wtorek, 9 maja 2017

Evan Parker! John Edwards! Steve Noble! – PEN, czyli eksplozja wulgarnego piękna


Bez zbędnego wprowadzenia – od kilku tygodni jest z nami płyta, która śmiało ulokowała się już na tegorocznej liście Best Off.

Oczywiście personalia muzyków, którzy są za nią odpowiedzialni, w zasadzie gwarantują kosmiczny poziom doznań odsłuchowych, ale jak powszechnie wiadomo, w muzyce swobodnie improwizowanej licho nie śpi. Może nawalić akustyk, wydawca może mieć chwilowe problemy z narządem słuchu, sami muzycy danego dnia mogą pozostawać w nieco mniej doskonałej dyspozycji. W przypadku wydawnictwa, które dokumentuje koncert, jaki miał miejsce dwa lata temu w Antwerpii, nic jednak takiego nie miało miejsca.

Panowie Evan Parker i John Edwards nagrali wspólnie cztery tysiące dwieście czterdzieści osiem płyt. John Edwards ze Steve’em Noblem spotkali się na scenie mniej więcej tyle samo razy (w ostatnich latach tworzyli choćby sekcję rytmiczną na wielu płytach Petera Brotzmanna). Powiedzieć zatem, że muzycy znają się jak łyse konie, to jakby nic nie powiedzieć.

Nim przejdziemy do omówienia wrażeń po odsłuchu płyty PEN, nagranej we trzech, drobna zagadka dla Czytelników Trybuny. Nie chodzi wcale o to, skąd wziął się tytuł płyty… Pytanie jest inne: na jakiej płycie spotkali się do tej pory wspólnie Parker, Edwards i Noble? Odpowiedź na końcu dzisiejszej opowieści. A teraz Panie Redaktorze, otwórz szafę i mów do rzeczy!




Czas i miejsce zdarzenia: 24 stycznia 2015r., Antwerpia, Zuiderpershuis, seria koncertowa Oorstof.

Ludzie i przedmioty: Evan Parker – saksofon tenorowy, John Edwards – kontrabas, Steve Noble – perkusja i perkusjonalia.

Co gramy: co za pytanie…. freely improvised music (wg wzorca z Louvre)

Efekt finalny: dwa odcinki bez tytułów, o łącznej długości niespełna 39 minut, dostarcza nowa belgijska oficyna Dropa Disc (trzecia pozycja w katalogu). Krążek firmowany personaliami trzech muzyków, w kolejności adekwatnej do ich wkładu w historię gatunku, zwie się PEN.

Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne: Start sekcji rytmicznej określilibyśmy jako turbo dynamiczny. Wejście tenoru też odbywa się w pełnym biegu. Od pierwszej septymy, muzycy brną w galopadę bez przecinków, kropek i pytajników, bez zbędnego filozofowania i krzty wytchnienia. Energia, empatia, erudycja, ejakulacja… Młoda, iście punkowa powierzchowność trzech silnych facetów, ociekających zdrowym potem. Wodotryski improwizacyjnej spermy, z dźwiękiem czystym, jak nienaruszona pościel dziewicy, dodatkowo dźwiękiem dobitnie selektywnym (brawo akustyk!). Na moment Edwards zostaje sam i eksploduje, niczym dawno uśpiony wulkan, pełen fonicznych emocji i kolejnej dawki dobrego potu. Nawet gada do siebie, zapewne w poczuciu dużego samozadowolenia. Noble też ma nosa do implozyjnych incydentów. Krwawi obficie, ale i tak daje radę wycierać czoło wibrującemu tenorzyście. Ta trzyosobowa machina, to prawie perpetuum mobile. Na wyjściu jest zdecydowanie więcej energii kinetycznej niż na wejściu! Każdy z uczestników tego spektaklu jest istotnie błyskotliwy, choć zdaje się, że w tej akurat chwili, to perkusista ryje nam beret najdobitniej zmyślnym pałkowaniem po wszystkich przedmiotach, jakie ma w zasięgu swych niebywale długich kończyn. Zmutowany dobosz w erze postmuzykalnej. Uwaga! Ani na moment nie zwalniamy tempa! Po muzykach zupełnie nie widać, że razem mają z tysiąc lat niemalże. Dopiero ostry smyczek kontrabasisty daje im nanosekundę na złapanie oddechu. Klimat tego incydentu jest na tyle czupurny, że jedynie…. implikuje start do następnej eskalacji. Z kajetu recenzenta: cudne!

Drugi set zaczyna się jak pierwszy – od trzęsienia ziemi. Eksplozja sekcji w oczekiwaniu na kolejne, bolesne depnięcie tenorzysty (znów niezwykle wysublimowany tembr smyka tworzy subtelną zadumę sytuacyjną). Tym pozornym spowolnieniem muzycy stawiają kolejny stempel geniuszu na PEN-ie. Stać ich w tej sekundzie historii ludzkości na każdy dźwięk, na każde zachowanie sceniczne. Być może set drugi jest odrobinę spokojniejszy, ale za każdym dźwiękiem czai się ukryty tygrys, przyczajony smok. Znów istotnym stymulantem rozwoju wydarzeń zdaje się być krwisty smyczek Edwardsa, który bezdyskusyjnie rządzi w Antwerpii tego zimowego dnia, z całym szacunkiem dla działań Parkera i Noble’a. Finałowe wykrwawianie się muzyków zrywa ze słuchaczy resztki przyzwoitości – mogą już tylko leżeć pod sceną i obficie się moczyć… Pot, ślina, krew i sperma – nieustające, niepokalane poczynanie się dźwięków. Wielka płyta!


****

Winien jestem Czytelnikom kilka słów komentarza do innej, dość świeżej płyty z udziałem Evana Parkera, której ukazanie się anonsowałem już wiele tygodni temu. Mam na myśli nagranie tria, które wraz Chłopakiem z Bristolu, w okolicznościach koncertowych w szwajcarskim Willisau, stworzyli Joe McPhee i Daunik Lazro – Seven Pieces (Clean Feed Records, 2016). Przypominam, że nagranie to pochodzi z jedynej wspólnej trasy tego tria, jaka miała miejsce w maju 1995r. W roku kolejnym ukazała się pierwsza, spektakularnie wartościowa, odsłona tego spotkania (płyta bez tytułu; Vand’Oeuvre, 1996). Ta wydana obecnie jest równie wyśmienita, dodatkowo stawia Evana w roli centralnej postaci koncertu, albowiem jeden fragment gra on tu solo, a drugi w duecie z Lazro. Pozostałe pięć kawałków, to wspólne dzieło trójki saksofonistów.




Nie wspominam o tej płyty jedynie po to, by znów wynosić Parkera na muzyczny piedestał (on tam jest od zawsze i raczej nigdy z niego nie zejdzie). Słuchając koncertu z Willisau, nie potrafiłem nie odnosić się do duetowych nagrań McPhee i Lazro, zarówno tych najświeższych ze Słowenii (The Cerkno Concert), jak i tych równie już wiekowych, jak Seven Pieces (myślę choćby o krążku Elan, Impulse, In Situ, 1991). Trio od duetu, mimo personalnych powiązań na poziomie 66,6%, różni naprawdę wiele. Tak pod względem emocjonalnym, improwizatorskim, jak i po prostu muzycznym. Pisząc ostatnio o płycie Reunion – live from Cafe Oto, wspominałem, jak wiele w muzyce grupy całkiem znamienitych improwizatorów może zmienić obecność muzyka wyjątkowego. Takiego, jak Evan Parker.


****


Czas na rozwiązanie zagadki. Miałem na myśli płytę jednorazowej formacji School Of Velocity. W roku 2001 ukazała się płyta Homework (GROB), którą firmowali: gitarzysta elektryczny Dave Tucker, Evan Parker, John Edwards i Steve Noble. Jak ustaliło dociekliwe śledztwo Pana Redaktora, było to jedyne, do czasu PEN, wspólne nagranie Parkera i Noble’a. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz