piątek, 11 czerwca 2021

KOOR! Sunday at De Ruimte! Ototsky Quartet! Louloudis! Deemer+1! Lussier! Truuve! Spirit Skinned! The June Round-up!


Czas na comiesięczną zbiorówkę nowości płytowych! Dziś osiem świeżych, nad wyraz wiosennych propozycji do tańca i śpiewania!

W czasach permanentnej pandemii muzycy tworzą dźwięki na potęgę, recenzenci zaciskają pięści na zapoconych klawiaturach komputerów, a konsumenci nie wiedzą, skąd kraść pieniądze, by ów boom nadprodukcji muzyki móc przetransportować do swoich odtwarzaczy! A przydatność Waszego ulubionego improwizowanego przewodnika zdaje się rosnąć z każdym dniem naszej wiecznej pożogi!

Dzisiejsza opowieść wyjątkowo często sięgać będzie po prawdziwie jazzowe emocje. Czekaja nas eksplozje free jazzu, bystre ucieczki w swobodną improwizację, pełne garście open jazzu, który incydentalnie haczyć będzie nawet o estetykę main-streamu, ale jak to na Trybunie – całość złamiemy odrobiną elektroniki, gitarowym kalejdoskopem tajemniczych dźwięków, a także intrygującym, śpiewanym (mruczanym?) post-electro!

Marszruta? Oj, będziemy dziś wszędzie! Włochy z francuskim akcentem, Holandia po polsku i amerykańsku, Rosja, Belgia w Nowym Jorku, Zjednoczone Królestwo, Francja, Norwegia i Berlin! Pachnący bukiet świeżynek specjalnie dla Was - szykujcie portfele!

 


KORR  Tombé de la voûte (We Insist Records, CD 2021)

Jeden z naszych bezwzględnie ulubionych francuskich saksofonistów Michel Doneda (sopran i sopranino) w styczniu 2019 roku zabłądził we włoskich kniejach i niespodziewanie znalazł się w piwnicy należącej do perkusisty Filippo Monico. Dokładnie tam przebywał także kontrabasista Andrea Grossi. Panowie, choć spotkali się po raz pierwszy w życiu, zagrali imponujący set improwizacji dobrze posadowionych w idiomie open jazzu, który nie stroni od kameralistycznych wycieczek. Opowieść swą podzieli na jedenaście części (dodajmy, iż od czwartej do dziesiątej zagrali nieprzerwany strumień dźwięków). Całość ich piwnicznych aktywności zamknęła się w niespełna 43 minutach.

Pierwsze trzy utwory zdają się pokazywać całe spektrum możliwości muzyków, ich warsztatu, kreatywności, umiejętności budowania skrupulatnej dramaturgii, nade wszystko zaś otwartości na wszelkie rozwiązania stylistyczne i estetyczne. Muzycy zaczynają od smakowitej porcji łagodnego free jazzu, z zalotnym sopranem, który pięknie imituje dźwięk smyczka posadowionego na chybotliwym gryfie kontrabasu. Zaraz potem chytrze kryją się w alkowie kameralnej zadumy, szumią i głęboko oddychają. Z kolei w trzeciej części łechcą ucho recenzenta piękną zabawą w call & responce, z której bez zbędnej zwłoki przenoszą się w całkiem energetyczny strumień dźwięków, pełnych jazzowych smaczków i improwizowanych zakrętów.

Począwszy od części czwartej zanurzamy się na dłużej w jednym, nieprzerwanym paśmie dźwiękowym, w trakcie którego muzycy jeszcze efektowniej uwypuklają wszelkie atrybuty jakości, jakimi obdarzyliśmy ich w trakcie poprzedniego akapitu. Opowieść zaczyna preparowany saksofon, szumiące szczoteczki i struny ugniatane na gryfie. Ponownie słyszymy piękny moment imitacji smyczka i saksofonu. Narracja równie szybko nabiera tempa (świetnym drummingiem!), jak i wytraca moc czerpiąc powietrze niezbędne do życia z pracy smyczka. Ten ostatni nie waha się także wejść na moment do jaskini post-baroku. W każdej sytuacji same smakowitości pichci nam saksofonista, który wydaje się, że najpełniej czerpie z multigatunkowej konwencji całej improwizacji. Nim wybrzmi owa suita, która trwa prawie 20 minut, muzycy wejdą jeszcze na efektowne wzgórze (masywnym kontrabasem, wyjątkowo łobuzującym saksofonem i czasami dość delikatną pracą perkusji), po czym zalegną w głębokiej krypcie i toczyć będą niekończące się, wyjątkowo spektakularne dyskusje z ciszą. Ostatnia, jedenasta improwizacja, już po wyraźnej pauzie, zdaje się kontynuować tłumione opowieści końcowych minut suity. Plamy preparowanego saksofonu, pałeczki muskające glazurę werbla i kontrabas, która na końcowej prostej ciągnie jeszcze całe trio na drobne, w pełni jazzowe wzniesienie. Całość gaśnie snem dalece kameralnym, głównie za przyczyną smyczka.

 


Frank Rosaly/ Marta Warelis/ Aaron Lumley/ John Dikeman  Sunday at De Ruimte (Doek RAW, CD 2021)

Szybki skok do małej, ale jakże uroczej Holandii! Miejsce zwie się De Ruimte, zgodnie z tytułem płyty mamy niedzielę, a koncert jest częścią Doek Festival, jaki miał miejsce latem ubiegłego roku. Na scenie polska pianistka Marta Warelis oraz trójka chłopaków z amerykańskimi paszportami, z których część często przebywa po naszej stronie Wielkiej Wody, kolejno: Frank Rosaly – perkusja, Aaron Lumley – kontrabas oraz last, but not least, John Dikeman – saksofon tenorowy. Nagranie podzielone na cztery części trwa 62 i pół minuty.

Koncert startuje z pozycji bardziej kameralnych, a początkowy flow budowany jest przez trio abstrakcyjnego piano, smyczka na kontrabasie i małych perkusjonalii. Tenor włącza się do gry prawdziwie coltrane’owskim zaśpiewem po kilku minutach i zdaje się nieść improwizację całkiem wysokim wzgórzem. Brzmienie wszystkich instrumentów jest dość matowe, zbierane jednym mikrofonem, ale nad wyraz żywe. Kwartet sprawia wrażenie dalece demokratycznego tworu, bo każdy z muzyków ma do dyspozycji sporą przestrzeń dla indywidualnej kreatywności. Muzyka stoi po kolana we free jazzowej tradycji, ale zwinnie unika typowych dla niej rozwiązań, nie stroni od wyszukanych fraz (brawo piano!) i zdolna jest raz za razem zaskakiwać odbiorcę nowymi pomysłami. W drugiej części, najdłuższej na płycie, opowieść śmiało trąci zmysłowym free impro, nie boi się sięgać po metody improwizacji w formie pytań i odpowiedzi, nie eskaluje emocji, a muzycy zdają się posiadać trwałą umiejętność zdejmowania nogi z gazu. Nawet jeśli Dikeman wrzaśnie swym tenorem (jak choćby w okolicach ósmej minuty), nie oznacza to wcale, iż pozostali muzycy skaczą w ogień bez chwili refleksji. Tę część koncertu, po kilku krótkich ekspozycjach solowych, wieńczy narracja niemal post-bluesowa.

W kolejnych dwóch częściach, każdej trwającej pełny kwadrans, muzycy zdają się pracować jeszcze bardziej nieśpiesznie. Mnożą wątki, podsycają nowe pomysły, być może chwilami mają ich nawet zbyt wiele. Co ciekawe, instrumentem, który najczęściej schodzi tu w kuluary jest saksofon tenorowy. Ostatnia część koncertu najpełniej zbliża się do estetyki free chamber, nie stroni nawet od post-barokowych ekspozycji smyczka. Oczywiście sam tenor nie przysypia i funduje nam do czasu do czasu efektowne, free jazzowe spiętrzenia. Ale i one mają swoją rozrzedzoną strukturę, wypełnioną ponadgatunkowymi frazami, słanymi na ogół wprost z wyjątkowo bystrej klawiatury fortepianu.




Ototsky Quartet  Stamp a Spot (Fancy Music, LP 2021)

Pozostajemy w jakże jazzowej formule kwartetowej, dodatkowo prawie nie zmieniamy instrumentów. Centrum Kultury DOM w Moskwie znamy świetnie z tysiąca płyt, a na jego scenie, w marcu 2018 roku, odnajdujemy czterech muzyków. Są to: Ilia Belorukov – saksofon altowy, Kirill Shirokov – fortepian, Dmitry Lapshin – kontrabas i facet, który daje nazwę całej formacji, czyli Peter Ototsky – perkusja. Muzycy grają cztery utwory, które zdają się świetnie ilustrować spektakularny proces ucieczki od jazzowych schematów w kierunku swobodnej, chwilami kameralnej improwizacji. Wszystkie części są dobrze skrojone do wymiaru czarnej płyty, trwają bowiem łącznie niespełna 44 minuty.

Tezę zawartą w preambule recenzji doskonale uwypukla improwizacja otwarcia. Kwartet zaczyna swobodnym jazzem, barowym, niemal korzennym brzmieniem, ze swingującą sekcją rytmiczną, wartkim strumieniem piana i saksofonem altowym o lekko zabrudzonym brzmieniu, który śmiało mógłby usadowić się w tym miejscu niemal sześć dekad temu, na przykład na koncercie Erica Dolphy’ego. Muzycy płyną w bystrym tempie, równie dobrze radzą sobie też w wolniejszych momentach. Każdy z muzyków realizuje partie solowe, dobrze wsparte na akompaniamencie kolegów, ale z czasem narracja nabiera bardziej kolektywnego spleenu i stwarza przestrzeń na improwizacje dla każdego z artystów w tym samym momencie dziejów gatunku. Drugą część otwiera duet basu i piana. Pozostali muzycy wchodzą do gry po niedługiej chwili, a owa swobodna improwizacja nabiera dynamiki, głównie dzięki rytmizującym zabiegom kontrabasisty. Świetne chwile altu dobrze korelują tu z jakością całej narracji, która na koniec serwuje nam jeszcze zmysłowy duet tegoż saksofonu z fortepianem.

Drugą stronę winyla rozpoczyna duet basu i perkusji. Muzycy początkowo poruszają się na scenie całkiem leniwie, bardziej dbając o niuanse brzmieniowe i dramaturgiczne. Po chwili równie efektownie łykają dynamikę godną jazzu całkowicie pozbawionego schematów. Odnotowujemy jeszcze bystry dialog saksofonu i basu, dobrze skomentowany abstrakcyjnym piano, który śmiało możemy wskazać jako najlepszy moment na całym koncercie. Czwarta improwizacja to już zdecydowany krok w kierunku free chamber. Szum z tuby, szelest z perkusjonalii, pojedynczy klawisz piana. Zwiewny minimalizm, z którego muzycy budują open jazzową konstrukcję. Opowieść toczy się bez eskalowania tempa i znów kończy się dialogiem altu i piana, na ostatniej prostej świetnie skomentowanym jazzowym walkingiem kontrabasu.



 

Alex Louloudis  Words (Off, DL 2021)

Przenosimy się do Nowego Jorku (studio nagraniowe The New School University, czerwiec 2018). W świetnie brzmiących przestrzeniach odnajdujemy muzyków, których nazwiska nic nam nie mówią, a kolory paszportów pozostają nieznane, ale na tych łamach uwielbiamy takie sytuacje! Szefem przedsięwzięcia jest perkusista Alex Louloudis (on także podpisuje się pod warstwą kompozytorską). Wspomagają go: Rafael Statin – saksofon tenorowy oraz Dean Torrey – kontrabas. W pierwszym i ostatnim utworze do wspomnianej trójki dołączają także: Rosdeli Marte – wokal, Kaelen Ghandhi – saksofon tenorowy oraz Aaron Rubinstein – gitara. Na płycie znajdujemy sześć utworów, których odsłuch zajmuje mniej niż 40 minut.

W formule tria (utwory 2-5), muzycy stawiają na dynamikę i bezpretensjonalność. Proponują nam jazz bliski estetyce main-streamu, wszystko czynią na pełnych prawach gatunku, z saksofonem, który dodaje jakości i w rozbudowanych partiach improwizacji potrafi przepoczwarzać się w zadziorne, całkiem drapieżne ptaszysko. Muzyka wydaje się świetnie nadawać na długie trasy samochodowe, także do towarzyskiego tupania nogą i podśpiewywania. Po stronie plusów warto też odnotować solowe ekspozycje perkusisty (utwór drugi) i kontrabasisty (utwór czwarty).

W rozbudowanym do sekstetu składzie muzyka Louloudisa budzi większe ambiwalencje. Pieśń otwarcia zdaje się być jedynie akompaniamentem dla recytowanego tekstu Words (także autorstwa perkusisty) i dość szybko wpływa na narracyjne mielizny, pełne momentów pozbawionych ognia i emocji. Celem muzyków staje się wówczas jedynie efektowna ekspozycja tematu kompozycji. Dużo ciekawiej dzieje się w ostatniej części płyty. Początkowo sekstet znów skupia się na podaniu tematu i delikatnie przynudza, ale w połowie utworu muzycy zaczynają sprawiać wrażenie, jakby ktoś podłączył ich do stacji wysokiego napięcia. Wszyscy harcują i łobuzują (brawo gitara!), emocje rosną, a odpowiednia dynamika sprzyja małym eksplozjom. Dodatkowo każdy z saksofonów dokłada cegiełkę do udanego obrazu całości.

 


Deemer+1  Aftermath (Luminous, CD 2021)

Po czterech całkiem jazzowych płytach czas na pierwszy kontrapunkt! Deemer, to kobiecy duet łączący instrument dęty i całe zwoje komputerowych kabli. W ramach wersji rozbudowanej Dee Byrne (saksofon altowy, elektronika) i Merijn Royaards (elektronika) zaprosiły na nagranie perkusistę Johnny’ego Huntera. Spotkanie studyjne miało miejsce w listopadzie 2019 roku, w Londynie. Jego efektem jest dziewięć improwizacji, które trwają łącznie 31 minut z sekundami.

Trzeba przyznać, że odsłuch albumu Aftermath sprawił, iż emocje recenzenta skakały do wysokiego nieba, ale też brutalnie upadały na szorstką podłogę. Z jednej strony, cała plejada wyśmienitych pomysłów na łączenie improwizującego duetu sax & drums z elektroniką, która nie stroni od dubowej poświaty i niebanalnych rozwiązań dramaturgicznych, z drugiej - wiele propozycji tria, to ledwie miniatury, wprawki warsztatowe, które w formie, jaką dostajemy na nagraniu zdają się być produktem niedokończonym. Poznajmy wszakże garść szczegółów, a zwłaszcza te najbardziej udane momenty płyty.

W drugim utworze free jazzowy duet żywych instrumentów płynie w zmysłowym, ale nerwowym strumieniu syntetyki, która narasta wraz z rosnącą dynamiką nagrania, po czym efektownie rozlewa się w post-psychodeliczną ciszę. Kolejny epizod w podobnej sytuacji stawia samotny saksofon, a efekt końcowy jest równie udany. Z kolei czwarta część tłumi emocje i dynamikę, a dźwięki płyną na dubowym delayu, jak niedogotowany kisiel. Całość bardzo syntetyczna w brzmieniu, ale zadowoli nawet wybrednego słuchacza. Na tle kilku innych nagrań siódma część wydaje się być szczęśliwie produktem dalece skończonym. Pachnie zdrowym free jazzem, choć zaczyna się spowolnioną, tłumioną grę wstępną zarówno dźwięków akustycznych, jak i syntetycznych. Na koniec opowieść efektownie gęstnieje, staje się bardzo intensywna, mimo braku basowych strumieni dźwiękowych. Ten ostatnie pojawiają się w kolejnej części, sprawiając, iż utwór przypomina stylowy drum’n’bass z rozśpiewanym saksofonem. 

 


René Lussier  Complètement Marteau! (ReR Megacorp & Circum-Disc, CD 2021)

Wracamy na stały ląd i trafiamy do Francji. Jazz-rockowego gitarzystę René Lussiera zdążyliśmy już kiedyś poznać, dziś zaprasza on nas na solowy album, na którym gra na wielu instrumentach, produkując niezliczone wątki dramaturgiczne, zarówno improwizowane, jak i precyzyjnie skomponowane. Muzyk używa poza gitarami także głosu, instrumentów perkusyjnych (także elektronicznych) i dwóch nieznanym nam urządzeń dźwiękowych - podorythmie i daxophone. W jednym utworze (tym najbardziej improwizowanym) Lussiera wspomaga Hugo Blouin na kontrabasie. Płyta składa się z siedmiu części i trwa niewiele ponad trzy kwadranse.

One man show zaczynają mnożące się, jak grzyby po deszczu, wątki gitarowe, garść rytmu wprost z ust (beatbox?) i cały ocean fake sounds, zarówno elektrycznych, jak i elektronicznych. W kolejnej opowieści gitara nabiera całkiem jazzowego posmaku, śpiewa piosenki i każe nam tańczyć. Brawura, brak stylistycznych zahamowań, ale też samokontroli artystycznej – notuje recenzent w ramach drobnego resume. W części trzeciej post-rockowa gitara tapla się w nieco inwazyjnej syntetyce, a jej dźwięki haczą wręcz o plądrofonię. Jeśli jest jakiś gatunek muzyki, o którym zapomnieliście, Lussier wam go przypomni! W tej konwencji narracyjnej, co rusz kłania nam się szyderczo uśmiechnięty John Zorn.

Czwarta część stanowi ważny i niezbędny dla odbioru całości kontrapunkt. Słyszymy kontrabas, a po chwili nawet trzy jego pasma, które ciekawie improwizują, czasami starając się budować pewną strukturę rytmiczną. Kolejną część moglibyśmy nazwać strings in slow electronic motion. Delikatne frazy, niczym ścieżka dźwiękowa do nowoczesnego baletu. Można nucić nawet grzecznym dzieciom przed snem. W szóstej opowieści powraca posmak syntetyki, która oplata kolejne wątki gitarowe. Aura nabiera posmak godnego określania post-techno i ciekawie wybrzmiewa niemal dubowym echem. Płytę o tysiącu twarzy kończy krótka, niemal warsztatowa wprawka perkusyjna.

 


Tvuru  Tvuru (Ava Records, CD 2021)

Czas na Norwegię i całkiem nowe trio, przynajmniej, jeśli chodzi o naszą percepcję sceny europejskiej: Andreas Andersen – gitara i kompozycje, Henrik Sandstad Dalen – kontrabas oraz Ola Øverby – perkusja. Nagranie studyjne z maja 2019 roku (miejsce akcji nieznane) składa się z jedenastu części i trwa 37 minut z sekundami.

Młodzi Skandynawowie proponują nam dość nieskomplikowaną wycieczkę po obrzeżach open jazzu, który silnie korzysta z doświadczeń i metod pracy rocka, nie tylko z uwagi na pracę gitarzysty, ale także kontrabasisty i perkusisty, którzy koncertują się na budowaniu rytmu i trzymaniu narracji w ryzach zadekretowanej dyscypliny. Najwięcej swobodny ma tu gitarzysta, który często improwizuje, czasami płynie wielośladem o różnych poziomach intensywności, często ucieka w delikatną psychodelię, ale nie stroni też od delikatnych pasaży, podczas których jego instrument brzmi jak skrzypce, a nawet harfa. Tvuru to po prawdzie propozycja dla miłośników post-rocka, którzy oczekują czegoś więcej lub zmęczonych cięższymi odmianami jazzu fanów, którzy liczą na odrobinę zmysłowego chill-outu po wielkich porcjach mosiężnych improwizacji.

Każdy z utworów oparty jest na pewnym schemacie dramaturgicznym. Kontrabasista otwiera nagranie, rysuje coś na kształt struktury rytmiczno-melodycznej, a perkusista dobrze wspiera go w tym zacnym dziele. Gitarzysta wchodzi niejako na gotowe i buduje swobodną warstwę melodyczną, niepozbawioną znamion improwizacji. Płyty słucha się dobrze, choć pod jej koniec, który nie następuje przecież zbyt późno, możemy poczuć lekkie znużenie. Ciekawe momenty płyty, to utwór szósty, a zwłaszcza moment, gdy wszyscy muzycy puszczają wodze fantazji i improwizują, a także utwór siódmy, który bazuje na ciekawym, nieregularnym metrum. Wreszcie sam finał – rodzaj post-produkcyjnej zabawy w zniekształcone brzmienia, ledwie minuta z sekundami, trak nieoznaczony na okładce płyty, a być może wytyczający kierunek, w którym trio winno podążać w przyszłości.

 


Spirit Skinned  Spirit Skinned (Edelfaul Recordings, Kaseta/DL 2021)

Na zakończenie dzisiejszej zbiorówki prawdziwa wolta stylistyczna! Zapraszamy w berlińskie, undergroundowe zakamarki na ekspresyjny spektakl wybuchowej mieszanki post-electro, dub and experimental, trip-hop, a także post-techno! W roli wokalisty - Ben Ronen, a za niemal wszystkie dźwięki instrumentalne i elektroniczne odpowiada Ofer Tisser. W roli wisienek na torcie, w pojedynczych epizodach pojawia się także saksofon tenorowy (Shoham Manela) oraz skrzypce (Johana Ritmuller). Siedem intensywnych pigułek złych mocy trwa około 40 minut.

Zaczynamy w klimatach slowly drum’n’bass, z recytującym głosem, dubowym echem i zapachem zioła, jakie ulatnia się z każdego dźwięku. Post-reggea'owy groove dopełnia obrazu całości. W kolejnej części groove ma już posmak electro, ale wciąż leniwa narracja pcha nas w objęcia ducha trip-hopu, godnego najlepszych płyt Tricky’ego! Flow robi się nerwowy, a głos wokalisty wręcz desperacki. W trzeciej opowieści beat przyspiesza, narracja stawia na minimalizm, a w tle bulgoczą całe zwoje hałasu. Bystrym komentarzem na etapie wybrzmiewania zdaje się być ryczący saksofon. W kolejnej części, nim usłyszymy pijane skrzypce podłączone do prądu, słuchamy jeszcze zgrzytów i sprzężeń, które przypominają zdezelowaną gitarę elektryczną i ochłapy zniekształconego głosu. Nie dane nam jest jednak słuchać jakiejkolwiek warstwy rytmicznej.

Piątą opowieść kreuje zniekształcony, niemal plądrofoniczny, tryumfalnie powracający beat. Brudny flow znów zabiera nas do garderoby bristolskich mistrzów dziwnych dźwięków z połowy lat 90. ubiegłego stulecia. Szósta historia – dla odmiany - zdaje się dziać w warunkach … domowych. Suchy, niemal akustyczny beat i dźwięki otoczenia, w tym także przypadkowo napotkane instrumentu ulicy – akordeon i mandolina. Wreszcie prawie 11 minutowy finał tego niesamowitego tripu, budowany z mozołem, z drobnym elementów, które z czasem nabierają mocy. Nerwowa elektronika, beat godny klasyków berlińskiego post-techno z przywołanych chwilę wcześniej lat 90, ale całość stawia na pewną lekkość, chwilami przypomina leniwe downtempo, inkrustowane dubowym echem. Żonglerka gatunkowa zatem na całego, ale realizowana z dużym smakiem i pozostająca pod nieustającym wpływem mroków kulawej egzystencji. Pod koniec mamy wrażenie, że upiorny, mantryczny rytm budują głównie akustyczne przedmioty.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz