wtorek, 7 maja 2019

François Carrier! Alexander Hawkins! John Edwards! Michel Lambert! Nirguna!


Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże pierwotnie opublikowana


François Carrier i Michel Lambert - kanadyjscy muzycy-podróżnicy - nie ustają w swoich aktywnościach! Każdej wiosny powracają do Europy, by w pięknych okolicznościach przyrody grać pełnokrwiste koncert free jazzu. W każdej z destynacji saksofonista i perkusista zdają się mieć już swoich stałych partnerów. W Polsce jest nim Rafał Mazur, w Zjednoczonym Królestwie na ogół John Edwards.

Dwie wiosny temu (dokładnie 7 czerwca 2017 roku), do grona brytyjskich partnerów, dołączył także Aleksander Hawkins. Powstały w ten sposób kwartet zagrał prawdziwie ognisty koncert w londyńskim Klubie Vortex, a my dziś – za pośrednictwem Fundacji Słuchaj – możemy cały ów spektakl, pomieszczony na dwóch dyskach, śmiało i w komfortowych warunkach odsłuchać. Dwa sety, cztery fragmenty z tytułami, łącznie blisko 102 minuty! François Carrier na saksofonie altowym, Alexander Hawkins na fortepianie, John Edwards na kontrabasie oraz Michel Lambert na perkusja. Krążek zwie się Nirguna.




Saguna. Set pierwszy koncertu otwiera spokojnym tembrem alcista. Po paru oddechach do gry wchodzi rozbudowana sekcja, który brzmi niczym hard & heavy bop masters. Narracja od początku szyta jest gęstym ściegiem i wynosi śpiewny alt na wysokie wzgórze. Szlak podróży kwartetu zdaje się tyczyć przede wszystkim Hawkins, który jest niewątpliwym nerwem całej opowieści, głównym kreatorem zmian, naczelnym stymulatorem iskrzących się urodą, jakże swobodnych improwizacji, budowanych na bazie bystrego, w pełni otwartego jazzu. Szczególnie dobrze obecność pianisty wpływa na sposób kreowania improwizacji przez Carriera, który mimo wysokich i wielokrotnie dokumentowanych kompetencji w tym zakresie, miewa skłonność do zawieszania narracji lub milknięcia w momentach nie do końca dramaturgicznie uzasadnionych. Tu, w obecności Hawkinsa, nie dość, że unika tego typu zachowań, to jeśli już się na nie decyduje, partner na klawiaturze ciągnie flow, a cała historia toczy się dalej w równie ekspresyjnym stylu. Tu, w trakcie pierwszej części kwartet pełną zdolność do generowania free jazzowej kipieli osiąga już po 120 sekundach. Po kolejnych kilka minutach, muzycy decydują się na pierwszy tego dnia stopping, który staje się okazją do nieostatniej tego wieczoru, pięknej ekspozycji pianisty, który zdaje się czuć w tych okolicznościach koncertowych, niczym ryba w wodzie. Kwartetowa maszyna jak trzeba to zwalnia, jak trzeba przyspiesza bez zbędnej zwłoki, fundując nam - raz po raz - błyskotliwe indywidualne popisy każdego z muzyków, zawsze wszakże czynione przy wsparciu dwóch, a nawet trzech partnerów. Choćby piękne solo kontrabasu na tle repetującego piana i okrężnego drummingu. Narracja charakteryzuje się dużą zmiennością tempa, rozłożenia akcentów, kreowania lidera sytuacyjnego, wzajemnego stymulowania się wszystkich muzyków. W 18 minucie odnotowujemy zwinne zejście do poziomu ciszy, dokonane na barkach kontrabasisty. Po 20 minucie – garść jazzowej nostalgii, zadumy, także klasycystycznych akcentów na klawiaturze. So what ever you want! Pod koniec pierwszej części także kilka łyków wody ognistej pod wezwaniem Coltrane’a, czy Aylera. Wybrzmiewanie ubarwia solo Hawkinsa, intrygująco wspierane mocnymi akcentami kontrabasu i perkusji.

Jivatma. Druga część pierwszego seta, rodzaj kilkunastominutowego encore: rytmiczne, bardzo kolektywne intro, w dobrej komunikacji, bez zbędnych dźwięków – zadziorne akcje, celne riposty, trochę wzajemnych imitacji, dialogów, a nawet pyskówek w podgrupach. Kwaśny flow kontrabasu, kolejne świetne ekspozycje pianisty. W 7-8 minucie frywolne duo piano-alt, potem bardzo bystrze rozwinięte we free jazzowy galop.

Paramatma. Po przerwie muzycy proponują nam ciąg dalszy, znów programowany kolektywnie, realizowany bardzo swobodnie, z uroczym wdziękiem rasowego free jazzu. Kanadyjczycy być może grają jeden ze swoich najlepszych koncertów, wszak z tymi Brytyjczykami, śmiało można konie kraść! Po kilku chwilach ponownego rozpoznania, muzycy wchodzą bardziej zdecydowanie w interakcje, znów dobrze na siebie reagują. Między 6 a 8 minutą proponują nam free power trio (Hawkins milczy), by po chwili, na grzbiecie smyka zawieszonego na kontrabasie, przejść do fazy sonorystycznych czułości. Muzycy zdają się w tym fragmencie mniej koncentrować na ekspresyjnych erupcjach mocy, bardziej zaś prowadzą narrację w formule otwartego jazzu i jedynie dobrych reakcji na poczynania współpartnerów – prawdziwie oświecony kolektywizm! Stylistycznie i dramaturgicznie najwięcej wciąż miesza tu bystry pianista, w każdej sekundzie opowieści mający dobry pomysł na ciąg dalszy. Nad odpowiednim zaś poziomem dynamiki całości czuwa terminator Edwards. W 27 minucie kreatywność kwartetu prowadzi nas w kierunku słodkiej ballady z dużą dawką poczucia humoru. Muzycy czują się świetnie na scenie, wiedzą, że mogą sobie na wiele pozwolić. Na finał tej części seta drugiego – nie wiadomo już który tego wieczoru, piękny pasaż wprost z rozgrzanej klawiatury fortepianu, a w tle bystra i czujna sekcja bass’n'drums. Ten ostatni element układanki, krótkim, ale precyzyjnym solo wieńczy improwizację (brawo Lambert!).

Nirguna. Finałowy odcinek koncertu, przy okazji pieśń tytułowa, wita nas szczyptą perkusyjnego swingu, wspieranego smyczkiem na kontrabasie i klasycyzującym piano ze śpiewnym altem. Muzycy wychodzą z tego wstępu wprost we free jazzowy galop z saksofonem na lekkim delayu. Po 10 minucie zmysłowo tłumią emocje, tym razem na bazie wysokiego pizzicato, serwują nam kolejną perełkę na fortepianie i zwinnie szukają napisów końcowych. Ostatnia prosta pełna jest aylerowskiego uniesienia, tak czułego w dotyku, jak i pikantnego w smaku.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz