ponownego zjednoczenia.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz