Z radością odnotowujemy powrót na rynek muzyczny
net-labelowego Cylinder Recordings, inicjatywy wydawniczej portugalskiego
kontrabasisty Gonçalo Almeida, która od czasu do czasu wydaje też coś na
nośniku czysto fizycznym, w tym przypadku na - odchodzącej nieco do lamusa -
płycie kompaktowej. Tak jest właśnie w omawianym dziś przypadku.
Kwartet o tajemniczej nazwie Tetterapadequ na tych łamach
znany jest doskonale, niewykluczone, że wszystkie jego dotychczasowe płyty były
tu recenzowane. W rzeczywistości ciągłych upałów w tej części świata, Panu
Redaktorowi nie chce się jednak szukać linków, zatem chętnych do lektury
poprzednich tekstów o kwartecie odsyłamy do tagu Gonçalo Almeida.
Dwóch Włochów zamieszkałych w Belgii i dwóch Portugalczyków zamieszkałych
w Holandii (no prawie…)! Why not! Daniele
Martini – saksofon tenorowy, Giovanni di Domenico – fortepian, Gonçalo Almeida
– kontrabas oraz João Lobo – perkusja. Nagranie studyjne z lipca 2016 roku, z
Brukseli. Pięć utworów (all music by),
trzy kwadranse muzyki bez czternastu sekund. Płyta zwie się bRack Again, co brzmi ciekawie zarówno w
języku angielskim, jak i … polskim. Przed nami niebywale demokratyczny kwartet,
który zdaje się funkcjonować artystycznie na pograniczu gatunków, ale do jazzu,
czy free jazzu jest mu zdecydowanie najbliżej. Jedyną zaś dopuszczalną formą wszelkich
aktywności dźwiękowych jest dla niego improwizacja.
Perkusyjne intro, klasycyzujące piano płynące całą
szerokością klawiatury, ponętny tenor i traktowany smyczkiem kontrabas, któremu
na wejściu przypada w udziale rola studzącego emocje - przykład niemal cool jazzowej narracji ze śladami
upalonego baroku pomiędzy strunami. Wszystko w tym ansamblu świetnie jest ze
sobą skomunikowane, każdy ruch i dźwięk liczyć może na celną reakcję. Kwartet
po kolana zatopiony w kolektywnej improwizacji, nawet jeśli okrasza swój występ
czymś na kształt ekspozycji solowych, to są one krótkie, zwarte i permanentnie
komentowane przez pozostałych członków załogi. Przez większą część nagrania
słyszymy wszystkich muzyków, a sytuacje, w których ktoś z nich milknie, należą
do rzadkości (po prawdzie, czyni to na ogół jedynie saksofonista). Drugi utwór
na płycie zaczyna się dość dynamicznie. Flow
jest intensywny, bardzo stylowy, ale daleki od free jazzowego galopu. Świetną
zmianę daje drummer, także pianista.
Całość jakby delikatnie swingowała, wydaje się lekka jak piórko. To tu mamy ową
chwilę bez saksofonu, który wchodzi na gry na koniec i wraz z preparującym
perkusistą, porywa cały kwartet w krótkotrwały galop.
Trzecią opowieść – dla partycypacyjnej równowagi –
rozpoczyna właśnie saksofonista. Narracja znów smakuje arystokratyczną stylowością
i precyzją. Kontrabas dodaje małą ekspozycję pizzicato. Improwizacja toczy się warto, pełna jest wszakże
dramaturgicznego skupienia, a każdy dźwięk zdaje być odpowiednio kontrolowany. Recenzent
znów nie może nie zauważyć, jak muzycy doskonale słuchają się wzajemnie. W 5
minucie powraca smyczek, tym razem jednak nie tłumi emocji, ale wręcz je
stymuluje – piano nabiera prędkości, a tenor zmysłowo pojękuje. Dwie minuty
później sytuacja ulega zmianie – bas nabiera masy, a piano ucieka w zmysłowy
ambient. Perkusja ma małą ekspozycję własną, a saksofon buduje drony na boku.
Kalejdoskop pięknych wrażeń kończy opowieść.
Czwartą część, najdłuższą na płycie (ponad 16 min.),
rozbudza kontrabas. Obok małe piano, bardzo delikatnie preparowane. Perkusja i
saksofon wytrącają się z letargu po 100 sekundach. Znów precyzja cool jazzu staje się udziałem wszystkich
muzyków. Improwizacja bystrze nabiera gęstości i tempa. Świetny moment
odnotowuje saksofonista. Jazz pełną gębą, i na salony, i do katakumbowego
klubu! Efektowny pasus piana pobudza kontrabas i perkusję do zdecydowanego
galopu. Nie trwa on jednak długo. Tenor próbuje gasić już płomień narracji, ale
okazuje się w tym dziele wyjątkowo nieskuteczny. Kontrabas wpada w trans, śle
spod strun same smakołyki. Muzycy tak dobrze czują się na scenie, że w ogóle
nie mają zamiaru kończyć. Piękny duet piana i perkusji na poparcie tezy
recenzenta. Jest i smyczek, i saksofon powracający w ciszy. Wreszcie wybija 16
minuta utworu i piano mocnymi akordami obwieszcza finalizację. Smyczek zdobi ją
kolejnymi złotymi inkrustacjami.
Po takich emocjach finał tej jakże frapującej płyty nie
powinien już być nadmiernie rozbudowany. I tak też dzieje się w istocie rzeczy.
Ciche piano, niespokojny tom perkusyjny, pulsujący kontrabas. Podmuchy z tuby wyprowadzają
pianistę na ostatnią prostą. Ktoś burczy z głodu, inny szeleści perkusjonalną biżuterią. Tuż potem może już nastać tylko cisza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz