Personalia brytyjskiego gitarzysty, przywołanego w tytule
dzisiejszej opowieści, być może wielu z nas mówią niewiele. Trudno się jednak
temu dziwić, albowiem muzyk - dziś już po 70-ych urodzinach - przez ostatnie ćwierć
wieku przebywał w stanie nieuprawiania
muzyki. Inny słowy, nie funkcjonował artystycznie w sposób szczególnie
zauważalny dla reszty świata.
Aktywny muzycznie mniej więcej od końca lat 60. ubiegłego
wieku do końca lat 80., nie pozostawił po sobie zbyt wielu nagrań, ale
przynajmniej dwa z nich godne są częstego przypominania i zostaną tu przywołane
z imienia i nazwiska. Ponadto
Brighton uczestniczył w latach 70. w rejestracji niektórych płyt Spontaneous
Music Ensemble/ Orchestra Johna Stevensa, co już samo w sobie – przynajmniej na
tych łamach – jest wartością niezbywalną i godną wiecznej chwały.
Mniej więcej trzy lata temu muzyk powrócił do uprawiania
muzyki w wymiarze publicznym. Po dwóch dość nieśmiałych próbach, latem
ubiegłego roku zorganizowany został koncert w bardzo zacnym gronie brytyjskich free improv mistrzów, który od kilku
tygodni dostępny jest fonograficznie po tytułem Reunion – Live From Cafe Oto.
Zanim jednak szczegółowo omówimy ten krążek, parę zdań rysu historycznego.
Dwa wybitne czarne
krążki, jeden srebrny, a po nich już tylko popiół…
We wrześniu 1973r. Brighton wraz z przyjaciółmi
zarejestrował swobodnie improwizowany materiał pod szyldem Balance, który stanowił
zarówno nazwę formacji, jak i tytuł płyty (LP Incus, 1073). Obok gitarzysty, w
nagraniu uczestniczyli także: Philipp Wachsmann na skrzypach, Frank Perry na
perkusjonaliach i Radu Malfati na puzonie, a także drobnej elektronice. W dwóch fragmentach słyszymy również
wiolonczelę Colina Wooda, muzyka, który za dwa lata stanie się stałym członkiem
Spontaneous Music Ensemble. Muzyka zawarta na dwóch stronach winyla trwa
niespełna 40 minut i przynosi bardzo wyważoną, spokojną, molekularną improwizację, opartą na surowym brzmieniu instrumentów
strunowych (na okładce płyty muzycy upierają się przy określaniu ich muzyki
mianem kompozycji).
Po kilku latach Brighton powraca już w pełni autorskim
wydawnictwem Marsch Gas (LP Bead Records, 1977). Trzon ekipy Balance
pozostaje niezmienny (Brighton, Wachsmann, Malfati), jednak w nagraniu
uczestniczą także Marcio Mattos (kontrabas), Roger Smith (gitara, już wtedy
członek SME) i Jim Livesey (saksofon altowy). Siedem eksplozywnych, krwiście
improwizowanych odcinków z tytułami, muzycy znów określają mianem kompozycji (w
tym zakresie udzielają się prawie wszyscy). Jeśli kiedykolwiek dotrzecie do
tego nagrania, z pewnością zrozumiecie, dlaczego muzyczny powrót do świata
żywych Iana Brightona osobiście uważam dziś za duże wydarzenie. Doskonała
płyta!
Z Wachsmannem, Mattosem i Trevorem Taylorem (perkusjonalia,
elektronika; przy okazji szefem wydawnictwa FMR Records), nasz bohater
muzykował przez dwie dekady. Ich spotkania zwykli określać mianem String Thing.
Jedyny fonograficzny dokument, jaki po tych muzycznych ekscesach pozostał, zwie
się Eleven
Years of Yesterday (Bead/FMR Records, 1988). W trakcie studyjnej
rejestracji, kwartet rozszerzony został o Petera Jacobsena, obsługującego
różnorakie instrumenty klawiszowe. Nagranie to kończy w zasadzie muzykowanie w tym składzie.
Tym samym, gdy mija całkiem bezboleśnie dwie i pół dekady,
lądujemy już w czasach całkowicie nam współczesnych. W roku 2014 Brighton
ogłasza światu, że jednak żyje i publikuje w sieci globalnej skromny materiał
solowy, a w roku ubiegłym, po pośrednictwem cd-rowego labela Marka Wastella,
publikuje różne nagrania z lat 2013-2015 (w tym także dwie znacznie starsze
miniatury), po tytułem Now and Then (Confront, 2016).
Pośród kilku fragmentów odnajdujemy tu także krótkie muzyczne spotkanie
kwartetu String Thing – 30 Years of
Yesterday, które miało miejsce w roku … 1986.
Reunion or even … rebirth!
Nie pozostaje nam już nic innego, jak odnaleźć się
czasoprzestrzennie w londyńskim Cafe Oto. Jest 14 sierpnia 2016r. Spotkanie
okrzyknięte mianem Reunion, ubarwi
czterech historycznych muzyków String
Thing, a także dwoje znamienitych gości, ale mistrzem ceremonii będzie niepodzielnie
Ian Brighton!
Here and Hear (Ian Brighton solo). Łagodny, acz
głęboki sound gitary. Przez moment
można pozostać w drobnej konfuzji – jakby instrument był na poły akustyczny, na
poły z prądem (rozwiązanie? zdecydowanie
gitara elektryczna). Odczuwalny
sznyt estetyki mistrza Dereka
Baileya. Zwinna, gęsta narracja na lekkim pogłosie. Sześć i pół minuty
introdukcji, która nie pozostawia wątpliwości, czy chcemy dalej być częścią
tego koncertu.
Why do we leave it so long? (Ian Brighton/ Philipp Wachsmann/
Marcio Mattos/ Trevor Taylor). Trzy strunowce
(w tym dwa akustyczne, skrzypce i kontrabas) w opozycji do perkusjonalii,
elektroniki, a także niewymienionego na okładce wibrafonu. Spokojna, liryczna
(a może jednak … trochę deliryczna) narracja, bez pyskówek, ani akustycznych
zadziorów. Gitara smukła jak na
solowym wprowadzeniu. Wibrafon oklepuje te dźwięki i zachęca do powolnej
eskalacji, która jednak nie chce nadejść. Improwizacja toczy się raczej
w estetyce search & reflect,
naznaczonej dużą dozą kameralistycznego skupienia. W międzyczasie garść gadanych sampli, które niczego nie
wnoszą do spektaklu. Mimo podejmowanych przez poszczególnych muzyków prób
dynamizacji tej ciągle dość skromnej wymiany poglądów, muzyka snuje się dalece
leniwie. Najczęstszym prowodyrem zmian zdaje się być tu Taylor i jego dość
rozbudowane instrumentarium. Skrzypce i gitara, rozstawione na skrzydłach,
plotą swoje, a kontrabas pozostaje na
ogół w pozie konstruktywnego zaniechania. Wibrafon zmienia front i tym razem
sprząta na scenie, przy okazji zamiatając pod
dywan kolejne próby eskalowania napięcia akustycznego. Z kajetu recenzenta:
trochę brakuje tu emocji, mentalnego rozbrykania,
jakiegoś akustycznego zgrzytu. Po 20 minucie muzycy jakby doczytali się
powyższych słów, gdyż wspólnie doświadczamy pierwszej, porządnej eskalacji tego
koncertu. Niestety już po kilkudziesięciu sekundach, całkiem kolektywnie,
zostaje ona sprowadzona do parteru. Znów w poszukiwaniu ciszy i skupienia,
muzycy rzeźbią improwizowane hybrydy, za nic sobie mając utyskiwania niżej
podpisanego. Klimat robi się odrobinę oniryczny, mgławy (… chociaż coś). Gdy
już wszyscy załapują klimat deep listening
long awaited sound, wibrafon zgłasza zdanie odrębne i czar pryska… Wyjście
z tej dość ciekawej improwizacyjnej matni, nie rzuca jednak na kolana. Trochę
na znak protestu, skrzypce wpadają w indywidualne konwulsje, ale nie natrafiają
na odzew współpartnerów. Wybrzmienie
ponad półgodzinnego setu smakuje sporym niedosytem.
Walthamstow Cheesecutter (Evan Parker/ John Russell). Pierwszy
z saksofonem sopranowym (nie zamieni go do końca Reunion), drugi z akustyczną gitarą, bo jakżeby inaczej. Początkowo
nieśpieszna, zrównoważona narracja, szybko łapie kolektywnego bakcyla i po nanosekundzie osiąga pierwszy stopień
eskalacji dźwiękowej. Duet brnie w swej improwizacji, pozostając jakby w
opozycji do wysiłków kwartetu. Tu każdy moment jest pretekstem do ważnego
wydarzenia akustycznego. Russell i Parker potrzebują dwóch, trzech minut, by
osiągnąć to, co nie udało się poprzednikom przez ponad półgodziny – wzbudzić
emocje po obu stronach sceny! Z kajetu recenzenta: brzmienie jest subdoskonałe, mam wrażenie, że Parker
gra, przebywając jeszcze w garderobie. Mimo tych akustycznych ambiwalencji,
saksofonista udowadnia, że jego kunszt improwizatorski graniczy z geniuszem.
Russell rozumie się z nim tyleż telepatycznie, co niemal traumatycznie (mają
jedną skórę, mają jedną duszę). Ich finałowa eskalacja tego niebywałego,
koncertowego kwadransa graniczyłaby z doskonałością, gdyby nie zastrzeżenia w
zakresie jakości dźwięku. Z kajetu recenzenta: być może doproszenie tego duetu
do święta Reunion okaże się
artystycznym samobójstwem gospodarzy.
What Else Did You Expect ? (Evan Parker/ John Russell/ Ian
Brighton/ Philipp Wachsmann/ Marcio Mattos/ Trevor Taylor). Już pierwszy
dźwięk sopranu Evana zaprasza cały sekstet do intensywnej pracy. Tym razem
Brighton sytuuje swoją gitarę na środku sceny, zwalniając Russellowi miejsce na
prawej flance. Narracja nie jest jakaś nadmiernie dynamiczna, ale ileż tu się
dzieje?! Każdy z instrumentów zgłasza akces do bycia tym frontowym, są dyskusje
w podgrupach i sprośne pyskówki, nie
brakuje zgrzytów i wspaniałych dysonansów akustycznych. Z kajetu recenzenta: to nagranie, to wspaniały dowód na to, że kolektywna, wartościowa improwizacja nie
może się odbywać bez wybitnych jednostek! Kwartet z drugiej części tego koncertu,
tu – postawiony w obliczu rozszalałego duetu – aż iskrzy w podstawach, płonie i
krzyczy z radości (może jedynie Taylor patrzy na wszystko z boku i wymownie milczy). Finał kolejnego kwadransa
cudownie gęstnieje, pętli się, acz każdy dźwięk jest niebywale selektywny. Nurt
improwizacji jest płynny, delikatnie psychodeliczny, w oczekiwaniu na
konwulsyjny finał. Akurat w tych okolicznościach wspaniale odnajduje się sam
Brighton, akceptując swoją obecność incydentami na gryfie, bezwzględnie godnymi
mistrza. Przez moment Taylor sięga po sample,
ale w mgnieniu oka zauważa ich zbyteczność. Momentalnie uderza w plastry wibrafonu, dzięki czemu jego
osobisty wkład w sukces finału rośnie w postępie geometrycznym. Czego więcej się spodziewaliście? - pyta
poeta niesiony burzą oklasków, która oznaczać może już tylko finał wieczoru ponownego zjednoczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz