czwartek, 5 listopada 2020

A New Portugal’ outfit! Vicente, Dikeman, Parker & Drake! In Layers! Vento! No Gravity! Queen Triot! Sertão!


Ubiegły tydzień upłynął na Trybunie pod znakiem ognistych nowości z Barcelony. Ten bieżący postanowiliśmy poświęcić Portugalii. Po prezentacji albumu Hullabaloo, dzieła międzynarodowego tria z udziałem Luisa Lopesa, dziś zapraszamy na prezentację uroczej szósteczki płyt z udziałem innych muzyków portugalskich, na ogół w tak zwanych rolach kluczowych. Oczywiście nie zabraknie wspaniałych improwizatorów z całego świata (choćby na pierwszej płycie!), a poziom emocji zdaje się być z góry gwarantowany.

Zaczniemy od prawdziwej petardy – Luis Vicente i jego holendersko-amerykański przyjaciel John Dikeman ruszają w szaloną eskapadę z najlepszą współczesną sekcją rytmiczną czarnego free jazzu – Williamem Parkerem i Hamidem Drake’em! Potem znów Vicente i kolejny jego wielki przyjaciel - Marcelo Dos Reis – tym razem na drugiej już płycie kwartetu In Layers! Następnie czekają na nas nowe płyty braci Lencastre, nagrane osobno, obie pięknie trzymające się open jazzowych korzeni (przy okazji debiuty dwóch portugalskich labeli!). Wreszcie na koniec kolejna podróż rodzinna – ojciec i syn, Erneste i Guilherme Rodrigues na dwóch bardzo kameralnych, przeto wyjątkowo uroczych, spotkaniach muzycznych z ich niekończącego się katalogu wspaniałości!

Here it is! Zapraszamy!



 

Luís Vicente/ John Dikeman/ William Parker/ Hamid Drake Goes without saying, but it's got to be said (JACC Records, CD 2020)

Lizboński przybytek kultury ZDB w połowie lipca ubiegłego roku gościł taki oto kwartet muzykantów: Luís Vicente – trąbka, John Dikeman – saksofon tenorowy, William Parker - kontrabas, gimbri, gralla, flety drewniane oraz Hamid Drake – perkusja, instrumenty perkusyjne i głos. Trzy improwizacje, 53 i pół minuty.

Koncert otwiera sekcja rytmu, w tym smyczek, który kreśli pierwsze frazy życia. Front dęty wchodzi do gry po niedługiej chwili lekko rozchełstanym unisono, kreując zmysłowy, post-aylerowski podmuch świeżego powietrza. Free jazz quartet kolektywnych, bystrze skorelowanych akcji jakże żywej improwizacji. Parker rysuje typową dla siebie melodykę narracji, Drake oplata go niczym wąż boa! Tempo rośnie, emocje buzują! Trąbka i tenor zdają się momentami krzyczeć dość ekspresyjnie, ale w żadnym razie nie gubią dyscypliny. Między szóstą a ósmą minutą, najpierw Dikeman, a potem Vicente realizują krótkie ekspozycje solowe (oczywiście na tle płynącej wartkim strumieniem sekcji), ale na tym koncercie, to raczej wyjątek. Dominuje flow kwartetowy i nikt, po obu stronach sceny, nie zgłasza w tym zakresie jakichkolwiek zastrzeżeń. Parker i Drake trzymają rytm opowieści, zwalniają, przyspieszają, ale ani na moment nie przestają stymulować swoich młodszych kolegów do kreatywnych interakcji. Ci czują bluesa po sam czubek głowy i decydują się wyłącznie na dobre rozwiązania. W połowie seta pierwszego (ponad 32-minutowego) sekcja rytmu na moment zostaje sama, ale nie gra solówek, po prostu płynie dalej i po swojemu śpiewa mantrę wiecznego spokoju. Wszystko w tej narracji wydaje się być wyjątkowo naturalne i proste. Dęciaki wchodzą w niekończące się dialogi, a sekcja pod nimi tętni, niczym serce lewa, wyłącznie zdrowymi emocjami. Na finał improwizacji Drake proponuje wręcz walczyka! Reszta kupuje tę konwencję w mgnieniu oka - wszyscy zdają się tańczyć i śpiewać na swoich instrumentach, pełni dramaturgicznego luzu i free jazzowej swobody.

Drugi, krótki fragment zaczyna preparująca trąbka i burczący kontrabas. Tenor wykorzystuje jazzowe grepsy, a całość przypomina bystrą balladę wspartą na tanecznej linii basu. Po chwili Parker sięga po smyczek i dynamicznie piłuje struny, a na tym tle wspólny flow dęciaków zaczyna skrzyć się wyjątkową urodą. Tymczasem szybko wchodzimy w trzeci, ostatni odcinek koncertu, na początku którego sekcja rytmu przenosi nas w sam środek tętniącej życiem Afryki. Parker sięga po mały instrument strunowy, Drake po bęben obręczowy i zaczyna śpiewać mantrę, którą znamy z tysiąca jego płyt, i którą wciąż kochamy miłością prawdziwie pierwotną. Trąbka i saksofon włączają się w tę niebywałą ekspozycję pod koniec czwartej minuty, rysując długie, na poły melodyjne frazy. Po kilku pętlach młodsza frakcja kwartetu zaczyna odrobinę rozrabiać – wchodzą w ekspresyjne dialogi, zadają pytania i pełni niecierpliwości wdają się w konstruktywne pyskówki. Pokrzykują jak ranne lwice, a emocje pną się ku górze, jak kolejka linowa. Dyscyplina wszakże obowiązuje, muzycy nie wpadają do kotła fire music. Śpiewają imitacyjnie, wsłuchani w jedyny w swoim rodzaju flow sekcji rytmu. Opowieść gaśnie przy gwizdach, zapewne wszystkich muzyków. Dęte syczą i oddychają, te rytmicznie pozostawiają dla siebie kilka finałowych fraz.

 


In Layers  Pliable (FMR Records, CD 2020)

Przenosimy się na północ Portugalii, trafiamy do Coimbry i jej najbardziej rozpoznawalnego miejsca koncertowego Salão Brazil. Środek maja 2018 roku, a na scenie czterech muzyków: Marcelo dos Reis na gitarze elektrycznej, Onno Govaert na perkusji, Kristján Martinsson na fortepianie oraz - zapowiadany już wcześniej - Luís Vicente na trąbce. Wydawnictwo dokumentujące ów koncert składa się z sześciu improwizowanych części i trwa niespełna 41 minut.

Pierwsze trzy części koncertu, to nieprzerwany ciąg dźwięków, który zaczyna się nad wyraz spokojnie. Trąbka szuka melodii, piano i gitara delikatnie rezonują, perkusja pulsuje szczoteczkami. Subtelny free chamber z garścią tajemniczych dźwięków strunowych (gitara za progiem, deep piano?) toczy się leniwie, ale już po paru przebiegach czuje się w zachowaniu muzyków pewną kreatywną nerwowość. Wszyscy tu zgromadzeni znają się bardzo dobrze, reagują na siebie niemal telepatycznie, toczą małe gry w podgrupach, nie stronią od abstrakcyjnych fraz. Na gryfie gitary pojawia się smyczek, a zaraz potem ścieg zagęszcza piano. Całość nabiera tempa i mocy, choć bez udziału trąbki. Potem gitara milknie, wraca trąbka, a tak stworzone trio, po kilku pytaniach i tyluż odpowiedziach milknie, by pozostawić dużo przestrzeni i czasu na intrygujące solo gitary, nie bez posmaku rocka. Powrót do kwartetu skrzy się emocjami i zadziornymi frazami. Znów jednak bystre hamowanie prowadzi nas do krótkiej ekspozycji solowej, tym razem pianisty, prosto z klawiatury. Jako pierwsza powraca gitara i tak stworzony duet buduje podwaliny pod ekspresyjny pasus całego kwartetu. Nim jednak on nastąpi, swoje samotne kilkadziesiąt sekund dostaje drummer. Tym razem pierwsza powraca trąbka, zaraz potem gitara kreśli zwinne riffy, wreszcie dynamiki dodaje perkusja. Cięta riposta piana prowadzi nas już w pełni kwartetową kipiel, godną fire music! Gitara zdecydowanie szuka hałasu i prowadzi wszystkich na emocjonalny peak całego koncertu. Brawo!

Czwarta część, tuż po chwili ciszy, przenosi nas w inną część spektaklu. Łagodne piano, smutnie pętląca się gitara, trochę preparacji blaszaka, nieśpieszny minimal. Nieco relaksacyjne impro podszyte jest jednak pewną tajemniczością, a moment zmiany klimatu na bardziej zaczepny czeka nas nieuchronnie. Całość nabiera dynamiki z woli gitary, przy melodyjnej akceptacji trąbki. Ów emocjonujący fragment zostaje perfekcyjnie zgaszony aż do poziomu ciszy. Piąta cześć rodzi się zatem w pełnym skupieniu. Na gryfie gitary coś bije, jak dzwon, coś rezonuje, ktoś frazuje wyjątkowo krótkimi odcinkami dźwiękowymi. Perkusista liczy krawędzie, wydaje się, że wszystko mu się zgadza. Opowieść nabiera pewnej refleksyjności (tylko perkusja trzyma drive), szuka nowych rozwiązań. Trąbka kreśli pętle, gitara repetuje, ale free jazzowe piano i gotowa na każde rozwiązanie perkusja pchają cały kwartet w bardziej dynamiczne rejony. Jeszcze tylko mała pyskówka na linii trąbka-piano, garść rocka wprost z gitary i finałowy galop staje się udziałem wszystkich. Improwizacja gaśnie w natłoku gitarowego sprzężenia. Finał koncertu, to w zasadzie duet gitary i perkusji. Dos Reis zwinnie preparuje, ale robi to w tempie, nie gubiąc przy tym melodyki. Govaert pracuje bez nadmiernego pośpiechu. Świetne duo zostaje gwałtownie uciszone wtrętem piana. Muzykom pozostaje już tylko swobodny wybuch śmiechu. Brawo!

 


José Lencastre/ Hernâni Faustino/ Vasco Furtado  Vento (Phonogram Unit, CD 2020)

Powracamy do Lizbony! Pod koniec listopada 2018 roku w Fisga Studio zameldowali się: José Lencastre – saksofon altowy, Hernâni Faustino – kontrabas oraz Vasco Furtado – perkusja. Zagrali sześć improwizacji, których łączny czas trwania, to 52 i pół minuty.

W roli mistrza ceremonii otwarcia masywny, gruby, wąsaty kontrabas. Brzmi jak ryk słonia, na granicy akustycznego przesteru. Perkusja dla odmiany lekka jak zefirek, pełna rytmu, dynamiki, pozytywnej energii. Panowie rozpoczynają swój marsz równości, w który wkleja się pośpiewujący alcista. Rytm, meta taniec, manifest open jazzu, który w każdej chwili może wybuchnąć. Drobne incydenty solo (kontrabas), żyjący drumming i saksofon, który nie bez powodu nuci frazy post-coltrane’owskie. Narracja nabiera rozpędu, stawia na demokrację, jakkolwiek w tej magmie udanych dźwięków pięknieje przede wszystkim drummer - to on eskaluje flow, on kreuje wymagania i egzekwuje ich realizację. Druga opowieść stawia na zaniechanie. Smyczek, półdrony z tuby, trzeszczący zestaw werbla i tomów. Szorstka, choć wylewna opowieść budowana z dużą swobodą, śpiewającym altem i basem, który rwie trzewia. Trzecia część udanie szuka jazzowych korzeni. Kind of post-swing w tubie, z niemal parkerowskim posmakiem, liczenie krawędzi na sporej dynamice, grzmoty kontrabasu. Znów to Furtado zdaje się być sercem, anatomicznym jądrem tej historii. Biegnie hard-bopową ścieżką, ale nie eskaluje hałasu. Po dziesiątej minucie toczy jeszcze kilka udanych, duetowych dysput z Faustino. Smyk zaplątany w drummerskie grepsy!

Na wejściu w czwartą improwizację swoje do obrazu całości dokłada saksofon, który intrygująco skrzeczy. Pizzicato dużego strunowca zdziera lakier z podłogi, a aktywny, ale jakże zwiewny drumming znów zdaje się napędzać narrację. Muzycy nie spieszą się, cierpliwie czekają na moment, by pójść w bardziej ekspresyjną ekspozycję. Alt zdaje się ustanawiać swoje warunki, sekcja czeka przez moment, a potem wchodzi na raz i trio płynie już całą szerokością studia nagraniowego. Po chwili kolejna improwizacja, którą zaczyna deep drumming in silence. Tym razem kontrabasowe pizzicato, zawieszone dość wysoko, stawia na powolność i kreatywną repetycję. Tuba altu szumi, a potem rzewnie zawodzi balladą. Opowieść gęstnieje, ale uroczo ślimaczy się aż po swój kres. Finał płyty powstaje na jeszcze większym luzie, dramaturgicznej swobodzie. Małe frazy, dużo powietrza pomiędzy dźwiękami, małe rozdroże, kilka pytań, dokąd zmierzamy. Któż inny mógłby w tym momencie nadać pieśni zakończenia odpowiedni kształt, jeśli nie Furtado! Znów odnajduje hard-bopowe korzenie i zabiera przyjaciół na ostatnią tego dnia przebieżkę po bezkresie studyjnej czasoprzestrzeni.

 


João Lencastre/ Rodrigo Pinheiro/ João Hasselberg  No Gravity (Communion Records, CD 2020)

Lisbon again! Drugi z braci Lencastre, perkusista João, zabiera nas do studia Timbuktu, na początku lutego 2020 roku. Wraz z nim meldują się - pianista Rodrigo Pinheiro i basista João Hasselberg (instrumenty akustyczne i elektryczne, wspomagane elektroniką). Muzycy proponują nam dziewięć opowieści (improwizacji zapewne odrobinę predefiniowanych), które trwają równe 42 minuty.

Kolejne dziś portugalskie trio zabiera nas na dalece inną wycieczkę. Znów z tył głowy mieć będziemy open jazzowe konotacje i cały bagaż artystycznych doświadczeń gatunku, ale sercem tej opowieści będą mariaże – jakże udane dodajmy! – muzyki granej przez żywe instrumenty i te, dostarczane przez nienachalną, nieinwazyjną, ale kreatywną elektronikę. Ta ostatnia będzie równie dobrze inkrustowała zapędy żywych, jak i tworzyła ramy dramaturgiczne opowieści. Początek, jakby dla przeciwwagi reasumpcji recenzenta, stawia na spokojny, akustyczny jazz. Tempo opowieści rodzi się tu pod stopą perkusji i nie będzie to ostatni taki przypadek na tej płycie. W drugiej części elektronika burczy w tle, buduje intrygujący background, na którym rozgrywa się dialog pianisty i perkusisty. Początek zdaje się być odrobinę mglisty, finał zaś całkiem dynamiczny, mimo, iż Hasselberg ogranicza się do kreowania ambientu. Trzecia historia pokazuje, jak bystrze połączyć można żywe partie perkusji z jej syntetycznym odbiciem. Elektroakustyczna przygoda z fortepianem, który jako ostatni zdolny jest dobywać akustyczne dźwięki. Czwarta część stawia na preparacje, a w tym niecnym procesie uczestniczą wszyscy muzycy. Jedni łaskoczą struny, inni szumią i szemrają. Opowieść jest niezwykle skrupulatnie budowana, bez jakiegokolwiek pośpiechu.

Piąty utwór zdecydowanie stawia nas do pionu. Bas elektryczny burczy i hałasuje, jak dobre post-electro! Piano wpada we free jazzowy szał, perkusja idzie całą mocą zakładu. Kolejna opowieść tłumi emocje, zaprasza nas na sam dół pudła rezonansowego, w najdalsze zakamarki elektronicznego oprzyrządowania. Lencastre najpierw buduje flow z samych talerzy, potem dynamizuje całość ostrym atakiem po werblu i tomach. Całość wygasa elektroakustycznymi ornamentami. W siódmej historii pojawia się smyczek na ciepłym gryfie kontrabasu. Ambientowe piano i matowe talerze dopełniają jakże kameralnego obrazu improwizacji. W przedostatniej części powraca bas elektryczny i zaprasza na wyjątkowo nerwową przebieżkę stromym zboczem. Perkusja znów łyka intrygującą, syntetyczną poświatę. Piano grzmi klawiszami, a masywny flow wyznacza bodaj najgłośniejszy fragment płyty. Wreszcie finał, który nie może nie być pewnego rodzaju ukojeniem. Echo talerzy, delikatne piano z klawiatury. W tle rodzi się ambient, elektronika znów błyszczy całą swoją urodą, niewymuszoną nadmiarem kreacji. Na ostatniej prostej wszystkie dźwięki leją się już do jednego, szerokiego koryta i pięknie gasną.

 


Marie Takahashi/ Maria do Mar/ Ernesto Rodrigues/ Helena Espvall/ João Valinho  Queen Triot (Creative Sources, CD 2020)

W najbardziej znanym studio nagraniowym Lizbony - Namouche - jeszcze dziś nie byliśmy. Trafiamy tam pod koniec listopada 2018 roku i spotykamy piątkę muzyków. Marie Takahashi – altówka, Maria do Mar – skrzypce, Ernesto Rodrigues – altówka, Helena Espvall – wiolonczela oraz João Valinho – instrumenty perkusyjne i fortepian zagrają dla nas dziewięć improwizacji. W pięciu przypadkach będą to ekspozycje całego kwintetu, w czterech – usłyszymy trio złożone z altówek i skrzypiec. Całość nagrania, to ponad 52 i pół minuty.

Zaczynamy od kwintetu z numerem jeden. Mała ślizgawka po strunach, w trakcie której każdy instrument płynie swoim torem, przy czym jeden z nich pozostaje w opozycji i śpiewa post-barokiem. Posadowione tuż obok akcenty percussion zdają się sugerować bardziej zadziorne interakcje. Free chamber niegodziwe, piękne, odrobinę upiorne, ze zmianami tempa, nie pozbawione klasycyzujących pasaży. Trio z numerem dwa pieści dźwięki definitywnie na granicy ciszy. Struny jęczą, szeleszczą, niektóre dźwięki zdają się być niemal pozbawione fonii, to jedynie suche szuranie smyczków po strunach. Najbardziej intensywnym zdarzeniem fonicznym jest tu głucha, oddychająca przestrzeń studia nagraniowego. Kwintet szósty znów przenosi nas do świata żywych. Jakby pasikoniki skakały po gryfach, a obok mikro drumming stawiał pewne zadania dramaturgiczne, a potem leniwie je egzekwował. Narracja nabiera podskórnej dynamiki, ale ponownie zbliża się w okolice ciszy. Szuranie po werblu, jako element meta rytmu, który zaprasza na specyficzny taniec, czyniony wyłącznie na palcach. Tempo powraca dzięki działaniom cello, które stawia post-barokowe stemple jakości. Jeszcze tylko garść przepychanek, kilka pytań i tyleż odpowiedzi, i już jesteśmy w kwintecie piątym. Głęboki krok w kierunku zachowań skrajnie minimalistycznych – szarpanie za struny, kilka dotknięć smyczkiem, ruch martwego powietrza z zestawu percussion i wystudzonych strun. Flow budowany z samych drobiazgów skrzy się wyjątkową urodą. Po chwili gęstnieje w dronowy strumień dźwięków.

Trio szóste znów oddycha niemal samą ciszą. Ktoś puka w pudło rezonansowe, coś szeleści na strunach. More than molecular! Ćwierć-frazy, mikro-podskoki, nano-westchnienia. Znów opowieść powstaje z drobiazgów, jest lekka, jak piórko. Kwintet piąty kreuje strunowy ambient. Szumy, oddechy, źdźbła dźwięków. Małe pizzicato śpiewa i zawodzi. Opowieść przepoczwarza się w tango zastygłych emocji, ale tempo zdaje się rosnąć, a smyki wpadać w delikatne konwulsje. Trio czwarte rodzi się z dialogu arco i pizzicato. Artyści wspinają się na palce i budują podniebny barok. Tańczą wokół własnej osi, idą w intrygujące zwarcia i szukają kanciastych form. Zaraz potem trio siódme, które wydaje się być ambientem, który opuszcza po tysiącu lat swoją kryptę. Złowrogie oddechy strun, martwy śpiew, kosmiczna delikatność u samego progu ciszy. Kwintet siódmy, ostatni epizod ten niezwykłej podróży strunowej z perkusjonalnymi inkrustacjami. Szum i szelest, niewykluczone, iż z werbla, obok struny szukają barokowego podparcia, w czym celuje cello, które smakuje samymi delicjami. Długie pasaże post-ambientu i piękne wtręty pizzicato. Opowieść nabiera intensywności, wiolonczela płynie dołem, skrzypce i altówki górą, a percussion sieje dramaturgiczny niepokój. Coś trzeszczy, coś ostatecznie obumiera, a opowieść napotyka wreszcie swą definitywną ciszę. What a game!

 


Milena Kipfmüller/ Ernesto Rodrigues/ Guilherme Rodrigues/ Klaus Janek  case study: Sertão (Creative Sources, CD 2020)

Naszą dzisiejszą, portugalską opowieść kończymy w … Berlinie! Milena Kipfmüller (taśma i elektronika) i Klaus Janek (kontrabas i elektronika) jako Sounding Situation już jakiś czas temu nagrali intrygujący materiał konsumujący dźwięki żywego kontrabasu, elektroniki i nagrań terenowych z Brazylii, z lat 70. ubiegłego stulecia (pieśni zwane Violeiros; pisaliśmy o tym pomyśle przy omówieniu 5-płytowej epopei kontrabasisty). Teraz dostajemy niejako repryzę tego projektu (nagraną w roku ubiegłym), a do jej realizacji doproszeni zostali - Ernesto Rodrigues na altówce i Guilherme Rodrigues na wiolonczeli. Całość tej muzycznej podróży (jeden trak), to 46 i pół minuty.

Do krainy elektroakustycznych nieoczywistości zapraszają nas instrumenty strunowe, które płyną nisko (kontrabas) i niezwykle wysoko (altówka i cello) – dudnią, piszczą, zdają się być lekkie, ulotne, ale i niebywale masywne. Całość, choć początkowo nieco łagodna, ma swój rytm, swoją czasami skrywaną dynamikę. Od początku do końca wiele dobrego robią tu dźwięki elektroniczne. Na ogół tworzą tajemnicze tło, czasami stanowią efekt pewnych działań live processing, nigdy nie wychodzą przed szereg, no i przede wszystkim ciekawie wtłaczają w strunową narrację dźwięki terenowe. Te ostatnie pojawiają się już po kilku minutach. Są zapętlone, zmutowane, jakby docierały do nas z zupełnie innego świata. Kind of chamber with field electronic taste! Świetnie w ów niemiecki pomysł wklejają się Portugalczycy – jak trzeba preparują dźwięki, innym razem płyną długimi, jakże urokliwymi pasażami, no i wcale nie poszukują ciszy na gryfach swoich instrumentów.

Pierwszy prawdziwe ekscytujący moment, to okolice 14 minuty, gdy owa elektroakustyczna wiązanka dźwięków wpada w niemal medytacyjny puls, nie bez posmaku dark ambient. Po kolejnych kilku minutach dużo dobrego dociera do nas z gryfu kontrabasu, który podłączony pod kable grzmi i dudni, niczym zmutowana gitara basowa. Tuż potem, w efekcie splotu kilku okoliczności, flow nabiera wręcz dubowego echa, a klimat berlińskiego post-techno sprzed ćwierćwiecza zdaje się święcić triumfy. Kalejdoskop intrygujących i zaskakujących fonii nie ma tu końca. Struny wpadają w opętańczy taniec, pięknie wtłaczając się w pulsujące drony elektroniki i silnie przetworzonych nagrań terenowych. W okolicach 22 minuty artyści proponują nam chwilę oddechu i zmysłowe pasaże wyłącznie akustycznych dźwięków strunowych, po czym do akcji znów wkraczają plamy violeiros, które sieją niepokój i zdają się zadawać egzystencjalne pytania o miejsce dźwięku w czasie i przestrzeni. Tuż przed upływem 30 minuty mamy prawdziwe spiętrzenie dźwięków i emocji. Orkiestra strunowców i elektroakustyczny ambient zbierają cudowne żniwo! Nim ta wspaniała opowieść ostatecznie wybrzmi, czeka nas jeszcze krótkie zejście w okolice ciszy, pasaże strunowego piłowania i szlifowania, a także faza dronowa, która wydaje się narastać jak burza w piorunami. Finał nagrania pełen jest elektroakustycznych perełek dźwiękowych, gaśnie przy wtórze żywych dźwięków i kolejnej repryzie głosów wprost z brazylijskiej dżungli.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz