piątek, 28 maja 2021

The Barcelona’ Art Of Chaos: Hung Mung, Trilla & Villavecchia, Caicedo and Tholos Gateway! So finally, Saavedra!


Najnowsza płyta w katalogu barcelońskiego Discordian Records ma tak fantastyczny tytuł, iż mógłby on zdobić każdą naszą opowieść, a nawet być dodatkowym podtytułem Trybuny Muzyki Spontanicznej.

The Art Of Chaos! Tak nazywa się najnowsza płyta formacji Hung Mung, która debiutowała fonograficznie ledwie kilkanaście miesięcy temu, a już jej katalog zbliża się do końca pierwszej dziesiątki tytułów! Co ważne, od całkiem niedawna trio stało się kwartetem, a jego świeżynka powstała już w składzie czteroosobowym.

Jak to często bywa na płodnej scenie stolicy (zawsze wolnej) Katalonii, do nowej produkcji Hung Mung z miejsca podczepić możemy nowe płyty jej członków – album duetu Trilla i Villavecchia (to ten czwarty do brydża!), dwie solowe płyty Caicedo, a także całkiem nowe trio wspominanego Trilli (uwaga, z udziałem basisty legendarnej formacji death metalowej – Gorguts!). Na finał naszego barcelońskiego przeglądu nowości, drobna przyległość z Valencii – solowa płyta perkusisty Avelino Saavedry.

Sześć płyt, sześć mocnych ciosów prosto w szczękę! Zapraszamy!

 


Hung Mung  The Art Of Chaos (Discordian Records, DL 2021)

Miejsce zwane Heartwork, Barcelona, luty roku bieżącego: Liba Villavecchia – saksofon altowy, El Pricto – syntezator modularny oraz prictar (elektroakustyczny instrument w typie percussion, zbudowany specjalnie dla muzyka!), Diego Caicedo – gitara elektryczna oraz Vasco Trilla – perkusja i instrumenty perkusyjne. Odsłuch sześciu improwizacji zajmie nam mniej niż 32 minuty.

Trwające niewiele ponad dwa kwadranse improwizacje HM zdają się być bardzo precyzyjnie skonstruowane, a każda z opowieści ma swój własny, indywidualny kręgosłup dramaturgiczny. Pierwsza zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem – wiadomo – jest jeszcze lepiej! Gęsta, wolna narracja budowana masywnym brzmieniem syntezatora, freejazzowym saksofonem i gitarą, która płynie niejako w podwójnej roli (kreując także przestrzeń na ogół zarezerwowaną dla gitary basowej). Kolejna część, to duetowa miniaturka. Na scenie … dwie gitary - dopiero po chwili orientujemy się, iż ten drugi instrument, to jednak ów tajemniczy prictar. Urocze fake duo! Trzecią część otwiera lejące się jak ciekły ołów trio, które rysuje abstrakcyjne frazy impro rocka, z Frankiem Zappą w tle, który szczerzy zęby z zadowolenia. Saksofon wchodzi tu na wydłużony finał, pokrzykuje wolnym jazzem, współtworząc mulistą opowieść, która pachnie też czerstwym bluesem.

Czwarty utwór też rodzi się w łonie tylko trzech instrumentów - wysokie frazy percussion, saksofon i syntezator konsekwentnie mulący flow. Brudny sound, żwirowe wzgórze bez punktu przegięcia. Gitara, pełna post-rockowego ambientu wchodzi tu na gotowe i zagęszcza coś, co wydaje się już śmiertelnie gęste. W piątym utworze tym, który czeka na stand by jest tym razem perkusista. Gitara i syntezator znów brzmią jednym głosem, saksofon skrzeczy śpiewnym free jazzem. Taki eksplozywny trój-skowyt barwią incydenty perkusjonalne, słyszalne dopiero na samo zakończenie. Wreszcie ostatni słup zostaje wbity w ziemię. Rodzi się w chmurze syntetyki i saksofonu podłączonego pod nieskończony pogłos. Harsh-impro, które stymuluje armia wibratorów tańczących na werblu, wijących się w konwulsjach post-miłości. Gitara nie gra tu zwykłych fraz, jedynie charczy zepsutymi pick-upami. Znów narracja wydaje się gęstsza od poprzedniej, choć to niemal niemożliwe. Jeszcze tylko kilka finalnych metafor zagotowanego recenzenta - Wichry wojny! Wrzask ponowoczesności! Spazm post-awangardy! Total Art Of Chaos!

 


Vasco Trilla & Liba Villavecchia  Asebeia (FMR Records, CD 2021)

Po prawdziwym trzęsieniu ziemi, warto byśmy niezobowiązująco podryfowali po delikatnie niespokojnym oceanie free jazzu i jego post-psychodelicznych wyziewów. Połowa Hung Mung zostaje z nami: Liba Villavecchia – saksofon altowy oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Miejsce akcji to samo (Heartwork), nagranie z grudnia 2020. Osiem improwizacji, 45 minut z sekundami.

Płytę pod względem dynamiki i narracyjnej intensywności podzielić możemy na dwie części. Najpierw dostajemy się wir swobodnego, nienachalnego free jazzu, który lepi śpiewne, nieagresywne, ale zadziorne frazy saksofonu altowego, świetnie znającego historię gatunku i nie wahającego się czerpać nawet ze spuścizny Charlie Parkera oraz wytrwany drumming, który w tej fazie nagrania dba o dynamikę, adekwatne emocje, rytm i wielowarstwową, bardzo efektowną narrację (chwilami można odnieść wrażenie, że grają dwa zestawy drummerskie!). W tej części płyty wyjątkiem zdaje się być trzecia improwizacja, którą Trilla buduje na rezonujących talerzach, a Villavecchia snuje wysoko zawieszone, chwilami nieco uduchowione opowieści.

Od utworu numer pięć muzycy delikatnie odpływają nam w zaświaty post-jazzu, improwizowanej psychodelii, kreowanej bardzo różnymi metodami. Trilla zamienia się w mistrza no drumming percussion, zaczyna budować skomplikowane i błyskotliwe struktury dźwiękowe, które kwestię rytmu i dynamiki pozostawiają na dalszym planie. Uruchamia swoje elektryczne robaczki, które łaskoczą glazurę werbla, a jeśli już decyduje się na wybijanie pewnych powtarzalnych sekwencji dźwiękowych, czyni to na dużym pogłosie, bardzo matowym i wyciszonym tembrem. Jeszcze dalej zdaje się odpływać saksofonista. Patrzy daleko na wschód, szuka kosmicznego pogłosu, śpiewa smutne pieśni o zagubionych kochankach, przypomina zaklinacza węży na rozgrzanej pustyni. Muzycy snują gęste strumienie chill-outu, trochę nerwowe, a jednak kojące emocje. W niektórych momentach sięgają sacrum, w innych urokliwie taplają się w profanum. Doskonałym wszakże podsumowaniem ich dychotomicznej podróży jest ostatnia improwizacja. Trilla uruchamia narzędzia pracy, których nie znaliśmy dotąd. Zaczyna brzmieć niczym silnik elektryczny, który pracuje na wolnych obrotach. Saksofon początkowo zdaje się pytać o drogę, po czym łapie czystsze frazy i plecie swoją historię. W rezonans wpada jeden z talerzy i efektownie naśladuje dęte frazy. Improwizacja dobiega końca z kilkoma znakami zapytania, ale jako całość album definitywnie zapisujemy do stronie aktywów obu artystów.

 


Diego Caicedo  Processus Stabilis & Live at 23Robadors (Self-bandcamp, DL 2021)

Dwa nowe, solowe albumy Diego Caicedo (gitara elektryczna), to jakby yin i yang jego osobowości artystycznej. Studyjne nagranie pochodzi z roku 2019 (DCL studio), koncertowe z roku 2018 (klub 23Robadors). Pierwsze, trwające 37 i pół minuty, zaprasza nas do onirycznego świata swobodnej improwizacji, pełnej preparowanych dźwięków, w miejsca, w które czasami zaglądają nieśmiało promienie słoneczne. Drugie sięga 40 minut i zdaje się być prawdziwą emanacją mroku, metafizycznej trwogi i dźwięków godnych black and death true story. Oba nagrania łączy, poza osobą wykonawcy, fakt, iż każde składa się z pięciu części.

Processus Stabilis rozpoczyna się na poły rytmicznymi podrygami gitary, której brzmienie przypomina matowy sound gitary basowej pozbawionej odpowiedniego wzmocnienia. Narracja repetuje post-rockiem, podnosi się i opada, gęstnieje i rzednie, by na koniec kłębić się w oparach martwego funku. Kolejna opowieść, to jakby nerwowy post-ambient, którą tworzą mnożące się wątki gitarowe, będące efektem pracy przetworników, delayu i innych tajemniczych narzędzi pracy gitarzysty. Po pewnym czasie na gryfie gitary rodzi się nowy wątek, brudny od preparowanych dźwięków, ale nad wyraz żywy, dający się dotknąć gołą dłonią – chrobocze i metalicznie trzeszczy. Trzecia historia tkana jest z drobnych fraz, delikatnie parska melodią i wewnętrznym rytmem, przypomina frazy małego post-jazzu, zagubionego w niekończącej się przestrzeni. A na wybrzmieniu pozostają już tylko gołe, usterkujące struny. Kolejną część budują akordy, które zdają się nie stroić, fałszywe, matowe półdźwięki, zatopione w mrocznym pogłosie. Surowa krew narracji budowanej na wdechu, kryjącej swoje bogactwa za kotarą dark ambientu, który na zakończenie całkowicie spowija scenę. Ostatnia improwizacja na tyle dekonstruuje brzmienie gitarowych strun, iż początkowo słyszymy jedynie oddechy psujących się przetworników, a dźwięki docierają do nas jakby z samego wnętrza gitary. Znów pogłos, który budzi lęk i spora porcja mechanicznych dźwięków, niczym muzyka konkretna. Tę część, jak i całe nagranie, efektownie reasumuje finałowa porcja rockowego, choć oczywiście silnie zniekształconego brzmienia. Powstaje efektowny dysonans, który bierze w nawias całą zawartość albumu i zostawia nas z porcją pytań, na które nie znaleźliśmy odpowiedzi. Co tu jest prawdziwym dźwiękiem, co tylko jego efektownym złudzeniem?

 


Koncert ze słynnego klubu Robadors zadaje już zdecydowanie mniej pytań, wystawia słuchacza na globalną wojnę emocji, która dla pewnej grupy odbiorców może okazać się całkiem śmiertelna! Zaczyna ją wybuch z samego środka ziemi – wielkie gitarowe sprzężenie, które od startu miażdży nas meta hałasem. Po raz pierwszy, ale nie po raz ostatni wpadamy w strefę działania fali uderzeniowej, która po pewnym czasie milknie w poświacie białego szumu. Kolejna porcja gitarowego sprzężenia zostaje wzbogacona przez black metalowy motyw, pełen wewnętrznej drapieżności i wszelkich atrybutów rockowego frazowania (bystrych przejść i dramaturgicznych zakamarków). Wszystko wszakże dzieje się w dużej chmurze harsh-ambientu, która pozwala uciec od zbyt prostych skojarzeń gatunkowych. Czujemy za rogiem oddech speed-metalowej sekcji, która chce wejść do gry, ale kraty ambientu na to nie pozwalają. Kolejną opowieść muzyk buduje na bazie pętli siarczystej distorted guitar. Nowa fala uderzeniowa, to jakby powłoka dźwięków zagubionych na niekończącej się skali radiowej. Opowieść pęcznieje, mnożą się wątki pełne usterek, preparacji, wszelkich kosmicznych brudów i złych napięć. Czwarta improwizacja daje nam chwile wytchnienia, a raczej … egzystencjalnej trwogi. Giniemy w dark ambiencie i nikt już nie słyszy naszego wołania. Kolejna misterna plecionka wątków narracyjnych, które podprowadzają nas pod wyjątkowe zakończenie tej płyty. Oto bowiem czeka na nas prawie 10-minutowa epopeja doom metalu. Gitarowe sprzężenia, uderzenia mocy i pulsacje. Zdaje się, że słyszymy zagubioną ścieżkę z albumu Low Vertigo. Ale ten doom Caicedo żyje, skomle, ryje mroczne korytarze, przepoczwarza się i unosi ku niebu, by na koniec rozlać się, jak gorąca lawa i ostatecznie skonać w gitarowym sprzężeniu.

 


Tholos Gateway  Tholos Gateway (Self-bandcamp, DL 2021)

Kolejna płyta powstała dwuetapowo. Najpierw przygotowano warstwę akustyczną, za którą odpowiedzialni byli nasi barcelońscy ulubieńcy: Àlex Reviriego – kontrabas oraz Vasco Trilla – kocioł i gong. Przygotowane w Katalonii pliki dźwiękowe trafiły do studia nagraniowego Colina Marstona (być może w Kanadzie). Ten dodał dźwięki elektronicznej perkusji, instrumentów klawiszowych, basu elektrycznego i tzw. warr guitar. Wszystko przepuścił przez kilometry kabli, podrasował elektronicznie, a w ramach wisienki na torcie, w trzecim utworze dodał wokalizę Jarboe (tak, to ta Pani z formacji The Swans!). Powstał niesamowity miks elektroakustycznych dźwięków, które śmiało zakwalifikować możemy do awangardy post-ambientu, budowanego chwilami bardzo intrygującymi komponentami dźwiękowymi. Płyta składa się z siedmiu części i trwa mniej więcej trzy kwadranse.

Początek nagrania uwypukla jego akustyczne walory – masywny dron kontrabasu, rezonujące talerze, perkusjonalne błyskotki. Jesteśmy na razie obiema stopami w Barcelonie. Ale pracuje też tło, delikatna elektronika, która buduje syntetyczną powłokę i bierze w nawias piękne frazy Katalończyków. Ów intensywny flow z czasem słabnie i przekształca się w chmurę strings in ambient. Druga opowieść, to leniwa post-cisza, która dopiero po dłuższej chwili nabiera soczystej mięsistości. Pracuje gong, jakiś syntetyczny loop i nisko posadowiony kontrabas, którego smyczek żłobi tym razem nieco mniejsze bruzdy. Trzecia opowieść jest najdłuższa i zdaje się być małą kulminacją Tholos Gateway. Zaczyna się niewinną akustyką (bass in arco and pizzicato, matowy drumming) i syntetycznymi perkusjonaliami. Flow jest jednak nerwowy, jak się okaże, nie bez zasadnie. Oto nadciąga bowiem nawałnica ambientu, dynamicznego, wspieranego wybudzoną ze snu zimowego armią elektrycznych robaczków i wibratorów Trilli. A na to wszystko wielkim cieniem kładzie się rozpływająca się w bezmiarze łączy internetowych wokaliza Jarboe. Nie słyszymy jednak echa The Swans, nasze skojarzenia wiodą bardziej ku formacji Dead Can Dance w jej najlepszej, na poły demonicznej postaci z drugiej polowy lat 80. Akustyka schodzi do totalnej defensywy, ale nie umiera, czego dowodzi etap wybrzmiewania, gdy ambient gaśnie, a kontrabas i perkusjonalne akcesoria zdają się pozostawać w świetnej formie.

Koleje cztery utwory na płycie wydają się być pewną reminiscencją tego, co stało się w części trzeciej. Gojenie ran, kojenie emocji, czerstwy chill-out. Piąta historia budowana jest z drobnych, czasami filigranowych fraz kontrabasu, gitary basowej i deep drummingu, oddychających cudownym echem nieskończoności. Kolejną część mogłybyśmy nazwać roboczo – fake rhythms in motion! Każdy z muzyków pracuje tu rytmem, choć używa odmiennych narzędzi. Trzy wątki, z których każdy pracuje w innym tempie. Część szósta stawia kolejne znaki zapytania o źródła pochodzenia serwowanych nam dźwięków – elektroakustyczny melanż tajemniczych fraz. Wreszcie sam finał, który zdaje się być udaną repryzą pierwszego utworu. Dron kontrabasu, rezonujące przedmioty, elektroniczna poświata. Echo ambientu, groza mroku - opowieść, która stoi w miejscu i czeka na swój koniec.

 


Avelino Saavedra  DRM (Discordian Records, DL 2021)

Na zakończenie dzisiejszego spaceru po pustych ulicach pięknej Barcelony, mały skok do położonej trzysta kilometrów na południe Valencii. Zapraszamy na spektakl teatru jednego aktora - Avelino Saavedra improwizuje na kolejnych elementach prostego zestawu perkusyjnego, takich jak: hi-hat, werbel, talerze, kocioł i bęben basowy. Siedem odcinków powstało w znanym już nam miejscu Önilewaland, w marcu bieżącego roku, a trwa łącznie niespełna 30 minut.

Ten zestaw perkusyjnych i post-perkusyjnych miniatur Saavedra skomponował w dwa podzbiory nagrań i finałowe resume. W pierwszych trzech utworach jest nade wszystko drummerem, który bawi się w kolejnymi elementami perkusji, preparuje jej dźwięki i brzmienia. Zaczyna od interakcji rezonującego talerza i żywego drummingu na którejś z powierzchni płaskich zestawu. W drugiej improwizacji skupia się na bębnie basowym. Pojedyncze uderzenia, echo, rezonans – kinetyka materii ożywionej, mechanika muzyki konkretnej. W trzeciej z kolei części chwyta za perkusyjne szczoteczki i uprawia lekki drumming, połączony z delikatnym ugniataniem rzeczonych szczoteczek na glazurze werbla. Ta ostatnia aż piszczy z zadowolenia, a muzyk zdaje się mieć w dłoniach setki przedmiotów.

Na kolejne trzy improwizacje Saavedra przeistacza się w udaną reinkarnację Vasco Trilli i zaczyna uprawiać gatunek, który na potrzeby muzyka z Barcelony nazwaliśmy kiedyś no drumming percussion. Najpierw buduje akustyczny ambient rezonując kolejnym elementem zestawu perkusyjnego. Śpiewny efekt jego działań ciekawie komponuje się z szelestem perkusjonalnych błyskotek i mantrą dobrego powtórzenia. W kolejnej części muzyk opuszcza jakiś przedmiot na werbel lub kocioł, ten zaś odbija się i wybrzmiewa. Swoiste królestwo nadakustyki, powiew transcendencji, choć sama czynność wydaje się dość banalna. Zaraz potem muzyk umieszcza na płaskiej powierzchni wiele mikro przedmiotów, która zaczynają wchodzić w akustyczne interakcje z podłożem. Znów celem nadrzędnym zdaje się tu być wzbudzanie rezonansu. Wreszcie finał płyty, budowany bardzo skromnymi środkami (zresztą całą płytę możemy zaliczyć do gatunku minimal impro). Rytuał ugniatania, ballada wdechów i wydechów.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz