Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże pierwotnie opublikowana
Jednym z ciekawszych wątków ostatniej rozmowy, jaką
przeprowadziłem z Agusti Fernandezem, było podkreślenie przez muzyka roli, jaką
postrzega dla siebie w zakresie wspierania i promowania młodych adeptów trudnej
sztuki uprawiania muzyki niszowej, w tym zwłaszcza improwizowanej. Katalończyk
czyni to od pewnego czasu dość konsekwentnie, czego dowodem niech będą płyty
Nurri Andorry, Alexa Reviriego czy Yasmine Azaiez, wydane w jego wydawnictwie
Sirulita.
Zdaje się, że podobną optykę myślenia o przyszłości gatunku
reprezentuje amerykański gitarzysta Joe Morris. Oto bowiem Fundacja Słuchaj,
niemalże w tym samym momencie, wydała dwie płyty młodych, bardzo obiecujących improwizatorów,
nagrane wspólnie z Morrisem. Jedną z nich jest duet (w kilku fragmentach trio)
z tubistą Benem Stappem (Mind Creature
Sound Dasein), drugą trio z kontrabasistą i wiolonczelistą Bradem
Barrettem. W obu przypadkach inicjatorami i postaciami wiodącym są tu młodzi
muzycy, których świetną improwizacją wspiera muzyk dalece bardziej od nich
doświadczony. Dziś pochylmy się nad drugim z przywołanych przypadków.
Na płycie Cowboy
Transfiguration młody kontrabasista nie tylko wspierany jest przez
gitarzystę, ale także przez równie już utytułowanego muzyka, perkusistę
Tyshawna Soreya. Pięć improwizacji - jak
twierdzi Barrett – zrealizowanych zostało pewną specyficzną metodą, którą
moglibyśmy określić jako coś na kształt real
time composing, gdzie bazą wszelkich procesów twórczych są przede wszystkim
wzajemne interakcje pomiędzy muzykami. W rozbudowanym liner notes samego muzyka
pada też określenie moment to moment
interactions. Całość nagrania trwa 53 minuty i 1 sekundę.
Początek płyty, to niespełna 5-minutowa, jazzowa introdukcja
z dużą ilością kreatywnych pomysłów, gitara, która płynie łagodnym strumieniem,
kontrabas traktowany pizzicato,
brzmiący delikatnie i powiewnie (może to wiolonczela?), wreszcie skupiony,
bardzo precyzyjny drumming. Narracja
szyta zwartym, gęstym ściegiem,
nastawiona na interakcje, budowana spokojnie, z dbałości o niuanse brzmieniowe.
Opowieść kolejna składa się z dwóch części, połączonych ze
sobą bez konieczności pauzy na krążku. Każdy z muzyków kreuje tu jakby swoją
historię, każda z nich jest filigranowa, wręcz molekularna, precyzyjna,
pozbawiona niepotrzebnych zdobień. Wszystkie one jednak moją płaszczyznę
wspólną, która czyni całość dalece intrygującą. Mimo dużego nasycenia
dźwiękami, kipiącego pomyślunku ze strony każdego z muzyków, improwizacji tej
słucha się wyśmienicie – brzmienie jest czyste, selektywne, zatem zachwycać się
możemy każdym muzykiem z osobna, jak i kompulsywną całością. Piąta minuta przynosi
nam pierwsze wyraźne spiętrzenie – najpierw na czoło wystawia się kontrabas,
tuż potem perkusja. Gdy do akcji powraca gitara, trak na płycie przyjmuje
wartość „3”. Morris w komentarzu napotyka na smyczek i szczoteczki. Nastrój
zadumy mija dość szybko, a trio wchodzi w stadium zmyślnej dynamizacji. Trzy
strumienie bystrej improwizacji lejące się wspólnym korytem – wszystko zaś
czynione z kocią zwinnością i tygrysimi pazurami wzniesionymi ku górze. Adept u
boku mistrzów – płynąc smykiem po wiolonczeli (?) - zbiera imponujące plony!
Czwarta opowieść, to wiolonczela, która buduje klimat
otwarcia. Pizzicato i arco,
what ever you want! Barrett
buduje z tego gigantyczne solo! W tle barwne tekstury Soreya wzmacniają efekt
dramaturgiczny. Morris wchodzi do gry dopiero w 4 minucie. Delikatnie imituje
zachowania wiolonczeli, a w powietrzu unosi się zapach klasyki … brytyjskiego
free improv! Opowieść lekka, zwiewna, powabna, pełna konsekwencji i
artystycznej transcendencji. Bailey i Stevens biją brawo zza kurtyny innej
rzeczywistości. Po 10 minucie instrumenty strunowe budują przestrzeń dla
perkusji, ta zaś wpada w kipiel godną każdej porcji zachwytu recenzenta. Po komentarzu wiolonczeli, całe trio wrzuca
drugi bieg. Pod koniec zaś najpierw zmysłowe solo Barretta, potem doskonały
passus Morrisa.
Piąta, ostatnia historia, zaczyna się kolektywnie, ale znów
tkana jest delikatnie, niemal kobiecą ręką. Kontrabas przypomina wiolonczelę,
choć płynie o kilka stopni niżej. Bez chwili przestoju, zawahania, podejmując
tylko dobre decyzje, muzycy niczym Król Midas zamieniają każdy dźwięk w złoto.
Solo kontrabasu, przy wsparciu perkusji, potem solo gitary z podpowiedziami
smyczka. Barok wypchany sterydami
puka do bram nieba! Moc kreacji nie opuszcza muzyków do ostatniego dźwięku.
Akcja goni akcję, uroda chwili eksploduje – talerze w rezonansie, zaduma na
gryfie gitary, szybki smyczek pomiędzy strunami kontrabasu, plamy perkusji,
zadziorne frazy gitary. Jaka szkoda, że ta opowieść musi się kiedyś skończyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz