piątek, 31 maja 2019

Phicus & Martin Küchen! Sumpflegende!


Recenzja powstała dla portalu jazzarium.pl i tamże opublikowana kilka dni temu


Katalońskie trio Phicus (Ferran Fages – gitara elektryczna, Àlex Reviriego – kontrabas, Vasco Trilla – perkusja) swoje życie artystyczne rozpoczęło dwa lata temu. Najpierw był koncert w barcelońskim Robadors23, a po kilku miesiącach debiutancka płyta Plom, która ukazała się … - to już chyba żadne zaskoczenie – z inicjatywy polskiego wydawcy (trzecia pozycja w katalogu Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series).  Rok kolejny przyniósł kolaborację tria z rosyjskim saksofonistą Ilią Belorukovem i płytę wydaną w ramach jego labelu Intonema (K(nо́)t).

Wreszcie rok bieżący – znów polski wydawca (Fundacja Słuchaj!), znów w wersji trio +1. Tym razem gościem jest zacny, doświadczony i doskonale nam znany szwedzki saksofonista Martin Küchen, a krążek zwie się Sumpflegende (okoliczność studyjna – Barcelona, Saudades Studio, październik 2017 - sześć swobodnych improwizacji, 54 minuty bez kilkunastu sekund). Sprawdźmy jak dalece ponadgatunkowa improwizacja z samego serca Barcelony (łącząca m.in. doświadczenia współczesnej awangardy, mrocznych klimatów ciężkiego rocka i free improv) eksploduje urodą w kooperacji ze szwedzkim mistrzem jazzu i jej bardziej swobodnych odmian.




Epizod otwarcia wita nas masywnym, muskularnym brzmieniem kontrabasu, garścią filigranowych meta akordów gitary, dobrą perkusyjną robotą z wykorzystaniem kołowrotka i saksofonem, który maluje indywidualnym pędzlem surowe plamy piękna. Narracja jest gęsta, zdaje się mieć zaszyty w sobie podskórny nerw rytmu. Jak to zwykle bywa w przypadku tria Phicus, gitara Fagesa robi w nim istotnie wartościową różnicę – to rodzaj post-contemporary ze złamanym strojem, pełen metalizującej foniczności, sytuacja dramaturgiczna, w której do wszelkich estetyk gitarowych znanych we wszechświecie należałoby dodać przedrostek post. Na finał tej części Katalończyk wchodzi w błyskotliwy dialog z saksofonistą.

Druga piosenka wydaje się jeszcze gęstsza. Zabawa w dźwięki znów jest dalece kolektywna. Gitara smakuje tu siarką, skwierczy, sieje spustoszenie. Kontrabas rysuje swoje pętle pół łokcia nad ziemią, brzmi niczym armia upalonych gitar basowych. Perkusja, tuż obok niego, konwulsyjnie podryguje, a saksofon skowycze swoje mantry. Mimo takiego zagęszczenia fonii, każdy z muzyków znajduje przestrzeń do samodzielnych eskalacji. Ta boleśnie urocza muzyka gaśnie przy dźwiękach piłowanych strun, dronach saksofonu, który wypuszcza w przestrzeń zbędne gazy z tuby.

Trzeci epizod delikatnie obniża poziom dynamiki, jakby muzycy chcieli zaczerpnąć odrobinę świeżego powietrza. Gitara niczym surowica podawana doustnie, dudniący bas i saksofon, który strzela bardzo krótkimi pociskami. Struny brzmią jak dzwony ze spalonego Notre Dame, pełne garści piasku pomiędzy dyszami saksofonu, no i drummer, przyczajony tygrys, ukryty smok, albo dokładnie odwrotnie. Po pewnym czasie Alex chwyta za smyczek i obniża tembr pracy kwartetu o kilka poziomów w głąb ziemi. Niemal tłamsi narrację, choć Martin i jego saksofon nie oddają pola bez walki.

Sycząca akustyka gitary, której pozbawiono zasilania, jęczący smyczek, chrobot glazury werbla, pomruk tuby, która brzmi jałowym dronem i niemal wisi w powietrzu. Phicus +1 rozpoczyna pierwszą na płycie, epicką, kilkunastominutową dramę. Każdy z instrumentów buduje masywny strumień tzw. fake sounds (fałszywych dźwięków), każdy brzmi, jakby to nie on. Elektroakustyka sonorystyki, która ma wyłącznie złe konotacje. Idzie z samej ziemi, nie wiadomo, dokąd dotrze. Noise bez prądu, ecclesia diabolica acustica, parafrazując bardziej odważnych obyczajowo. Kontrabas to maszyna śmierci, gitara zdaje się stawać perkusją, a ta ostania armią tajemniczych przedmiotów, które wydają jeszcze bardziej tajemnicze dźwięki. No i saksofon – powietrze w jego tubie osiągnęło już chyba stan stały. Z tego tygla nierozpoznawalnych do końca dźwięków, w trakcie 6 minuty wyłania się coś na kształt narracji. Budowana jest na smyczku, który oplata kontrabas, suchych talerzach, dyszach, które brzęczą i proszą o łyk wody, wreszcie ćwierć akordach gitary, która z trudem łapie oddech. Na czele tego orszaku skazańców pojawia się dron saksofonu. W 9 minucie bliżej nieokreślone tło zaczyna pulsować. Trilla uruchamia robaczki i wibratory. Choć zastygł w nieruchomej pozie, dostarcza narracji moc wrażeń fonicznych. Finał boleśnie pięknieje – każdy dokłada od siebie, nawet więcej niż by mógł. Prawdziwe fajerwerki, które gasną preparacjami na pudle kontrabasu.

Piąty epizod nie może nie wyrwać nas z transcendentalnego letargu. Ostry, kolektywny grzmot fonii. Post-rockowy taniec z zamkniętymi ustami. Gęsta, kompulsywna opowieść ze szklistą od słońca gitarą, z basem i perkusją, które na samym dole budują fundament i sieją grozę, z saksofonem, który płonie ciekłym ołowiem – cztery żywioły w jednej strudze muzycznej lawy. Fire music as well!

Epizod zamykający, znów epickie very slow motion sounds. Oniryczne, skupione dźwięki, delikatne jak puch, w stanie rezonansu, tyczą szlak kardynalnie najbardziej wytłumionej opowieści tej niebywale energetycznej płyty. Ballada o śpiących rycerzach, tuż po przedawkowaniu LSD wyjątkowej kiepskiej jakości. Contemporary minimal, to jakby nowy trop gatunkowy dla Phicusa, który ma dziś cztery ramiona. Życie temu marszowi pogrzebowego nadaje Trilla, sugerując skromny rytm. Od 6 minuty muzycy odważniej dobywają dźwięki, choć nadal mkną po złote runo spacerowym tempie. Nowy wątek, po paru chwilach, proponuje smyczek, zawieszony na strunach kontrabasu – rodzaj fired chamber z szumem w tubie tenorowego. Gitara zdaje się odpływać w akustyczny niebyt, reszta załogi nie wypuszcza jednak wioseł z rąk. Na moment całość spowija gęsta cisza. Talerze traktowane smyczkiem, drobne fonie z dna kontrabasu, parsknięcia z tuby saksofonu. Znów wszystko toczy się niezwykle powoli – kind of dead blues! Gitara pobrzmiewa niczym preparowane piano, bas poddaje się presji pizzicato, wibratory tracą oddech w tańcu, zaśpiewany po uszy saksofon szczerzy zęby. Mała, finałowa eskalacja – skowyt, dygot, bojaźń i drżenie, literatura dźwięku w rozkwicie. Mistyczny finał płyty, która zdaje się w ogóle nie mieć zamiaru wybrzmiewać.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz