Na scenie muzyki improwizowanej Portugalia w permanentnym
gazie! Dziś dwie nowe płyty stamtąd właśnie, dla których wspólnym mianownikiem będzie doskonały gitarzysta Marcelo Dos Reis. Nie zabraknie jego muzycznego
przyjaciela Luisa Vicente (dla przypomnienia drobny zarys osiągnięć obu muzyków
odnajdziecie dokładnie w tym miejscu ), a także … dwóch braci z niedalekiej Francji. Jedną płytę
wydano w Anglii, a nagrano w Portugalii, drugą wydano w Portugalii, a nagrano
we Francji, bo jak świetnie wiemy, świat jest tylko jeden, dodatkowo
arbitralnie wspólny dla nas wszystkich.
Przed nami dwie płyty, które dla obu składów personalnych
wymienionych w tytule dzisiejszej opowieści, są … drugimi oficjalnymi ujawnieniami
fonograficznymi. Kto pamięta debiutanckie krążki (link w akapicie powyżej), ten
może przy okazji podywagować nad niewątpliwym progresem artystycznym, jaki jest
udziałem tych wciąż młodych muzyków improwizujących z południowego zachodu
Europy.
Jeśli esencją muzyki improwizowanej jest ciągły rozwój,
otwartość na świat, umiejętność asymilowania najprzeróżniejszych wpływów i
inspiracji, tudzież brak artystycznych zahamowań, to płyty Amethyst i City Of Light
są w tym zakresie, niczym wzorce z Louvre!
Pedra Contida/ Contained Stone, czyli ten, który ma …. kamień
we wnętrzu
Czas i miejsce
zdarzenia: 21 listopada 2015r., Salão Brazil, Coimbra.
Ludzie i przedmioty:
Angélica V. Salvi – harfa, Miguel Carvalhais – komputer, Nuno Torres – saksofon
altowy, Marcelo Dos Reis – gitara elektryczna, João Pais Filipe – perkusja,
perkusjonalia.
Co gramy: Muzyka
swobodnie improwizowana, bez adnotacji o działaniach przedprodukcyjnych, all music by the musicians.
Efekt finalny:
pięć odcinków muzycznych z tytułami, 40 minut i kilka sekund - wszystko
dostępne od bardzo niedawna na CD Amethyst (FMR Records, 2017). Podmiotem wykonawczym jest Pedra
Contida.
Przebieg wydarzeń/
wrażenia subiektywne:
Scree. O ile
poprzednia płyta tego kwintetu (Xisto) bazowała na materiale skomponowanym, zawierała zarówno fragmenty incydentów
studyjnych, jak i koncertowych, to dysk, który właśnie odpaliliśmy, zawiera zdecydowanie
bardziej jednorodną, koncertową i w pełni improwizowaną muzykę. Bardzo
spokojny, kobiecy wstęp na harfie niech nie zmyli czujności wielbicieli
krwistych narracji, wprost z buchającej pomysłami wyobraźni, jakże kompetentnych
improwizatorów. To jedynie pozór, wstęp, może zachęta dla mniej wprawionych (po
prawdzie wiele płyt z udziałem Dos Reisa opiera się na podobnym zamyśle). Tu,
we fragmencie otwarcia, Angelica i jej harfa bez zbędnej zwłoki dynamizują
swoje poczynania. Gitara Marcelo pulsuje, znacząc teren from time to time akordami basowymi. W tak zwanym międzyczasie
towarzyszą nam trzaski z komputera Miguela, które nienachalnie dopełniają
przestrzeń foniczną koncertu. Muzycy nieco tłumią emocje (saksofon Nuno delikatnie
sonoryzuje) i zbierają siły na dalszą część spektaklu. Brzmienie wszystkich
akustycznych uczestników tego spotkania jest czyste, na delikatnym pogłosie.
Gitara sugeruje rytm i utrzymuje nerw narracji, która płynie w lekkim transie.
Instrumenty ckliwie wybrzmiewają, tarzając się drobinkach hałasu generowanych na kablu (z kajetu recenzenta: Pedra -
niebywała muzyczna hybryda, swoiście ponadgatunkowy twór).
Chalk. Ten
fragment zaczyna się dalece dynamiczniej - kolektywną, wolną, krytycznie
wyzwoloną improwizacją o delikatnie jazzowych korzeniach (saksofon!). Gitara z
prądem jest zadziorna, ale ma dość subtelny sound.
Brak klasycznego instrumentu basowego sprawia, że ma ona podwójne zadanie do
wykonania. Elektronika cały czas
akcentuje swoją obecność, ale robi to z taktem i wdziękiem uroczej baletnicy,
narowiście uzupełniając działania żywych.
Harfa włącza się do dyskusji po 5 minucie. Znów jest wyważona, niepreparowana, pięknie
zlewa się z trzaskami komputerowymi i rytmiką gitary, która brzmi niemal
akustycznie. Pozostałe instrumenty także kleją się do rytmu, intrygująco i
kolektywnie współistniejąc na jego barkach. Stopa perkusji pod kuratelą Joao bije i
krwawi, niczym serce porzuconego kochanka. Saksofon delikatnie eskaluje emocje.
Gitara pętli się i iskrzy. Jakby mimochodem, niespodziewanie, cały kwintet
popada w galop. Harfa nieoczywistymi dźwiękami zdobi finał utworu.
Agate. Muzycy, tkwiąc
w twórczym zaniechaniu, realizują wstęp do tej części płyty stojąc na palcach.
Akordy gitary tyczą szlak, niczym wytrawny kontrabas ze skromną amplifikacją.
Drobinki kurzu z kabla. Wycofana
harfa. Muzyka leje się jak woda, nieustannie przelewana ze szklanki w szklankę.
Fajerwerki pojedynczych dźwięków.
Obsidian. Ta opowieść pokazuje pazury, oblepione zasuszoną krwią. Angelica dłubie w strunach, Marcelo
robi dokładnie to samo. Oboje są post-zgrzytliwi.
Komputer Miguela przypomina o swoim istnieniu, trochę rozrabia na boku. Joao drumminguje (jedna stopa!)
hiperdynamicznie (być może jest wsparty backgroundem
elektronicznym). Bieg spraw jest zwarty, wręcz ciasny, wytrwanie prokreacyjny.
Saksofon Nuno plecie w wysokich rejestrach niestworzone historie, ale nie jest
nachalny. Finał mieni się oparami sonorystyki.
Touchstone.
Angelica stawia harfę w stan mikropreparacji. Miguel na obu flankach
multiplikuje incydenty akustyczne. Nuno i Marcelo mają sprawę do siebie,
delikatnie plumkają. Joao zdziera ołów
ze swego wielkiego talerza, brzmi niczym waltornia. Skupienie, brak pośpiechu,
interakcje odrobinę w klimatach call
& response. Próba odejścia w sonorystykę, porzucona w pół zdania.
Muzycy brną dalej w tę opowieść trochę w poszukiwaniu ciszy. Marcelo gryzie struny,
Nuno wybrzmiewa. Finał zastaje wszystkich uczestników, po obu stronach sceny, w
lekkiej konsternacji. 40 minuta wybiła z hukiem. To już? Jaka szkoda…. (z
kajetu recenzenta: być może zbyt dużo samokrytyki muzyków na etapie selekcji materiału
na płytę). Te dźwięki równie wyśmienicie broniłyby się w okolicach godziny
zegarowej, ... albo i dwóch.
Współczesna Banda
Czworga
Czas i miejsce
zdarzenia: 28 kwietnia 2016r., koncert w ramach Le Soirées Tricot Festival, Paryż.
Ludzie i przedmioty:
Marcelo Dos Reis – gitara akustyczna, gitara preparowana, głos, Luis Vicente –
trąbka, Théo Ceccaldi – skrzypce, głos, Valentin Ceccaldi – wiolonczela, głos.
Co gramy: Muzyka
swobodnie improwizowana, bez adnotacji o działaniach przedprodukcyjnych, all music by the musicians.
Efekt finalny: trzy
części bez tytułów, 50 minut muzyki, od kilka dni dostępne na CD City
Of Light (Clean Feeds Records, 2017). Podmiotem wykonawczym jest
Chamber 4 (na debiutanckiej płycie był to jej tytuł, zaś podmiotem wykonawczym czwórka
muzyków, wymieniona z imienia i nazwiska).
Przebieg wydarzeń/
wrażenia subiektywne:
Pierwszy. Skoro
kameralistyka, to spokojne na wstępie pasaże skrzypiec i wiolonczeli nie dziwią
nawet odrobinę. Gitara podaje cięte akordy, trąbka na rozwidleniu dróg,
delikatnie gwałci nostalgiczny tembr strunowców,
nakłania do rozpostarcia skrzydeł. Czmiele
przekomarzania w aurze niemal klasycznie brzmiącej gitary. Narracja eskaluje
się drobnymi szczegółami akustycznymi. Free
post-chamber startuje do lotu, w trakcie burzy, która nic dobrego nie
znamionuje. Na szczęście groza nie jest tu amplifikowana. Zaśpiewy muzyków
(trochę inicjacyjne) intrygująco zakleszczają się pomiędzy galopujące od chwili
struny. Trąbka sonoryzuje na sucho, a skrzypce i wiolonczela są czyste jak łza.
Gdy Marcelo opukuje pudło rezonansowe gitary, wspomaga go wytrawnie wiolonczela
(z kajetu recenzenta: kosmiczne umiejętności techniczne całej czwórki
muzyków!). Oto bije rytm świata! Wybrzmienie
realizuje się w strumieniu interakcji trąbki i jednego ze strunowców… Oto i Drugi rusza z galopem (bez sekundy pauzy!). Ciekawa zmiana
strategii improwizacji, jakże intuitywna i płynna. Na szóstym biegu! Wyciszenie
po tej iście rockowej eskapadzie ma cierpki smak - lizanie ran, pojękiwania,
stękanie i nieco separatywne pasaże grane unisono, trochę na usprawiedliwienie. Wiolonczela zjeżdża do piwnicy,
gitara preparuje, tłumiona trąbka Vicente rzewnie wspomina złote czasy Milesa
Davisa z końca lat 50. Klimat robi się oniryczny, tajemniczy. Genderyczna wokaliza Dos Reisa wkleja
się w tryby narracji w idealnym momencie! Jeden ze strunowców jakby się lekko amplifikował. Muzycy budują dron, jak
przeprawę promową po trzęsieniu ziemi (piękny moment!). Dźwięki narastają,
muzycy dobywają wrzaski ze spoconych gardeł. Tarcie, gwałt, ogniska zapalne, wodotryski
ciepłej, świeżej krwi. Iskry lecą ze strun, trębacz się zapowietrza, kwili z
bezradności. Wyczekiwanie na nowy kierunek improwizacji jest czerstwe i
podszyte agresją. Muzycy stanowczo skłaniają się już ku galopadzie (Marcelo!
Valentin!). Ponury, wampirzy, szybki
rytm, który wygasa równie efektownie, jak się zaczął.
Trzeci. Parę
sekund ciszy okazuje się zbawienne. Spokojne, ale nie delikatne pasaże ze strun
(Marcelo już szuka zaczepki, zagina i kręci struny, jak tytoń na jointa). Na chwilę Luis zostaje sam. Strunowce wracają w mgnieniu oka i
zaczynają chocholi taniec śmierci! Narracja jest rwana, trochę incydentów search & reflect. Filharmonia odpala jednak swoje
stymulatory i szuka zaczepki w klimatach free
improv. Wydarzenia snują się jedno po drugim i szukają swojej klepki. Nie
brakuje wszakże pojedynczych zadziorów akustycznych (ach ten Marcelo, ciągle
wkłada kij w szprychy). Pasaże ze strun gęstnieją, jak mleko na budyń. Dynamika
rośnie, bo czuć finałem w powietrzu. Dźwięki są lepkie, przybrudzone potem. Łączą się w wielogłos, który z
zamkniętymi oczami brnie ku zatraceniu. Free
post-chamber rwie włosy z głowy, natarczywie wychyla się zza krat
konwenansu i społecznie uzasadnionych reakcji na bodźce (z kajetu recenzenta:
muzycy jakże zwinnie potrafią zmieniać kierunki improwizacji, każdy z nich doskonale reaguje
na poczynania partnerów, świetnie słuchają jeden drugiego i mają oczy dookoła
głowy). Nagle dopada nas wyciszenie. Wampir wstaje z grobu (ale sonorystyka!) i
będzie udzielał końcowego błogosławieństwa. Marcelo na boku bębni złowieszczo i
kompulsywnie. Wszyscy delikatnie rezonują. Ostatni dźwięk, cisza, wycięte
oklaski. Koniec płyty.
*) to się chyba tłumaczy samo...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz