Amerykański saksofonista Larry Ochs na początku maja – jakby
odrobinę niepostrzeżenie - ukończył 70 lat! Muzyk, którego większość kojarzy
głównie z Rova Saxophone Quartet (nad czym niejednokrotnie na tych łamach utyskiwaliśmy),
ma w dorobku całe mnóstwo doskonałych płyt nagranych poza bazową formacją i …
ciągle ich przybywa!
Wnikliwa analiza Pana Redaktora wykazała, iż ostatnie
kilkanaście miesięcy jest pod tym względem naprawdę wyjątkowe. Muzyk dostarcza
nam więcej niż jedną płytę na kwartał, czego nie miał w zwyczaju czynić w
latach poprzednich. Z tym większą zatem radością, przystępujemy do omówienia sześciu
nowych płyt z udziałem Larry Ochsa jako autora lub współautora.
The Fictive
Five Anything
Is Possible (Clean Feed, CD 2019)
Naszą opowieść zaczynamy – nie może być inaczej -
definitywnie prawdziwą petardą! O formacji The Fictive Five usłyszeliśmy bodaj
cztery lata temu, gdy doszczętnie zryła nam berety swoim fonograficznym
debiutem pod takim właśnie tytułem. Dziś ów wyjątkowy kwintet powraca nagraniem
równie wysmakowanym, przy okazji świetnie wpisującym się w naszą nieustającą,
redakcyjną dysputę o sposobach predefinicji procesu improwizacji. Płyta zawiera
kompozycje, pod którymi podpisuje się Ochs lub cały kwintet. Rozumieć je
najprawdopodobniej należy, jako zaplanowane struktury poszczególnych utworów,
które wypełnione zostają po brzegi soczystymi, swobodnymi improwizacjami.
Dodajmy, iż muzycy w trakcie koncertów mają przed sobą pulpity z pięcioliniami,
jednakże słuchając efektów ich pracy, mamy wrażenie, iż jedynie po to, by
realizacja zdefiniowanej struktury nie była w jakikolwiek sposób zagrożona.
A zatem, studyjne okoliczności przyrody, New Jersey, koniec maja 2018 roku:
Larry Ochs – saksofon tenorowy i sopranino, Nate Wooley – trąbka, Ken Filiano i
Pascal Niggenkemper - kontrabas i efekty oraz Harris Eisenstadt – perkusja.
Pięć utworów z tytułami (niektóre także z dedykacjami), 61 minut i 3 sekundy.
Na prawej flance saksofon i kontrabas, po środku perkusja,
trąbka i drugi kontrabas na lewej flance. Ochs wyrusza w podróż wspierany przez
Filiano, który zwinnym pizzicato
wzmacnia jego przekaz. Wooley podłącza się po chwili, mają przy sobie
Niggenkempera, który używa smyczka. Od startu nie przysypia także Eisenstadt.
Gęsta, bogata w dźwięki narracja płynie szerokim strumieniem, mając u swych
podstaw dwa kontrabasy, delikatne i z wyczuciem wspierane elektroniką - bijące
serca kolektywnej improwizacji. Moc niuansów brzmieniowych i teksturalnych,
skrupulatność i precyzja, ponadnormatywna umiejętność słuchania i reagowania
(wspierana zapisami z pięciolinii). Pierwsze wytłumienie przychodzi dość szybko
– tenor i trąbka dyskutują, na obu gryfach toczą się bystre preparacje, talerze
wieszczą dobrą nowinę. Od ekspresji skupienia po ciszę dramaturgicznej
powolności. Kolektywizm emocji w parze z gracją pojedynczych fraz. Zadana struktura
stwarza luźne ramy, zaś wewnątrz kwintetu, w ramach estetyki call & responce, dopuszczalne jest
każde zachowanie. Na zakończenie blisko 12 minutowej ekspozycji – prawdziwe
królestwo niskich dźwięków, komentowane przez saksofon i trąbkę pasmem szytym unisono. Drugą opowieść otwiera zmysłowa
introdukcja sopranino i perkusji. Prawy kontrabas ze smykiem włącza się w
połowie trzeciej minuty, zaraz po nich jego lewy odpowiednik dorzuca garść
syntetycznych fonii. Zmiana na tenorowy i wejście trąbki następuje dopiero po
wybiciu piątej minuty. W takich elektroakustycznych okolicznościach
rozbudowanej sekcji rytmicznej, trębacz kreśli zatrważająco piękną ekspozycję.
W 9 minucie powraca saksofon i szybko dociera na szczyt, pnąc się po zmysłowym
smyku lewego kontrabasu. W 12 minucie solo perkusji, tuż potem znów Wooley
tańczy z kontrabasami, traktowanymi różnymi technikami. Krok następny, to
kompulsywne duo trąbki i perkusji, skomentowane ekspresyjnie przez saksofon i
preparowane kontrabasy. Narracja onirycznie staje w miejscu, ginąc w deszczu
rzęsistych eksplozji zachwytu recenzenta.
Trzecią, nieco krótszą opowieść intonuje ciepły tenor.
Trąbka wchodzi tuż po nim, gra imitacyjnie, może nawet coś na kształt tematu,
zapisanego na pięciolinii. Melodia, która pachnie żywą kompozycją, posmak
ballady, którą łamie w pół aktywny drumming
i bystra riposta saksofonu, a także podśpiewująca trąbka. Czas na czwarty
epizod, podobnie jak drugi, rozbudowany do 20 minut. Honory gospodarzy czynią
tu oba kontrabasy i garść kabli, które je otaczają. Saksofon i trąbka wchodzą
do gry w połowie trzeciej minuty (perkusja odrobinę wcześniej). Dynamiczny
marsz po złote runo! Na froncie
taneczny dialog dęciaków. Każdy
reaguje tu na każdego. Gęsty, kolektywny bukiet pięknych kwiatów. Pięć
strumieni magii zlewa się wprost do oceanu błyskotliwości. Garść niemal free
jazzowych emocji. W 10 minucie kontrolowany stopping, który inicjuje zestaw
kolejnych dramaturgicznych sekwencji - solo perkusji, duet saksofonu i trąbki,
duet kontrabasów, znów solo perkusji, samotna trąbka, pizzicato vs. arco,
trąbka i saksofon unisono, i tak
dalej, i temu podobne! Jakże uroczo wykonywana predefinicja! Partytura
mistrzów! Narracja łapie niemal free bopowy dryl,
a Wooley zdaje się zgarniać całą pulę - moc wyrafinowanego jazzu, który płonie
emocjami po zmysłowy kres. Uff… czas na finałowe, kilka ledwie minut –
saksofon, elektroakustyka kontrabasów, talerze, szczypta repetycji, cool
trumpet, spokojne, choć nerwowe zakończenie. Całusy trąbki i talerzy, mlaskanie
kontrabasów, szorstki saksofon i perkusja. Prawa flanka rządzi, lewa
kontrapunktuje, wszyscy zaś wyjątkowo intensywnie poszukują ostatniego dźwięku.
Jones Jones (Larry Ochs, Mark Dresser, Vladimir
Tarasov) A Jones In Time Saves Nine
(NoBusiness Records, LP/DL 2018)
Debiutancka płyta tria Jones Jones ukazała się trzy lata
temu, a zawierała moskiewski koncert z roku 2011. Dziś, gdy sięgamy po ich najnowsze
wydawnictwo (koncerty z roku 2016), dopada nas nieodparte wrażenie, iż te
poprzednie nie specjalnie doceniliśmy. A zatem w ramach zadośćuczynienia –
przed nami płyta A Jones In Time Saves
Nine, kolejna doskonała pozycja, która przez nieuwagę/ brak czasu/ głupotę
redakcji nie trafiła na listę najlepszych płyt roku ubiegłego. Personel jest w
tym wypadku oczywisty: Larry Ochs – saksofon tenorowy i sopranino, Mark Dresser
– kontrabas i Vladimir Tarasov – perkusja. Płyta w wersji winylowej zawiera cztery
utwory, w wersji downloadingowej – aż
siedem i tę drugą właśnie omówimy (łącznie 55 minut z sekundami).
W początkowej fazie narrację kreuje smyczek, na poły
barokowy, z delikatnie upalonym
brzmieniem. Wspiera go saksofon tenorowy, wystudzony, ale z oczywistymi
tendencjami do eskalowania napięcia oraz mały drumming, który pilnuje złych myśli. Muzycy z gracją baletnicy
nabierają rozpędu, rytmu, free jazzowej brawury. W każdym geście, każdym
dźwięku czuć klasę mistrzowską. Smyczek trzyma dół, reszta zwinnie harmonizuje flow, a wszystko odbywa się w warunkach
akustyki idealnej. W strumieniu swobodnej improwizacji szczególnie pięknie
odnajduje się Ochs - oszczędny, precyzyjny, zawsze trafia w dramaturgiczny
punkt. Drugi epizod rodzi się w tubie kipiącego sopranino. Wspierany okrężnym drummingiem Tarasova, nasz
dzisiejszy bohater daje prawdziwy popis! Kontrabas wchodzi po parudziesięciu
sekundach i zwinnym, ale o tempo wolniejszym walkingiem wprowadza intrygujący dysonans estetyczny. Po pewnym
czasie wychodzi przed szereg i gra zmysłowe solo. Narracja toczy się bardzo
płynnie, zdobiona świetnymi interakcjami, mimo dynamiki – z pewną
nieśpiesznością i refleksyjnością. Na finał powraca klasycyzujący smyczek i
spina ów wulkan jedynie dobrych emocji.
Trzecia część dyszy w spokoju – improv chamber przyczajone na smyczku. Aktywne perkusjonalia,
precyzja wykonania, być może odrobina predefinicji w żmudnym procesie
improwizacji (komponowanej improwizacji?). Po grze wstępnej Dresser proponuje
rozwiązanie rytmiczne i znów pióro recenzenta gotuje się z emocji
(kontrabasista zdaje się osiągać tego dnia wyjątkowy poziom kreatywności!).
Muzycy są równie wyraziści, gdy schodzą w okolice ciszy – sonorystyka,
preparacje, tylko dobre pomysły. Piękny post-chamber!
Czwartą pieśń niesie na skrzydłach znów smyczek, który zdaje się wspinać na
wysoką górę. Soki z tuby, dzwonki z perkusjonalii, drony ze strun, ciepłe, ale
zadziorne riposty saksofonu. Przy okazji, kolejna eksplozja Tarasova, który w
tej chwili zdaje się ciągnąć całą opowieść, jest wszędzie, zdobi wyczyny
kolegów każdą sekundą swojej obecności. Na wydechu, bystra kipiel, what a game!
Skończył nam się winyl, bez zbędnej zwłoki przechodzimy
zatem do bonusa elektronicznego.
Czułe intro piątego epizodu – znów świetna komunikacja i niezobowiązujące
rozmowy o szczęściu. Z czasem nabierają dynamiki, a tenor kreśli pętle
wyjątkowej urody. Szósta część – szczoteczki czynią nastrój, a wysoko
zawieszony kontrabas zmysłowe solo. Komentarz rozbrykanego, nieco krnąbrnego
sopranino, jak strzał w sam środek tarczy! Pizzicato
kontrabasu, niczym konik polny na polu minowym! Wreszcie finałowa część –
otwiera ją drummerskie, filigranowe,
jakże błyskotliwe solo. Bas wchodzi rytmem, saksofon sieje niepokój ciepłym
chłodem. No i krok w mięsistą eskalację. Świetny wybór! Siarczysty, dynamiczny
finał bucha młodzieńczą fantazją!
Spectral (Dave Rempis, Darren Johnston, Larry Ochs) EmptyCastles (Aerophonic Records ,
CD 2018)
Trio Spectral, to kolejna nazwa własna, nieobca Czytelnikom
Trybuny. Trzy dęte instrumenty w żmudnym procesie instant composing, innymi słowy – komponowaniu natychmiastowym,
czyli zwartej improwizacji czynionej z należytą rozwagą i kameralną
szczegółowością (definicja własna autora). O ile dwie pierwsze płyty Spectral
powstały w typowych okolicznościach studyjnych, o tyle trzecia, którą za moment
poznamy, nagrana została w wielkim, betonowym … bunkrze. Czy miejsce powstania
nagrania zdeterminowało efekt finalny, przekonamy się za kilka chwil. W połowie
czerwca 2017 roku w owym tajemniczym miejscu spotkali się: Dave Rempis -
saksofon altowy i barytonowy, Darren Johnston – trąbka i Larry Ochs – saksofon
tenorowy i sopranino. Dziewięć improwizowanych kompozycji, około 50 minut
muzyki.
Dwa saksofony (Ochs w kanale prawym) i trąbka w onirycznych
okolicznościach post-atomowego bunkra – echo, naturalny pogłos, cisza, która ma
barwę i smak. Drony, piski i skomlenia trzech dętych, w początkowej fazie małe,
rwane narracje. Kameralna zaduma, szczypta sonorystyki, skupienie, siła
pieczołowitości, blask pasaży i uroda pojedynczych dźwięków. Skromne wymiany
poglądów w szerokim strumieniu separatywnych opowieści każdego z muzyków. Drugi
epizod przynosi więcej interakcji, bystrzejszego słuchania, odrobinę bardziej
dynamicznej narracji. Muzycy stylowo nabierają mocy, by równie udanie ugasić
płomień. W trzecim – saksofon na lewej stronie pnie się ku górze, dyskutując z
echem. Po 90 sekundach odzywa się sopranino i brnie w imitację. Trąbka milczy.
Niuanse molekularnych fraz. Na finał trąbka komentuje ptasi dialog saksofonów.
Po czym, bez zbędnej zwłoki, kreuje czwartą część. Dysze saksofonów czynią
perkusyjne akcenty, całość wspina się na szczyt, staje na palcach, by wznieść
kilka okrzyków. Muzycy zdają się przedkładać dialog z echem, nad ekspresję i
większą intensywność przekazu. Piąty – baryton i wyjątkowo szorstka trąbka,
także jęczący tenor. Bystre koincydencje - przyczajona improwizacja kąsa z
zaskoczenia. Szelest dysz i szum wentyli.
W kolejnej opowieści – saksofony tańczą na łące, trąbka kusi
powabem swej fonii. Mały konkurs piękności – od czystego dźwięku do preparacji
i z powrotem. W siódmej - kameralne wyczekiwanie na wzrost poziomu emocji.
Bardzo abstrakcyjny fragment. Ósma opowieść kontynuuje wątek zadumy nad
kolektywnym procesem improwizacji. Podczas gdy tenor zdaje się nabierać mocy i
kąsać urokliwą ekspozycją, alt komentuje i stawia na zaniechanie. Trąbka sączy
małe fonie i zaprasza do zabawy w call
& responce. Jakby narracja na powrót nabierała mocy. Wreszcie finałowa
część – parada słoni, kolektywne pokrzykiwania, blask rytualnej miłości. Całusy
i końskie zaloty – eksplozja akustycznej urody chwili. Na ostatniej prostej
garść ekspresji dla tych, który oczekiwali większych emocji.
Larry Ochs/
Mars Williams/ Julien Desprez/ Mathieu Sourisseau/ Samuel Silvant Stroboscope (The Bridge Sessions, CD
2018)
Kolejny odcinek sesji
mostowych, amerykańsko-francuskich! Larry Ochs (tenor i sopranino), Mars
Williams (alt i zabawki) i Samuel Silvant (perkusja), wszyscy z nadania Wuja
Sama, Julien Desprez (gitara elektryczna) i Mathieu Sourisseau (gitara basowa)
jako przedstawiciele kultury wysokiej znad Sekwany. Kwiecień 2014 roku, studio
nagraniowe - jak zazwyczaj w tej serii, spotkanie organizowane ad hoc, stawiające na kolektywną i dość
swobodną improwizację. Dwa sety, łącznie 40 i pół minuty.
Set pierwszy (krótszy) zaczyna ostra, rockowa gitara z
metalicznymi strunami, która płynie nieco kwaśnym strumieniem. Gitara basowa
zdaje się oddychać jej powietrzem. Towarzyszą im salwy obu saksofonów,
umieszczonych na przeciwległych flankach.
Środkiem truchta dość aktywny drummer.
Muzycy dość szybko podejmują decyzję o pójściu w ogień całą szerokością palety
dźwięków, jaką dysponują. Pikantna, kompulsywna narracja, zdobiona
elektro-preparacjami z basu.
Psycho-rockowa masywna sekcja i tańczące free jazzowe dęciaki. Tracą moc około 6 minuty –
wpadają w delikatny trans, łagodnieją, a całość ekspozycji nabiera jakości w
postępie geometrycznym. Samozwańczym królem stada wydaje się Desprez, który
napędza maszynę, stawia wymagania brzmieniowe, potrafi też trzeźwo i na bieżąco
komentować wyczyny partnerów. Emocje zatem wciąż buzują! Rytm nabiera mocy,
prądu przybywa, saksofony już prawie stoją w ogniu. Fire music as well! Set kończy się w ciszy strun suchej gitary.
Set drugi (blisko pół godzinny) rodzi się w rozgrzanych
tubach saksofonów. W tle industrialna kipiel basu i gitary, tworząca twardą,
ambientową powłokę. Zgrzyty i przepięcia
mocy. A trip to noise, to wiemy od
pierwszej sekundy tej opowieści. Kolektywna eskalacja, w sumie bez zaskoczenia.
Jednak już po 3 minutach muzycy zwinnie gaszą płomień. Bas ponownie szuka
chmury post-electro-blue-ambientu. W
ramach wsparcia, saksofonowe, niebanalne pląsy, które zwinnie się zagęszczają.
W 12 minucie kolejny moment intrygującego, mrocznego spowolnienia. Sekcja
pracuje niczym piec hutniczy, dęte flanki plamią teren from time to time. Po chwili, to właśnie te ostatnie zostają same
na scenie i nie czują zbytniej tremy. Nawet podśpiewują pod nosem. Ciężki dron
basu i gitary zakłóca jednak klimat sielanki – gitara wchodzi w dialog z
saksofonem, bas intonuje funkową ekspozycję. Po 20 minucie narracja staje się
soczysta, kompulsywna, a kończy ją ponownie dialog saksofonów. Obok bas szuka drobin hałasu, a cały kwintet
bez ponaglania przystępuje do procesu finałowego odliczania. Repetycja strun
pod wysokim napięciem, small drumming,
pocałunki suchych dysz. Ostatni
dźwięk należy do sopranino.
Larry Ochs/
Nels Cline/ Gerald Cleaver What
Is To Be Done (Clean Feed, CD 2019)
Pozostajemy w ogniu gorącej, na poły rockowej gitary,
zasilanej prądem dużej mocy. Jedna z dwóch najnowszych płyt w dzisiejszym
zestawie. Znów sami znajomi, choć nie wszyscy kojarzeni bywali jak dotąd, z
równie ekspresyjnymi zachowaniami: Larry Ochs - tradycyjnie tenor i sopranino,
Nels Cline – gitara elektryczna i efekty oraz Gerald Cleaver – perkusja. Trzy
improwizacje, 49 minut, nagrane w grudniu 2016 roku.
Jazz-rockowe intro, dobry, dynamiczny drive i saksofon
tenorowy, który śle mistrzowskie pozdrowienia na poste-restante. Gitara pływa w melodii i rytmie, kreśli pasma
fonii, pełne ekspresji. Mocny flow,
być może odrobinę zbyt mało subtelny, jak na oczekiwania recenzenta. Proste
schematy dramaturgiczne, perkusja z poziomem kreatywności na zaciągniętym
ręcznym, kipiąca metalem gitara i saksofonista, który raz za razem próbuje
przebić się ze zdaniem odrębnym, ale nie wszystkie jego prośby okazują się
skuteczne. Trochę hałasu, spora dawka improwizacji (ta ostatnia, wedle słów samych
muzyków, stanowi element konstytuujący całość ekspozycji). Duża zmienność
akcji, ale nie wszystkie parametry narracji cieszą ucho, tudzież łechtają intelekt.
Na chwilę konstruktywnego oddechu cierpliwy słuchacz liczyć może dopiero pod
sam koniec ponad 20 minutowej opowieści, gdy gitarzysta przypomina nam, że free
jazzowa improwizacja, to pole, na którym czuje się świetnie i to właśnie z tej
strony znamy go najlepiej. A w ramach wisienki na torcie – garść psychodelii
wprost z gryfu jego gitary.
Druga część, zdecydowanie najkrótsza, startuje jazzową
gitarą, która kreśli ramy i zakres oczekiwań wobec partnerów. Wszakże moc
gitarowych przetworników znów czyni tu swoje i demoluje bardziej kreatywne
pomysły pozostałej dwójki. Cała narracja jest jednak wyjątkowo spokojna, a
gitara na finał brzmi niczym wystudzone organy Hammonda. W taki oto sposób,
delikatnie wytłumiony, rockowy temperament Cline’a wprowadza nas w część
ostatnią, znów ponad 20 minutową. Rockowy drive
perkusji, psychodeliczna mantra gitary i tylko dobre plamy z tuby saksofonu.
Bez wątpienia, najlepszy jak dotąd, moment nagrania. W 11 minucie intrygujące
pasaże saksofonu dzieją się już na tle niemal doom metalowego przymierza gitary i perkusji. W porównaniu wszakże
do początku płyty, muzycy zdają się lepiej kooperować, a dominacja Cline’a nie
ma już miejsca. Po stylowym wytłumieniu, wzięciu oddechu, na finał płyty znów
dostajemy się w gorącą, rockową kipiel. Sopranino Ochsa znów musi walczyć o
swoje, ale dzielnie znosi ów proces i doprowadza tę bardzo nierówną płytę do
szczęśliwego zakończenia.
Larry Ochs/
Gerald Cleaver Songs Of The Wild Cave
(Rogueart, CD 2018)
W trakcie dzisiejszej opowieści byliśmy już w bunkrze, na
sam zaś finał trafiamy do … jaskini (zatem tytuł płyty nie jest metaforyczny!).
Południowo-zachodnia Francja, pierwszy dzień października 2016 roku. Po
żmudnych przygotowaniach (ciekawskich szczegółów, odsyłam do rozbudowanego liner notes), do jednej z jaskiń
trafiają dwaj podróżnicy, przygotowani na każde wyzwanie – Larry Ochs (saksofon
tenorowy i sopranino) oraz Gerald Cleaver (perkusja, instrumenty perkusyjne).
Pogrążeni w absolutnej ciemności, napotkawszy ciszę globalną, zagrają siedem
swobodnych improwizacji, których odsłuch zajmie nam dokładnie 61 minut bez
dziewięciu sekund.
Podmuchy tenoru, małe skorupy dźwięków i perkusjonalia,
którą brzmią jak strumień lejącej się wody. Spokojna, meta ekologiczna podróż dźwiękowa. Pierwsze kroki w ciszy i
ciemności zdają się być rozważne i odpowiedzialne. Rodzaj skupienia, pełnego
wszakże zdrowych emocji, w okolicznościach post-akustycznych. Drugi epizod
zdecydowanie podnosi nam poziom adrenaliny – full drumming amplifikowany głębią jaskini robi wrażenie
piorunujące! Obok tenorowe zadziory,
łapiące kontakt z pogłosem, tłumionym masywnością skał. Trzecia część schodzi głębiej (Deeper) – skupione percussion z oddali i saksofon, który
zdaje się opowiadać historię stworzenia świata. Ekspresja rośnie – rytualny drumming i śpiewny saksofon. Taniec
opętanych szczęśliwców! Muzyka nabiera
kardynalnej mocy, redefiniuje pojęcie akustyki free jazzu. Tytuł kolejnej
części budzi grozę (Down) – flow znów jest dość dynamiczny, tworzony
mocnym biciem w werble i tomy, także agresywnym tembrem sopranino. Muzycy grają
swoje, nie czekając na reakcję echa – intensywnie wykuwają nowy idiom free music. Never stop!
Piąta historia tłumi dynamiczny klimat – nastrojowe percussion i głucha tuba saksofonu.
Powraca smak pieśni otwarcia – sonore i magia szeleszczących
przedmiotów. Spowolnienie w poszukiwaniu utraconego. Sopranino brzmi niczym
flet prosty. Szósty epizod pogłębia tematykę poprzedniej części. Dzwonki, małe
gongi, szum w tubie, wszystko czynione z mocą rytualnego wyniesienia. Pomruki
tenoru, folkowy sznyt perkusjonalii. Zatopieni
w Glinie, jakże zmysłowe zagęszczenie, klekot saksofonu, czupurność
talerzy, oddechy i przedechy, myśli zdrożne i przebiegłe. Symfoniczny meta free
folk! Czas na closing game – niemal
kwadrans powrotu do free jazzowej estetyki. Full
drumming, śpiewny, zawadiacki tenor, korpulentna narracja, ale bez
eskalowania emocji. Żywe mięso bez
kropli transcendencji, która powoli stawała się naszym udziałem w trakcie
poprzedniej improwizacji. Finał płyty niezwykłej zdaje się być odrobinę
zwyczajny i przegadany. Być może Pieśni
Dzikiej Jaskini lepiej byłoby zakończyć po epizodzie numer sześć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz