Krajowy
czerwiec tym razem w aurze tropikalnych upałów, tudzież braków w zakresie wody
pitnej i … tradycyjny ból głowy redakcji z nadmiaru bardzo dobrej
improwizowanej muzyki! Czas na czerwcową zbiorówkę recenzji płyt świeżych i
bardzo świeżych!
Dziś w
roli głównej gitara we wszelkich jej wymiarach. Będzie głośno, będzie też
spokojnie, raczej mniej rocka, więcej swobody i zdrowego pomyślunku. Zaczynamy
od zeszłotygodniowej premiery płytowej, potem jeszcze siedem innych, niemal tak
samo pachnących, wydawnictw (ledwie jedna datowana na roku ubiegły). Najpierw miting francusko-duński, potem blok płyt
z Portugalii, a następnie po dwa wątki amerykańskie i polskie.
Julien Desprez/ Mette Rasmussen The Hatch (Dark Tree, CD/LP 2019)
Na początek
naszej dzisiejszej opowieści niezwykle świeży duet – Desprez (gitara
elektryczna) i Rasmussen (saksofon altowy) – postaci bardzo już medialnych, jak
na reguły europejskiej muzyki improwizowanej i prawdziwie energetyczna porcja
dźwięków, której nadali zgrabny tytuł Właz.
Przy okazji odnotujmy powrót do działalności edytorskiej francuskiego Dark Tree
Records (Happy to see you again, Bertrand!). Siedem bardzo swobodnych historii
o istocie dźwięku, których odsłuch zajmie nam dokładnie trzy kwadranse bez
dwóch sekund (koncert z września 2016 roku - Music Unit, Montreuil, Francja).
Roztańczony,
free jazzowy alt i gitara z dużym prądem, która z lisią zręcznością pląsa wokół
i zwinnie improwizuje – oto aktorzy, z którymi skaczemy w ogień żarliwego free
improv, granego z dużą klasą, wyczuciem formy, budowanego w atmosferze bardzo
dobrej komunikacji wewnętrznej. Sowity duet, mocny przekaz, brak
dramaturgicznych wątpliwości – już po minucie muzycy bez trudu wchodzą w pierwsze
mikroeskalacje, kreują dźwięk, który ma brzmienie, siłę wewnętrzną i nieodparty
urok osobisty. Po kolejnej minucie pierwsze garście hałasu i rytm, który podaje
Julien. Mette tańczy wokół niego, zalotnie spogląda w stronę gitarzysty i zdaje
się być po brzegi ust naładowana emocjami. Po chwili przerwy już niemal gada do
niego przez ustnik, a alt, niczym taśma przesyłowa, ubarwia narrację dętym … notokiem.
Gitarzysta nie pozostawia tego bez reakcji – tryska różnorodną fonią, aż iskrzy
na scenie. Liczy ołowiane struny, kreuje nowe plamy hałasu, wchodzi w krótkotrwałe
imitacje, a na finał buduje zmysłowy dron. Trzecia historia zdaje się być sucha
na wiór – alt mimowolnie prycha, gitara grzmi i mruczy. Kierunek działania –
preparacje. Dość szybko narracja osiąga niemal industrialną gęstość. Od ciszy
po hałas, pasmo jedynie słusznych decyzji dramaturgicznych. W 6 minucie symfonia
wysokich dronów, potem odrobina zalotnych spojrzeń – szorstka, męska zabawa obojga płci.
Czwartą
opowieść buduje czysty, ekspresyjny alt. Gitara podaje rytm i brzmi niczym
czereda groźnych basów. Oto początek ballady dla złych. Z każdą sekundą sieć dźwięków
gęstnieje, nabiera brudu i smoły w brzmieniu. Alt ciągnie ku górze coraz intensywniej,
niemal spirytualnie. Na gryfie kawalkada wydarzeń, mrok fonii, która rozbłyska
ogieniem. Corowy numer płyty kończy
się krzykiem, poprzedzonym paradą hałasu i eksplozją temperamentów obu muzyków.
Chwila odpoczynku tuż potem – dialog krótkich fraz, gitara niczym maszyna wysokoprężna
(tu nie ma dźwięku, którego nie można by zagrać), alt raczej dba o niuanse
brzmieniowe, ale w ramach kropki nad „i” daje do wiwatu! Szósta historia znów
stawia pióro recenzenta do pionu – dynamiczny potok suchych westchnień wprost z
rozgrzanych dysz altu zostaje świetnie komentowany przez filigranowe,
metaliczne dźwięki z gryfu. Mette ciągnie flow
pod sklepienie niebieskie, potem Julien łamie go zmyślnym meta rytmem. Tańce, swawole i obopólne drony na wytłumieniu.
Wreszcie sam finał tej ekscytującej podróży – parada szumów z tuby i milczącego
amplifikatora. Efektowne intro, z którego wyłania się post-industrialna
kawalkada coraz bardziej wilgotnych fonii. Po krótkim stoppingu, zabawa w sonorystykę użytkową, tuż nad gęstym
strumieniem modulowanego basu. Last
minute – szorstki tembr altu ginie w siarczystym dronie, budowanym przez
zakrzywione fale radiowe, wprost z umęczonej gitary, odciętej od zasilania.
Guillotine Guillotine (Clean Feed, CD 2019)
Przed
nami melanż portugalsko-francusko-norweski, wydany, co widać powyżej, w kraju
tej pierwszej nacjonalizacji. Pod
jakże ostrym tytułem własnym spotykamy trzech muzyków: Luís Lopes – gitara
elektryczna, Valentin Ceccaldi – wiolonczela (uwaga! podłączona pod prąd
wielkiej mocy!) oraz Andreas Wildhagen – perkusja. Nagranie z czerwca ubiegłego
roku, Golden Poney Studios w
Lizbonie. Cztery improwizacje, 42 minuty i 4 sekundy.
Choć
spodziewamy się po Gilotynie sporej
dawki zdrowego hałasu (co w istocie rzeczy stanie się naszym udziałem),
pierwsze trzy minuty upływają nam w potoku ambientowej niemal ciszy, budowanej
na talerzach zestawu perkusyjnego. Gitara i cello
na finał tej zaskakującej rozbiegówki uderzają w dzwon narracji niezwykle
silnie i pieśń otwarcia toczyć się
może właściwym torem. Pierwsze wrażenia są nie dość, że rockowe, to wręcz
kraut-rockowe. Wiolonczela brzmiąca niczym metalowa basówka, rozchełstana gitara, skora do wszelkich figli, masywna
perkusja. Na przeciwległych flankach oba strunowce
toczą małą wojnę, kto głośniej. W 9 minucie, to gitara milknie jako pierwsza.
Po dwóch minutach powraca, a siła rażenia tego powered power trio zdaje się być jeszcze większa. Wybrzmiewanie też
z nutą zaskoczenia – najpierw harsh-ambient,
potem klimat z Woodstock, tego właściwego, sprzed 50 lat. Druga część nie może
nie zacząć się łagodnie. Cello prycha
pizzicato, leniwe talerze komentują.
Znów muzycy potrzebują niemal trzech minut, by wejść na wyższy poziom obrotów.
Pierwsza w taniec idzie - oczywiście - wiolonczela! Kardynalny rytm ze smyka
nie pozostawia wątpliwości. Gitara kłębi się i swawoli, perkusja trzyma sztamę
z cello. Piękna, zdrowa, rockowa
kipiel w strumieniu swobodnej improwizacji! Emocje i ponadgatunkowa
przepychanka trwa parę chwil, a pojednanie smakuje wyrafinowanym noise!
Trzecia
historia rodzi się z ciszy i szumu wystudzonych amplifikatorów. Obcierki i
polerki, czekanie na sygnał do wzmożenia aktywności. Proces zdaje się być
cokolwiek przewlekły. Gitara szuka inspiracji na południu Iberia, talerze tyczą szlak donikąd. Rodzaj meta ballady, granej the day
after. Bogata ekspozycja cello na
tle leniwego szczoteczkowania. Sygnał do ataku zostaje dany dopiero w 8
minucie. I znów leje się rockowa krew – rytm ze smyka, psycho-guitar, drive drumming
i finał w hałasie. Czas na zmyślnego rozchodniaczka, mniej niż pięć minut, które
rozpoczyna cello frazując na jazzowo.
Narracja toczy się na delikatnie złamanym rytmem, z drobną synkopą. Dobre
momenty perkusisty, śpiewająca gitara i czas na gaszenie płomienia, swobodnie
rozbujanego na ostatniej prostej Orgasmic Dance.
Jorge Nuno/ Rômulo Alexis/ Victor Vieira-Branco/
Rafael Cab Connection (Creative Sources/
Big Papa Records, CD 2019)
Kontynuujemy
wątek portugalski. Gitarzystę Jorge Nuno poznaliśmy niedawno przy okazji jego ogniście
rockowych, psychodelicznych improwizacji. Dziś zapraszamy na spotkanie z
całkiem wyswobodzoną improwizacją. Przenosimy się do brazylijskiego Sao Paulo,
gdzie muzyk bardzo skutecznie poszukiwał interesujących Koneksji artystycznych. W ramach kwartetu towarzyszyli mu w tym
zacnym dziele: Rômulo Alexis – trąbka i elektronika, Victor Vieira-Branco –
wibrafon oraz Rafael Cab – perkusja. Nagrania studyjne (data nieznana), pięć utworów,
42 minuty i 9 sekund.
W
ramach introdukcji wytłumiona gitara i rezonujący wibrafon prowadzą niebanalny
dialog. Po minucie brudna trąbka,
wsparta perkusyjnymi zgrzytami, burzy ład i sieje dobry ferment. Rodzaj fussion grane bez pięciolinii, z ambicjami
w zakresie dalece swobodnej improwizacji. Oryginalna, post-psychodeliczna gitara
w towarzystwie dalece kompetentnych instrumentalistów. Bez pośpiechu, na dużym
luzie, no i trąbka, która już na starcie brzmi niczym upalony klarnet basowy (muzyk będzie siał podobny dysonans
poznawczy niemal przez całą płytę). Drugi numer skaluje dynamikę, a muzycy
ochoczo ruszają na podbój świata. Aktywny drumming,
szybki wibrafon, riffująca gitara,
która zaczyna już poszukiwać dubowej przestrzeni. Na finał tej trzyminutówki
ostra kipiel na gryfie. Trzeci numer zaczyna trębacz. Jego instrument brzmi tym
razem, jak baby toy, gumowa kaczka.
Ponownie bystry perkusista i swawolny gitarzysta budują dobry flow. Wokół moc tajemniczych,
post-akustycznych dźwięków. Nuno zdaje się stać nieco z boku, raczej stymuluje
młodszych kolegów do improwizacyjnych bojów. Na finał tej części gra jazzowe
duo z wibrafonem.
Część
czwartą, choćby z racji długości trwania, uznać można za kluczową Koneksję. Na wejściu trąbka brzmi jak
trąbka! Dwa słowa ze strony wibrafonu i przyczajona gitara, która grzeje piec.
Po niemal trzech minutach Nuno daje sygnał do gęstego galopu. Garść psychodelii,
trąbka, która już zdążyła zamienić się w saksofon sopranowy, wreszcie czupurna meta sekcja wibrafonu i perkusji. Free rock like fired fussion! W
okolicach 7 minuty małe wytłumienie i bardzo udane poszukiwanie nowej formy.
Szczypta ambientu z gitary i bukiet bardzo swobodnych improwizacji pozostałych
instrumentów. W 10 minucie na gryfie strzeliste wichry wojny – prawdziwy popis Nuno, który stanowi introdukcję to
kolejnego galopu. Na finał odcinka improwizacyjne rozlewisko wyłącznie udanych
dźwięków. Ktoś podśpiewuje, ktoś bawi się przetwornikami gitarowymi. Brawo!
Wreszcie pieśń zamknięcia, również
rozbudowana czasoprzestrzennie. Trąbka, gitara na dużym pogłosie, oddech
wszechświata. Dla przeciwwagi aktywny drumming
i zmysłowe tło wibrafonu, który brzmi niczym marimba. Zmiana goni zmianę. Ogień
i woda, krzyk i dub. Po 6 minucie plamy psychodelii, a finałowe wytracanie mocy
pod światłym przewodnictwem, doskonałego na całej płycie, trębacza! Ostatnie dźwięki
należą do gitary, swobodnie płynącej na nostalgicznym pogłosie.
Carlos Bica & Azul
Azul In Ljubljana (Clean Feed, 2018)
Po
trzech porcjach sporych emocji, definitywnie zasłużyliśmy na kilka chwil
jazzowego relaksu. Przed nam trio Azul, któremu szefuje od dawien dawna portugalski
kontrabasista Carlos Bica. W dziele budowania dobrych melodii i zwinnych,
niezobowiązujących improwizacji, wspomagają go - niemiecki gitarzysta Frank Möbus i amerykański drummer Jim Black (onegdaj ikona improwizowanej
perkusji). Koncert ze słoweńskiej Ljubljany z roku 2015, dziesięć kompozycji
(!), 54 i pół minuty.
Piłkę do gry wprowadza ciepło brzmiący
gitarzysta, który nie jedno piwo wypił w towarzystwie Billa Frisella. Wtóruje
mu kontrabas, prowadzony bardzo silną ręką i dość prosty, para rockowy drumming.
Muzycy z godnym podkreślenia ładem i spokojem, grają coś na kształt bluesa, któremu
nigdzie się nie śpieszy. All that jazz
z gitarą, która w fazie improwizacji potrafi pokazać lwi pazur. Drugi utwór
brzmi niemal pop-rockowo, można podśpiewywać i tupać nogą, ale dramaturgii
wydarzeniu znów dodaje iskrzącą na zakrętach gitara. Trzecią historię można
skwitować określeniem dobry jazz użytkowy. Na czwartą, najdłuższą, zdecydowanie
warto jednak nadstawić ucha – bas zwinnie repetuje temat, gitara płynie
szczeliną transu, z posmakiem zadumy i kiściami saudade pomiędzy strunami. Prosta, wyjątkowo urokliwa i niezwykle melodyjna
ekspozycja. W piątej piosence warto
podkreślić pojawienie się smyczka na gryfie kontrabasu. Po chwili wstępu trio
idzie w półgalop, zwinnie kreowany przez mocny flow basu i delikatnie psychodelizującą gitarę. W improwizacjach
muzycy osiągają nawet stan pełnego galopu. W kolejnym utworze jest dokładnie odwrotnie
- temat budzi nas do życia, improwizacje zaś usypiają.
O ile
siódmą kompozycję znów możemy zapisać po stronie nudy, o tyle sam finał płyty,
jego trzy ostatnie akordy, to bez wątpienia perły w tej nieco ciernistej
koronie. Ósma kompozycja, to dwuminutowa galopada, niemal speedowa gitara, full
drumming i kontrabas, który ma jeszcze czas, by parę razy ciekawie zapętlić
narrację. W kolejnej pieśni intrygująca
jest linia melodyczna kontrabasu, a gitara, która znów przypomina Frisella, na
ostatniej prostej delikatnie eksploduje. Wreszcie sam finał – znów bardzo
dynamicznie, z progresywnym drummingiem
i doskonałą linią melodyczną gitary, która lekko zmutowała swoje brzmienie.
Ekspresyjne, rockowe solo dla podkreślenia ładunku emocji, jakie niesie
zakończenie płyty.
Ben Stapp/ Joe Morris Feat. Stephen Haynes Mind Creature Sound Dasein (Fundacja
Słuchaj! CD, 2019)
Duży
krok przez Wielką Wodę i jesteśmy w studyjnej części słynnego amerykańskiego
Klubu Firehouse 12. Młody adept
sztuki improwizacji (poniekąd uzurpujący sobie prawo do tytułowania go twórcą
muzyki zawartej na płycie), tubista Ben Stapp (także euphonium i inne
przedmioty akustyczne), jego starszy kolega, co ważne dla przebiegu dzisiejszej
opowieści - gitarzysta, Joe Morris i wspierający obu Panów w czterech utworach,
kornecista Stephen Haynes. W listopadzie 2017 roku muzycy zarejestrowali 11
fragmentów, których odsłuch zajmie nam 63 minuty i 6 sekund.
Tuba
bywa zaskakującym akustycznie zwierzem instrumentalnym, tu zamiennie stosowna z
jej odrobinę tylko mniej masywnym wydaniem, czyli euphonium, zatem moc wrażeń
fonicznych będzie z nami od pierwszej do ostatniej minuty płyty. Zaczynamy
bawolim porykiwaniem na skraju puszczy i szczyptą wciągania nosem dość
chłodnego jeszcze powietrza. Na przeciwległej flance (tu, lewej), spokojna
gitara o delikatnie zabrudzonym brzmieniu. Dęty dron i klasycyzująca gitara – pieśń otwarcia za nami. Drugi utwór
trzyma klimat wstępu, pachnie nawet lekko wygłodniałym jazzem. Swobodna wymiana
poglądów i myśli. Trzecia część zaprasza nas w głąb gęstego lasu – szczypta sonore z tuby, która po chwili brzmi jak
saksofon, obok Morris, który liczy struny na gryfie i rysuje meta pętle. Duża zmienność akcji,
technik artykulacji i sposobów prowadzenia dialogu. Kreatywność Stappa na
krzywej wznoszącej – pod koniec odcinka sprawia wrażenie, jakby grał
przynajmniej na trzech instrumentach.
W
czwartym odcinku do gry wchodzi kornet (uczyni to jeszcze trzykrotnie i dodajmy
od razu – każdorazowo podnosząc jakość improwizacji, który choć jest – wedle
słów wydawcy – zaplanowana, to jednak w praktyce sprawia wrażenie dalece
swobodnej). Pierwsza piosenka w trio
jest dość dynamiczna – tuba stawia na innowacje, gitara na tradycję, kornet zaś
ochoczo podśpiewuje. W kolejnym – więcej spokoju, artystycznego lenistwa i
niebanalnego niechlujstwa. Stapp dmie w euphonium, Haynes całuje zimne
powietrze, Morris ślizga się po strunach i szuka psychodelii. W szóstym
epizodzie powracamy do formuły duetu – strumienie niskich pasm dźwięków, trochę
zabawy i dużo luzu. W siódmym znów do gry wchodzi kornet – ze strony wszystkich
muzyków więcej agresji, wysokich, zadziornych fonii, odrobina preparacji. Na
flankach ciężka praca, po środku (kornet!) dzikie igraszki. Morris zdobi opowieść
wąskim pasem transu.
Kolejne
trzy opowieści, to znów duet. Ósmy razi spokojem ducha i stylowością narracji,
dziewiąty wprowadza nowy akcent – Morris sięga po smyczek i brzmi jak stylowe,
barokowe skrzypce. Gdy ten ostatni wpada w taniec, jego partner zdaje się
rozdzierać szaty i zmysłowo prosić o łyk wody. Moc ekspresji jest udziałem obu
artystów. W dziesiątym euphonium złorzeczy, gitara (jak bałałajka) śle wyłącznie
pozytywny przekaz. Wreszcie rozbudowany finał tej chwilami doskonałej płyty –
kilkanaście minut emocji, na powrót w trio! Garść filigranowych ekspozycji - gitara
atakuje z zaskoczenia, kornet czyści wentyle, dęciak snuje epicką opowieść bez tytułu. Zdaje się, iż mistrz Bill
Dixon stoi na kurtyną i bije gromkie brawa. W 6 minucie gitara nabiera
siarczystości, dęciak popada w trans,
a kornet snuje piękne, dixonowskie zakończenie. Liczenie
strun gitary w ramach dźwięków ostatnich.
David Torn/ Tim Berne/ Ches Smith Sun Of Goldfinger (ECM Records, CD
2019)
Kontynuujemy
wątek amerykański. Jeden z naszych historycznie ulubionych saksofonistów, Tim
Berne, w towarzystwie swoich niemalże stałych partnerów, z których gitarzysta -
David Torn (także elektronika i live-looping)
- zdaje się tu być postacią najważniejszą. Formułę tria uzupełnia perkusista
Ches Smith (także elektronika i tanbou).
Panowie grają w trio dwa dość swobodnie improwizowane utwory (choć zapewne nie
bez scenariusza), które na płycie przedzielone zostały inną, rozbudowaną kompozycją
Torna. W tej części wzięli także udział: Craig Taborn na fortepianie (również
elektronika), dwóch gitarzystów – Mike Baggetta i Ryan Ferreira oraz smyczkowy
Scorchio Quartet. Nagrania
pochodzą z lat 2015 i 2018 – łączny czas, to 69 minut bez trzech sekund.
Bogata
w dźwięki i rozwiązania dramaturgiczne narracja toczy się na triowych utworach na wielu płaszczyznach,
kreowana przez bardzo zmienne parametry aranżacyjne. Gitara obrośnięta
elektroniką, syntetyczno-akustyczny drumming
z niebanalnymi elementami percussion,
wreszcie saksofon altowy, jedyny w swoim rodzaju, natychmiast rozpoznawalny,
choć w warstwie dźwiękowej niczym niezaskakujący dla obeznanych w temacie. Jeśli
pamiętamy flirty Berne’a z elektroniką w ramach takiej choćby formacji, jak
Science Friction, nic na tej płycie nie powinno być dla nas nadmiernie obce.
Muzyka toczy się bardzo plastycznie, decyzje podejmowane są kolektywnie, a cała
trójka czuje się doskonale w formule improwizacji. Tu, począwszy od 5 minuty, flow opowieści gęstnieje z sekundy na
sekundę, głównie z inicjatywy alcisty. Każdy z muzyków, sukcesywnie, dokłada do
tej wspólnej historii własne, ciekawe wątki. Po 13 minucie masywność dźwięków
każe nazwać całość niemalże free jazzowym industrialem. Warta podkreślenia jest
także harsh-rockowa ekspozycja Torna
(17-18 minuta).
Introdukcja
drugiej części, tej skomponowanej, jest czyniona z niezwykłym, niemal
filharmonicznym rozmachem. Instrumenty smyczkowe grają temat, reszta komentuje
i sieje stylistyczny ferment. Z narracją zasadniczą mamy do czynienia po upływie
5 minuty. Jeśli trio grało na bogato, to w rozbudowanej formule mamy już
prawdziwie barokowy przepych, a całej opowieści (ponad 22 minuty), z pewnością
dobrze zrobiłyby nożyce cenzorskie. Szczęśliwie w drugiej części utworu, trio
zasadnicze przejmuje stery i ucho bardziej wymagającego odbiorcy ma się czym nacieszyć.
Świetne zmiany daje Berne, ciekawie i wysoko eksponuje się gitara, a Smith
sięga po etniczny instrument perkusyjny tanbou
i dolewa oliwy do ognia. Warto też skupić uwagę nad onirycznymi,
półambientowymi przebieżkami gitary (16-18 minuta), a także docenić, iż
każdorazowe użycie elektroniki (uwaga dotyczy całej płyty) znamionuje rozwaga i
artystyczna wyrazistość.
Na
finał płyty (znów ponad 20 minut) powraca formuła tria. Znacząca część tej
opowieści toczy się leniwie, nieco ślamazarnie, ale niepozbawiona jest momentów
godnych uwagi. Alt zaczyna brudnym brzemieniem, nie brakuje ambientu i dobrze
stosowanego pogłosu. Oczywiście wciąż pomysł goni tu pomysł, czasami warto by było
powściągnąć kreację, ale nagrania słucha się bardzo dobrze. Muzycy zagęszczają flow dopiero po 11 minucie. Po kolejnych
kilku minutach delikatnie stopują i rozpoczynają budować nową opowieść, która
sukcesywnie gęstnieje aż do osiągnięcia stanu ciekłego ołowiu, dodatkowo
podszyta połamanym rytmem syntetyki. Na finał scenę opanowuje ogień emocji, a
dźwięki pachną dobrym noise. Gaszenie
płomienia spoczywa na barkach altu – Berne, jak zawsze, jesteś tu mistrzem!
KaMaSz
- Kądziela/ Mazurkiewicz/ Szmańda Eight
rocks from grandma's box (Multikulti Project, CD 2019)
Finiszujemy
w ramach dzisiejszej zbiorówki świeżynek,
czas zatem na akcenty krajowe! Marek Kądziela – gitara i elektronika, Jacek
Mazurkiewicz – kontrabas i elektronika oraz Krzysztof Szmańda – perkusja i
instrumenty perkusyjne, czyli trio KaMaSz i Osiem
skał odnalezionych w skrzynce babci (dodajmy, po czteroletnim leżakowaniu).
Muzycy donoszą, iż all music composed by,
my zaś niezwłocznie uzupełniamy – in
fully improvised way. Odsłuch całości zajmie nam 42 minuty i 14 sekund.
Pierwsza
skała składa się z iskierek gitary,
mocnego tembru kontrabasu i talerzowych zdobień, dozowanych z dużą swobodą i
sporą dawką powietrza. Flow trzyma w
rękach kontrabas, gitara udanie szuka psychodelii, a całość stanowi zaczyn do fussion jazzowej przebieżki. Narracja
budowana ze smakiem, bardzo kolektywnie. Druga skała, a także – uprzedźmy przebieg wypadków – siódma skała
odwołuje się do jazzowego idiomu, pachnie swingiem i śmiało nadaje się do tańca
i tupania nogą. To dźwięki, które słyszeliśmy już na wielu płytach, mniej lub
bardziej utytułowanych kolegów naszych muzyków. Zatem z radością przechodzimy
do omówienia tych mniej przewidywalnych odcinków kamaszowych fonii. Trzecia skała
zdaje się ginąć w elektroakustyce gitary i kontrabasu. Smakuje analogiem,
mgławym ambientem, dobrym pomysłem gitarzysty, nie do końca podchwyconym przez
partnerów.
Prawdziwe
dobro na tej płycie zaczyna się od skały
czwartej - gitarowe plamy zanurzone w elektronice, pojedyncze grzmoty basu,
zwinne perkusjonalia. Kądziela cudownie
rozpływa się w psychodelii, a sekcja rytmiczna, niczym klasycy brytyjskiego drum’n’bass, zabiera nas w podróż bez
wytyczonego punktu docelowego. Piąta skała
daje wytchnienie, budowane ambientem, biciem półrytmu i kontrabasem,
traktowanym smyczkiem. Mantra snuje się wokół pokrętnych myśli i dobrych
intencji. Mazurkiewicz zdaje się grać na upalonym
syntezatorze, co stanowi niebanalny podkład pod rockowe pasmo Kądzieli. Szósta skała wynurza się z ciszy - rezonujące
misy, talerze i inne tajemnicze przedmioty. Szmańda ma swoje pięć minut i nie
zmarnuje choćby sekundy.
Siódma skała została już skomentowana, czas
zatem na finał płyty, który niespodziewanie jest dynamicznym, psycho-rockowym rozchodniaczkiem. Kontrabas proponuje
nawet funkowe pochody, na które świetnie reaguje zadziorna i skora do rozróby
gitara. Ognisty finał bardzo dobrej płyty, która wyższy status osiągnęłaby
niechybnie po kasacji drugiej i siódmej skały. Wybrzmiewanie ciepłą elektroniką
i suchą elektryką też zapisujemy po stronie kamaszowych
aktywów.
Strętwa
Dno
(Plaża Zachodnia, Kaseta 2019)
Jeśli
na dwóch ostatnio omówionych płytach elektronika była dodatkiem, to na tej
płycie będzie ona już sercem i mózgiem narracji, nie bez wszakże kreatywnego
udziału gitary, która jest przecież dzisiejszym bohaterem głównym. Strętwa
sięga Dna (bynajmniej nie w wymiarze
artystycznym!) w składzie: Maciej Maciągowski - syntezator modularny, Paweł
Doskocz - preparowana gitara oraz Patryk Daszkiewicz - samplery i czarne myśli (!). Nagrano podczas improwizowanych sesji pewnych ciepłych dni w 2017
roku, w poznańskim Dragonie. Cztery odcinki, 28 minut z sekundami.
Pieśń otwarcia buduje robotyka gitary
z prądem, tworzącej dron w towarzystwie masywnej syntetyki. O ile gitara zdaje
się śpiewać, o tyle syntetyka trwa, niczym
niezniszczalne od ponad 50 lat dźwięki formacji AMM. Myśli i sample, niezależnie
od odcienia chwili, siedzą zaś w samym środku opowieści i dygoczą nieśpiesznie.
Modular not full string trio w
czerstwej powłoce Dna – gęstwiny, zarośla,
ślimaki. Drugi odcinek toczy się pod dyktando małej, drobnej, meta melodycznej gitary. Subtelna
narracja, okraszana perkusjonalną syntetyką w fazie skromnych preparacji. Jakby
dwie dekady temu laptopowy Christian
Fennesz miksowany był przez post-technoidalnego
Jana Jelinka. Wieczne pętle, choć grane chyba na żywo, sprośna uroda repetycji,
zgrzyty post-elektroniki. Pod koniec nagrania modularna ekspozycja delikatnie spycha gitarę na boczny tor, ale
tylko delikatnie.
Syntetyka
w trakcie trzeciej historii trzyma się mocno. Puste echo trwania dźwięków.
Gitara rodzi się z samego wnętrza metafizycznego już Dna. Rysowanie strun za progiem, oniryzm narracji lepiącej się w
kwaśny dron. Tuż obok wysokie pasma syntetyki – leksykalnie kategoria noise in progress! Wreszcie czwarta
opowieść – u jej progu grzmoty syntetyki, mruczenie gitary traktowanej
perkusjonalnie. Z kolejnej płaszczyzny Dna
jakby rodziło się nowe pasmo post-gitarowego drona. Pokrętny beat post-post-techno w ramach
komentarza. Na ostatniej prostej już tylko syntetyka, z bijącym sercem na
zgliszczach żywych dźwięków.
Genialny wpis...
OdpowiedzUsuń