piątek, 14 maja 2021

Sambar! Szpety! Kurek & Doskocz! Kurek alone! Wieża Ciśnień! Stara Rzeka & Takara! Abyss! Wolne Pokoje! The May Round-up only in polish!


Majowa zbiorówka recenzji świeżych i bardzo świeżych płyt tym razem wyłącznie po polsku! Osiem albumów na srebrnych dyskach, plastikowych kasetach i niezniszczalnych plikach! Co-kto-lubi także w wymiarze gatunkowym!

Zaczniemy od impro bitwy dwóch saksofonów barytonowych, nastawionych wszakże do świata niezwykle pokojowo. Zaraz potem mała epopeja dźwiękowa pod nazwą Wojtek Kurek, życie i twórczość – Szpety w trio, duet z Pawłem Doskoczem, solo osobiste, a potem mocny akcent, także solowy, na kolejnej edycji składanki Wieży Ciśnień! Kolejny nasz krok będzie bardziej rockowy, krwiście psychodeliczny, a wespół ze Starą Rzeką zabębni jedyny muzyk obcojęzyczny na dzisiejszej plejliście! Na finał zaś Abyss i Wolne Pokoje - pierwsze to trio, drugie, wbrew liczbie mnogiej, to inicjatywa solowa!

Zapraszamy do odczytu, odsłuchu, a potem koniecznie na zakupy, nie tylko w trakcie wolnego piątku na bandcampie!

 


Sambar  Pierwotniak Pantofelek (Antenna Non Grata, CD 2021)

Krakowskie spotkanie (data nieznana) dwóch saksofonów barytonowych: pierwszy w rękach i ustach Pauliny Owczarek, drugi - Tomasza Gadeckiego. Na CD odnajdujemy pięć bardzo swobodnych improwizacji, które trwają łącznie blisko 41 minut.

Zderzenie dwóch masywnych dęciaków oglądamy co prawda pod mikroskopem, ale słuchamy już w dowolnej formie, choćby wprost z odtwarzacza CD za pomocą głośników, tudzież słuchawek. Raczej nie zalecamy odbioru plików z urządzeń, które nie gwarantują odpowiedniej jakości dźwięku. Od razu zaznaczmy, iż Pani z Krakowa i Pan z Gdańska nie proponują nam nadmiernie skomplikowanej podróży, nie topią nas w meandrach wydumanej sonorystyki, raczej unikają eksperymentowania, a bardziej skupiają się na brzmieniu i możliwościach, tudzież technikach wydobywania dźwięku z dużego saksofonu. Zatem jeśli interesują nas niuanse brzmieniowe, to odbiór audiofilski (czytaj: nie dla głuchych) zda się w tym wypadku bardzo pomocny.

Zgodnie z zapisami preambuły niniejszej recenzji muzycy przygotowali dla nas pięć swobodnych improwizacji, z których trzy, to długie, kilkunastominutowe epopeje dętych incydentów, dwie zaś, to drobne miniatury, swoiste encores, trwające nie więcej niż sto sekund. Skupmy się zatem na nieparzystych, rozciągniętych w czasie improwizacjach. Pierwszą otwiera rytmiczna praca pustych dysz, która przypomina dźwięk … metronomu. Drugi baryton efektownie wypuszcza strumienie ciepłego powietrza i zaprasza do zabawy. Muzycy rozkręcają narrację, ale donikąd się nie śpieszą. Dwa leniwe strusie na porannej przechadzce, które nie muszą preparować dźwięku, ani go nadmiernie eskalować, by wzbudzić emocje i przykuć uwagę słuchacza. W trzeciej części pojawiają się dłuższe frazy, a improwizacja błyskotliwie przekształca się z ckliwej ballady, pełnej pisku mew i innych ptasich zalotów, najpierw w mroczną przypowieść o złych duchach, potem zaś w przeciągle post-jazzowe narracje nasycone kameralną zadumą. Zdecydowanie najciekawiej dzieje się w trakcie ostatniej improwizacji. Tym razem muzycy postanawiają delikatnie poeksperymentować. Prychają, burczą, rysują kanty, ślą frazy pełne tłumionej ekspresji. Strzępy melodii, mikro preparacje i gardłotoki - każdy znajdzie tu coś dla siebie. Na zakończenie oba barytony rzewnie śpiewają smutną piosenkę na wyjątkowo nisko ugiętych kolanach. A ostatnie dźwięki znów przypominają bicie metronomu.

 


Szpety  Szpety (Antenna Non Grata, CD 2021)

Głosów użyczą nam Antonina Nowacka i Gosia Zagajewska, a za całą resztę (perkusja, elektronika, post-produkcja) odpowiadać będzie Wojtek Kurek. Spotkanie tych trojga miało miejsce we wrześniu 2019 roku w Koninie, w lokalnym centrum kultury o intrygującej nazwie Wieża Ciśnień. Muzycy przygotowali dla nas sześć utworów - dobrze zaplanowanych i precyzyjnie zrealizowanych improwizacji, które trwają łącznie 34 minuty z sekundami.

Zapraszamy na odsłuch urokliwego, niebanalnego soundtracku do baśni o złych księżniczkach! Dźwięk mamy podany na dysku, obrazu niech dostarczy nam wyobraźnia. Zaczynamy od onirycznych śpiewów po-klasztornych - ambient nieistniejącej jeszcze perkusji, rozbłyskujący matowymi plamami i zagubione, kobiece głosy w trakcie poranka wieńczącego trudną noc. Druga historia niczym bajka z mchu i paproci – dwa muchomorki opowiadają dziwną historię, która nie ma jednak dobrego zakończenia. Rozmyte na kablach perkusjonalia dopełniają grozy sytuacji i aprecjują całość przekazu dźwiękowego. Kolejny epizod płynie do nas z samego środka średniowiecza, a może i śródziemia. Jeden głos kona, drugi śpiewa, a stopa perkusji wzywa na obrządek śmierci. Po nabraniu dynamiki za pomocą ambientowego drummingu, całość zaczyna przypominać chór dzikich czarownic w drodze na sabat, trochę spóźnionych i przeto jeszcze bardziej zatrwożonych.

Czwartą opowieść tworzą męsko brzmiące głosy w języku południowej azjo-fryki. Analogowe bębnienie na szmatach buduje emocje i daje dystans wokalistkom – te krzyczą, jak wyzwolone z jarzma klatki, dorodne kwoki. Piąta część zdaje się być tu kluczowa, z pewnością budzi największe emocje. Opętańczy rytm perkusji, który lepi się w post-elektroniczny loop, rosnąca dynamika i głosy, którą rodzą się z gęstego ambientu. Galop po prerii z posmakiem psychodelicznego etno, post-electro dance z wiedźmami nafaszerowanymi opiatami.  Wreszcie finał tego filmu filuternej grozy – śpiewy o zmierzchu, trochę post-barokowe, odrobinę pre-romantyczne. Wszystko tu się jednak pętli i dramatycznie zagęszcza. Elektryczny drumming, gorące powietrze z generatorów mocy, krzyki i drżące dzwony. Czujesz już zapach napalmu o poranku? Czy to już naprawdę koniec, Mój Przyjacielu?

 


Paweł Doskocz/ Wojtek Kurek  NPM (Czaszka, Kaseta 2021)

Wojtek Kurek, tym razem wyposażony jedynie w żywą perkusję, zostaje z nami, a do otwartych przestrzeni Beskidu Małego dopraszamy Pawła Doskocza i jego ochoczo nastawioną do wszelkich aktywności gitarę elektryczną. Latem roku 2019 Panowie sobie swobodnie poimprowizowali, a efekty ich kreatywnej zabawy w niebanalne dźwięki możemy posłuchać na kasecie, na której pomieściło się dziewięć utworów, trwających łącznie około 42 minut.

Kurek i Doskocz osadzili swoją luźną, bezpretensjonalną improwizację nie tylko w pięknych okolicznościach przyrody, ale także w niekończącej się, ponadgatunkowej studni skojarzeń i tropów narracyjnych, w której na każde zagranie jest przyzwolenie, ale też każda wymoszczona fraza zdaje się mieć swój sens i miejsce w szeregu zdarzeń fonicznych. W grze gitarzysty wnikliwy szperacz rockowej historii doszukać się może wielu post-rockowych grepsów, a także brzmień godnych wczesnych, jakże niekomercyjnych dokonań R.E.M i Sonic Youth. Czasami czuć tu posmakiem americany, zmutowanej wyobraźnią muzyka (w spokojniejszych, niemal drobiazgowych improwizacjach), tudzież czerstwego, jakże prawdziwego post-bluesa (to czujemy na sam koniec płyty). Duża swoboda, artystyczna bezczelność i kompulsywny stosunek do oczekiwań odbiorcy budują album rozważny, bystry i nieukierunkowany na stawianie improwizacyjnych zasieków. Praca perkusisty doskonale lepi się na całym albumie z pomysłami gitarzysty. Kurek, to stylowy post-akompaniator i jeszcze dosadniejszy kreator, jak choćby w drugiej piosence, która epatuje prawdziwie punkowym wykopem. Czasami muzycy sprawiają wrażenie, jakby chcieli zagrać skoczne frazy na cygańskim weselu (patrz: ósma część), ale do podjęcia tego wyzwania brakuje im imperatywu wewnętrznego. Mają bowiem swoje cele i w poczuciu dobrze spełnianego obowiązku świetnie je realizują.

Zdecydowanie najsmakowitszym mięsem tej dźwiękowej mikstury są dwie najdłuższe improwizacje. To właśnie czwarta improwizacja pachnie najpełniej wczesnym, garażowym brzmieniem Sonic Youth. Wyswobodzona psychodelia gitary, post-rockowy drumming - wszystko leje się tu leniwie przez ręce niczym wystudzony napalm, ale jakby mimochodem przepoczwarza się w strumień post-ambientowej modlitwy, która po wielu minutach narracji staje się uroczą mantrą indie-rocka. Z kolei ostatnia improwizacja, tkana z niemal filigranowych, lekkich fraz, z czasem przebiera postać opowieści pod tytułem Wszystko, co chcieliście o nas wiedzieć, ale nie zdążyliście zapytać. Zachód słońca, lekki wiatr od oceanu i gigantyczna moc post-rockowej repryzy, która jednocześnie buduje emocje i koi do snu, pełnego kwasowych imaginacji.

 


Wojtek Kurek  Buoyancy (Pawlacz Perski, Kaseta 2021) *)

Umiejętność stylowego łączenia dźwięków akustycznych i syntetycznych w procesie improwizacji nie jest przywarą, którą muzycy wysysają z mlekiem matki. Baa, nawet pobieżna analiza przypadków wskazuje, iż umiejętność ta występuje w przyrodzie niezwykle rzadko.

Warszawski perkusista Wojtek Kurek, nie tylko dostarcza nam fantastycznych nagrań w duetach i triach, świetnie potrafi wkomponowywać się w zdradliwe składy ad hoc, podsuwane mu przez organizatorów spontanicznych festiwalach dziwnej muzyki, ale nagrywa także solowe płyty, którymi zadaje kłam teorii, iż nie da się udanie łączyć żywego i martwego dźwięku w procesie improwizacji. Dodatkowo, na płycie Buoyancy (brak danych o miejscu i czasie powstania nagrania; siedem części, około 30 minut) pokazuje także, iż jest zręcznym konstruktorem urządzeń generujących elektroakustyczne frazy. Na rzeczonym bowiem nagraniu ... wyczarowuje dźwięki przy pomocy zestawu perkusyjnego wspartego autorskimi efektami stworzonymi w środowisku MAX/MSP, które przetwarzają materiał akustyczny w czasie rzeczywistym (cytuję za stroną wydawcy).

Partnerem Wojtka w utworze otwarcia zdaje się być metronom, który regularnym stuk-puk daje życie post-akustycznej improwizacji. Tło rodzi się tu systematycznie z każdym jego uderzeniem, jakby z kropli wody, z dygoczącej wilgoci dekonstruowanych fraz. Na tym tle budowany jest drumming, który niesie za sobą smugę pogłosu. W kolejnym epizodzie hydrauliczne konotacje znów dają znać o sobie. Słyszymy perkusję, która brzmi jak zanurzony w wodzie kontrabas. Lepka ciecz wokół niego kreuje urokliwy ambient. Z kolei w części czwartej muzyk umieszcza na werblu przedmioty i daje im nowe życie, tuż po śmierci ich akustycznego wymiaru. Rezonans, szum, oddychające ciało muzyka, a na finał dark ambient budowany dźwiękami talerzy i miseczek. Zaraz potem, w wyjątkowo krótkim interludium, perkusjonalne świecidełka płyną wilgotnym strumieniem repetycji. Wreszcie kluczowa, dziewięciominutowa epopeja! Drummingowy trans, który rodzi się w strugach szorstkiego ambientu, w tajemniczych okolicznościach elektroakustyki. Z morza falującej syntetyki wyłania się rytualne bębnienie, taniec, który zdaje się nie mieć końca. Na finał zupełny słyszymy dzwon pokutny, który wybija ostatnią godzinę, zanurza nas w mroku, nie dając nadziei na wybudzenie.

 


V/A WC VI RST (Centrum Kultury i Sztuki Konin, 2CD 2020)

Powróćmy do Konina i przybytku kultury zwanego Wieża Ciśnień, która bywa także edytorem muzyki, a dokładnie serii ekskluzywnych składanek. Zatrzymajmy się na chwilę przy ostatnim wydawnictwie WC, które na dwóch dyskach eksploruje niezbadane terytoria krajowej muzyki elektronicznej lub/i improwizowanej. Strona alfa zawiera wyłącznie muzykę elektroniczną, na ogół pozbawioną akcentów impro, zatem mniej nas interesującą. Co innego strona beta – tu czeka na nas osiem solowych, improwizowanych ekspozycji, przygotowanych wyłącznie na potrzeby tego wydawnictwa, a zatem takich, których nie usłyszycie gdzie indziej. To właśnie tu ponownie spotkać się możemy z Wojtkiem Kurkiem, a także Pawłem Doskoczem. Rzućmy zatem okiem i uchem na zawartość drugiego dysku szóstej edycji Wieży Ciśnień. Dodajmy, iż miejsca i momenty powstania nagrań nie są na płycie wyszczególnione, co zupełnie nie przeszkadza w ich właściwym odbiorze.

Zaczynamy od dwóch solowych występów perkusistów, dodajmy dość się od siebie różniących. Wojtek Kurek stawia na dźwięk lejącej się wody i skrupulatnie budowaną dramaturgię deep drummingu, stylowo inkrustowanego nienachalną elektroniką - opowieść niepozbawioną akcentów preparowania dźwięku aż do poziomu hałasu. Z kolei Adam Gołębiewski stawia wyłącznie na akustykę i preparowanie (czytaj: niszczenie) glazury werbla różnymi przedmiotami. Całość smakuje post-industrialnie, balansuje na granicy hałasu, czasami ją przekraczając. Muzyk świetnie panuje nad dramaturgią, zdaje się, że chwilami kontroluje kilka wątków narracji jednocześnie. Po takich drum’s wars czas na ukojenie – Gosia Zagajewska wokalnie (patrz: Szpety!) i Ksawery Wójciński na kontrabasie, ale nie bez udziału głosu własnego. Artyści zaczynają w klimacie starocerkiewnym, po czym łapią posmak zabrudzonego etno, nie bez post-barokowych emocji i zmyślnie odbywają pokutną drogą od sacrum do profanum. W kolejnej części Piotr Mełech improwizuje w zasadzie wyłącznie przy użyciu akcesoriów elektronicznych, ale istnieje przypuszczenie, iż na wejściu do procesu dekonstruowania dźwięków pojawia się także żywy klarnet basowy.

Za część piątą odpowiada Łukasz Kacperczyk i jego syntezator analogowy. Syntetic attack over europe, parafrazując klasyków - coś dla wielbicieli braku subtelności brzmieniowych. Ciekawiej jest jednak zaraz potem, gdy dostajemy pakiet elektroakustycznych eksploracji podmiotu wykonawczego Dj Nasłuchujący Mohikanin. Mieszanka post-industrialnych dźwięków zdaje się lepić elementy składowe wyjątkowo zgrabnie i z poczuciem smaku. Nieprzegadana akcja z dobrymi repetycjami i dubowym echem. Docieramy wreszcie do Pawła Doskocza i jego brudnej, dronującej gitary. Muzyk zaprasza nas na wielominutową podróż pod bezdrożach ambientowego post-metalu. Flow jego opowieści przypomina nieszczelną butlę z siarkowodorem. Można zginąć, ale przedtem nafaszerować się zdrowymi emocjami ciemnych odmian rocka. Na zakończenie składanki formacja Blimp, która w ekspozycji beaten jazz zachęca nas do muzykowania, które początkowo pachnie stylizowanym na jazz post-rockiem, potem zyskuje jednak na intensywności i udanie otwiera wrota niemal free jazzowej improwizacji.

 


Stara Rzeka & Mauricio Takara  Live at CCSP (Brutality Garden, DL 2021)

Po szyldem Starej Rzeki ukrywa się dobrze znany z takich formacji, jak Alameda, czy Innercity Ensemble, gitarzysta Kuba Ziołek. Muzyk doposażony w skromną, niemal kieszonkową elektronikę, dotarł aż do brazylijskiego São Paulo, by nagrać efektowny koncert z perkusistą Mauricio Takarą. Rzecz miało miejsce dość dawno (grudzień 2015), ale – uprzedźmy wypadki – warto było czekać.

Koncert (podany w czterech odsłonach) budzi się do życia w poświacie delikatnej elektroniki, kreowanej przez syntezator i gitarowe przetworniki oraz żywy, ruchliwy, od startu bardzo aktywny drumming. Dźwięk samej gitary wynurza się w po pewnym czasie i dość szybko wpada w ramiona zmysłowej psychodelii. Całość formuje się w bystry groove (jest i basowy flow poniżej kolan), który płynie warto i from time to time nabiera dubowego echa. Druga część koncertu dodaje syntetycznego posmaku całej ekspozycji, która z gęstego strumienia drum’n’bass przepoczwarza się w potok electro’n’bass! Wisienką na torcie zdaje się być, płynąca na backgroundzie, niemal heavymetalowa gitara.

Najciekawiej dzieje się wszakże w najdłuższej, trzeciej części. Wprowadzenie pachnie ambientem i preparowanymi dźwiękami talerzy. Elektronika wgryza się w to odrobinę nachalnie, jak poranny, zbyt ostry płomień słońca. Ziołek mnoży jednak byty i wiele na to wskazuje, iż jest w stanie rysować siedmioma pędzlami po stu płótnach jednocześnie. Takara dba o groove i ekspresję, ale i on nigdzie się nie śpieszy. Oniryczna psychodelia wiąże nogi artystów i tłumi zapędy do dynamizowania narracji. Muzycy posłusznie zagłębiają w otchłani coraz swobodniejszej improwizacji. W tle narasta ambient, ale szyty bardzo nerwowym ściegiem. W ostatniej części koncertu powraca basowy electro groove. Muzycy zdają się reasumować swoje dzisiejsze dokonania i dorzucają kolejne elementy, które poznaliśmy już wcześniej. Tempo rośnie, możemy zatem już śmiało iść w tango, nie myśląc o porannych konsekwencjach! Gitara i perkusja nabierają ciekawej poświaty, pachnącej wręcz afrykańską polirytmią! Gdy wybije odpowiednia godzina, opowieść rozpłynie się w chmurze dark-noisy-psycho-ambientu.

 


Abyss  Water thrown into space (Sound Of Abyss, DL 2020) *)

Woda w kosmosie, to album stworzony przez muzyków, którzy niechybnie po raz pierwszy zagościli w odtwarzaczach redakcji: Maja Laura Jaryczewska - fortepian, syntezator, Szymon Zalewski – bas elektryczny, Artur Paszkowski – perkusja. Efekt improwizowanych sesji (osiem części, niespełna 35 minut), jakie artyści przeprowadzili w czasach jeszcze przez zarazą (jesienią 2019), a także w lockdownowych warunkach roku kolejnego, które, jak pokazuje szereg przykładów, potrafią wpływać niezwykle silnie na kreatywność muzyków, zwłaszcza w obszarze improwizacji.

Abyss, to przykład muzyki, która z jednej strony istotnie łechta podniebienie konesera bystrej muzyki z powabem swobodnej kreacji, z drugiej wciąż stawia pytania i sieje wątpliwości natury czysto artystycznej. To bowiem zwinne połącznie muzyki post-fussion jazzowej (świetny bas, zwinna perkusja!) z niebanalną, nienachalną i naprawdę ciekawą warstwą syntetycznych dźwięków, budowanych przez syntezator, na które w ramach deseru (a może wątku naczelnego?) nakładany jest - jakby na etapie post-produkcji - strumień czystej, dość przewidywalnej kameralnej pianistyki, na ogół szczędzącej nam poważniejszych porcji improwizacji. Efekt chwilami bywa intrygujący, w innych momentach sytuacja dramaturgiczna aż prosi o to, by coś w niej zmienić. Na przykład, choćby jedynie przesunąć akcenty – syntezatorowe wojny światów na pierwszy plan, piano na background. Ale dość tych recenzenckich egzegez - wskażmy najciekawsze wodne przygody trójki młodych, polskich muzyków.

Niemal każdy z utworów zaczyna się udaną basową introdukcją, istotnie współtworzoną przez elektroakustyczne zdobienia, płynące ze strony syntezatora (choćby trzecia, czwarta i siódma część). Niezłą czujnością dramaturgiczną, niemal w każdym przypadku, wykazuje się drummer. Wchodzi zawsze w punkt, zdobi narrację plastrami ciekawych dźwięków, a jak trzeba - dynamizuje akcję. Abyss definitywnie lepiej radzi sobie w dynamicznych pasażach (jak w części piątej), niż w około jazzowych meta spowolnieniach (które na ogół narzuca piano często wchodzące do gry po pewnym czasie). Zdecydowanie najciekawszym utworem na płycie jest część ostatnia i wcale nie szkodzi jej fakt, iż jest najkrótsza. Zaczyna ją echo post-techno, które płynie do nas z nieznanych lądów. Na ów background pięknie wślizguje się bas, a zaraz potem perkusja, która łamie rytm, rwie frazy, sieje zdrowy ferment. Syntetyka dokłada tu warstwę zjawisk quasi plądrofonicznych. Muzycy bystrze brną do przodu, jakby starali się wskazywać sobie drogę na przyszłość. Opowieść gaśnie po dwóch minutach, nim piano zdoła wydać z siebie jakikolwiek dźwięk.

 


Wolne Pokoje  Obiekty rozmyte (Plaża Zachodnia, Kaseta 2020) *)

Za dźwięki w formie bliżej niezidentyfikowanych Obiektów Rozmytych, pomieszczonych we wciąż Wolnym Pokojach, nieustannie wolnego Miasta Gdańsk, odpowiada jeden człowiek - Robert Demidziuk (saksofon tenorowy, gitara, bas, ksylofon, syntezator, field recordings, korg wavedrum, acoustic laptop, perkusja, głos; nagrane w Studiu Gdańsk, 2019/20). Krótka, siedmioczęściowa opowieść (niespełna 24 minuty) zdaje się być dość precyzyjnie zaplanowana, raz za razem bywa jednak skutecznie zdobiona zabiegami aranżacyjnymi, noszącymi znamiona improwizacji.

Wymieńmy podstawowe elementy tej nieco szalonej układanki. Morze syntetyki, która ma silny drive i strumienie akustyki, które chwilami płyną głównym nurtem, ale częściej chowają się w mgławicach post-syntetycznego ambientu zdobiącego narracyjny background. Cienie electro, kreowane połamanymi, dekonstruowanymi strukturami rytmicznymi, zderzające się z dźwiękami sfuzzowanego basu i post-metalowym drummingiem, który z minuty na minutę bystrze przyobleka jednak bardziej syntetyczne barwy. Wreszcie zmutowany dźwięk saksofonu, które kreśli pół drony, rysuje pętle i interesująco zdobi ów niekiedy post-plądrofoniczny drum’n’bass.

W drugiej części nagrania, co rusz natrafiamy na dubowe obłoki ciekawych dźwięków, które definitywnie dodają całości uroku. Bywa, że opowieść Roberta brzmi jak stary, dobry Bill Laswell, tu napotykający na gitarowe szaleństwa swojego wieloletniego kompana Bucketheada. Skojarzenie na pozór wydaje się dość karkołomne, gdyż de facto nie słyszymy w nagraniu ani charakterystycznego dołu basu, ani świegoczącej silnym prądem gitary, ale klimat nagrania ewidentnie ma wiele wspólnego z soundem nowojorskiego Downtown z lat 90. ubiegłego stulecia i jego improwizującego post-electro-jazz-rocka. Nagranie wydaje się być punktem wyjścia do dalszych poszukiwań. Kierunek ciekawy – osobiście urozmaiciłbym wszakże arsenał dostępnych środków wyrazu.

 

 *) recenzja powstała na potrzeby polish-jazz.blogspot i tamże została pierwotnie opublikowana



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz