piątek, 25 czerwca 2021

Dominic Lash’ Spoonhunt and three new albums! Consorts Ensemble and two quartets!


Brytyjski kontrabasista, improwizator i kompozytor Dominic Lash gości na naszych łamach w miarę regularnie, choć przyznajmy, iż nie za często. Dziś wszakże okazja do prezentacji jego twórczości jest dalece szczególna, albowiem artysta dostarcza nam aż trzy nowe płyty! Wszystkie wydane przez niego samego w ramach inicjatywy Spoonhunt, wszystkie wyprodukowane na nośniku fizycznym (co nie było dotychczas regułą), wszystkie zarejestrowane na koncertach w londyńskim Cafe Oto (dwie pierwsze nawet tego samego dnia!), wreszcie wszystkie wyposażone w ładunek pięknych dźwięków, niosących niebywałe emocje!

Nasz krótki przegląd zaczniemy od … 21-osobowego składu, który bystrze improwizuje wedle wskazówek kompozytorskich Lasha, zaraz potem odczytamy swobodnie improwizujący kwartet brytyjskich asów, którego koncert jest jednym z ostatnich publicznych występów Johna Russella (płyta dedykowana zmarłemu w styczniu bieżącego roku gitarzyście), wreszcie napotkamy na kwartet hiszpańsko-brytyjski, który gra smakowity jazz z przyległościami, znów wedle wskazań kompozytorskich kontrabasisty.

 


Consorts  Distinctions

W połowie stycznia ubiegłego roku, na niewielkiej scenie Café Oto pomieściła się cała armia muzykantów. Poznajmy ich dane personalne: Douglas Benford – harmonium, instrumenty perkusyjne, Steve Beresford – elektronika, Marjolaine Charbin – fortepian, Chris Cundy – klarnet basowy, Seth Cooke - steel sink and metal detector, Angharad Davies – altówka, Phil Durrant – syntezator modularny, Matthew Grigg – gitara z amplifikacją, Bruno Guastalla – wiolonczela, Martin Hackett – syntezator, Tim Hill – saksofon barytonowy, Tina Hitchens – flet, Sarah Hughes – zither, Mark Langford – klarnet basowy, Dominic Lash – kontrabas i kompozycja, Yvonna Magda – skrzypce, Hannah Marshall – wiolonczela, Helen Papaioannou – saksofon barytonowy, Yoni Silver – klarnet basowy, Alex Ward – klarnet z amplifikacją oraz Shaun Crook – live sound. Skomponowana improwizacja Distinctions jest nieprzerwanym ciągiem dźwięków i trwa 46 minut z sekundami.

Ceremonia dźwięku budzi się do życia w ciszy nieistnienia – elektroakustyczne piski, drobne frazy dętych, kontrabas, mała elektronika. Im mniejszy, delikatniejszy dźwięk, tym lepiej zdobi on narrację wstępną. Tworzą ją także dźwięki ciągnione (sustained) i cisza, która szczelnie wypełnia puste przestrzenie pomiędzy frazami. Pierwsze wzniesienie narracyjne ma miejsce w okolicach 5 minuty, ale opowieść szybko wraca do estetyki short-cuts with long eyes! Dramaturgię buduje także smyczek na kontrabasie i cała plejada tajemniczych dźwięków elektronicznych. Multi-składnikowy dron powstaje z mozołem, ale systematycznie i precyzyjnie. Zdarzają się jeszcze momenty zawahania - flow przygasa, ale natychmiast rodzi się na nowo i rusza w dalszą podróż z rosnącą determinacją. Zasadniczy strumień dźwięków płynie dołem (cała armia klarnetów basowych i barytonu), delikatnie błyszczy się też w górnych partiach, zdobionych wyziewami elektroniki i innych przedmiotów muzycznego użytku. Narracja pęcznieje naprawdę efektywnie dopiero w okolicach 17 minuty. Muzyka przypomina wtedy stado szerszeni, tudzież innych owadów brzęczących, a może eskadrę złowieszczych krążowników zasnuwających niebo pożogi. Ów strumień kardynalnych fonii zdaje się mieć kilka warstw – dęte pomruki, strunowe boleści i morze basowych westchnień.

W połowie nagrania opowieść wyhamowuje, schodzi na samo dno, wprost w objęcia gwiazdozbioru drobnych, urywanych i nerwowych fraz. Dęte wydechy topią się w elektroakustycznej poświacie - rozhuśtane emocje, tygiel strachu i dramaturgicznego suspensu. Narracja sprawia wrażenie tworzonej definitywnie ad hoc, z kompozytorem, który zatracił się w wirze improwizacji i dyrygentem, który jeszcze się nie narodził. W okolicach 30 minuty wszystkie dźwięki dostają na moment syntetycznego pogłosu, jakby ktoś przepalił bezpieczniki w Cafe Oto. Emocje rosną, strumień dźwięków w dalszym ciągu pęcznieje - przypomina wielki świder, który buduje kolejną linię metra. Oj, tak, muzycy zdecydowanie idą już na spotkanie ze ścianą dźwięków! Jeden przekrzykuje drugiego, trzeci modli się do nieistniejącego boga, czwarty ciśnie na gaz – stare, dobre czasy Globe Unity Orkiestra stają nam przed oczyma, niczym piękny koszmar z ulubionych horrorów. Na prawej flance poziom emocji eskalują klarnety, wsparte amplifikacją, na lewej drży moc gniecionej akustyki repetującego fortepianu. Wszyscy jadą na pełnym wydechu - kompulsywny spazm wielkiej improwizacji, furia i deterministyczny nihilizm nieograniczonej wolności tworzenia trwa do końca 43 minuty. Wtedy to hipo-dron mocy zaczyna rozpadać się na pojedyncze elementy, które wciąż jeszcze generują energię kinetyczną, jak małe planety hałasu w bezmiarze kosmicznej pustki. W połowie 45 minuty płomień narracji zaczyna definitywnie gasnąć, ześlizgiwać się ze strun, wydawać martwe oddechy. A potem już tylko finałowe podrygi syntetyki, która umiera jako ostatnia.

 


John Butcher/ Dominic Lash/ John Russell/ Mark Sanders  Discernment

Tego samego dnia, w tym samym miejscu czeka na nas kwartet w składzie wyjątkowym: John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy, Dominic Lash – kontrabas, John Russell – gitara oraz Mark Sanders – perkusja. Cztery swobodne improwizacje (trzy pierwsze, to nieprzerwany ciąg dźwięków) trwają niespełna 40 minut, a cała płyta dedykowana jest Russellowi, który zmarł niemal dokładnie rok po tym koncercie.

Na scenie mamy wprawdzie kwartet dalece międzypokoleniowy, ale muzycy znają się świetnie (Londyn, to przecież małe miasto!), zatem nie potrzebują jakiejś szczególnej introdukcji, by wejść w dobre akcje i jeszcze bystrzejsze reakcje. Talerze, smyczek, sucha tuba saksofonu i mikrofrazy gitary budują wszakże dalece nieśpieszną i stonowaną emocjonalnie improwizację otwarcia. Niektóre dźwięki grane są na wdechu, inne wynikają z dramaturgicznego zaniechania. Muzycy nie forsują tempa i nie będą tego czynić w trakcie całego koncertu. Dynamika rośnie incydentalnie, na ogół wtedy, gdy kontrabas przechodzi w tryb pizzicato. W drugą część płyty wchodzimy płynnie, jakkolwiek jest ona kardynalnie nowym wątkiem improwizacji. Gitarzysta łagodnie pląsa, saksofonista udanie skrywa swoje emocje, a nad całością opowieści zdaje się czuwać główny strateg improwizacji, usadowiony u wezgłowia dużego kontrabasu. W roli złotnika, tudzież zdobiciela narracji bystry i kreatywny drummer. Muzycy nie stronią od preparacji, cały czas szukają zadziornych fraz i kantów, ale pozostają na etapie przedekspresyjnym. Na finał odcinka dostajemy bystre solo gitary, w klimatach niemal neoklasycznych. Kolejny etap trylogii pierwszego seta rozpoczyna wystudzony saksofon sopranowy. Reszta załogi nie wykazuje jednak ochoty, by iść na całość, raczej wdaje się w spokojne przepychanki, tudzież dramaturgiczne uprzejmości. Muzycy z mozołem doprowadzają ów fragment koncertu do finału, na samych końcu fundując nam drobną eksplozję mocy.

Ostatnia część spektaklu, de facto jego drugi set, trwa 17 minut i jest zamkniętą formą dramaturgiczną. Zaczynają go perkusjonalia i smyczek kontrabasu. Po chwili podłącza się jak zwykle delikatna gitara i cokolwiek rozochocony saksofon. Improwizacja szuka swojej dynamiki, ale co rusz hamuje, a muzycy stają w obliczu pewnych rozterek sytuacyjnych. Tenor ciągnie w kierunku rytmu i bluesowych niemal pomysłów, smyczek kontrabasu zgłasza zdanie odrębne. W efekcie tych nieco ambiwalentnych zachowań kwartet najpierw wpada w ramiona open jazzu, a potem koi troski w obliczu bardziej kameralnych fraz. Na zakończenie artyści dobywają jednak ze swoich trzewi odrobinę więcej energii kinetycznej, dzięki czemu ostatnie partie dźwięków możemy uznać za bardziej niż udane. Aktywny saksofonista, gitarzysta ze wzajemnie zazębiającymi się riffami, bystry drummer i jakże elastyczny dramaturgicznie kontrabasista efektownie wieńczą dzieło w oczekiwaniu na zasłużone oklaski.

 


Dominic Lash Quartet  Limulus

Ostatnia dziś płyta, to znów londyńskie Café Oto, ale na osi czasu cofamy się do stycznia 2019 roku. Sześć kompozycji tzw. lidera wykona tu dla nas kwartet w składzie: Javier Carmona – perkusja i instrumenty perkusyjne, Dominic Lash – kontrabas i rzeczone kompozycje, Ricardo Tejero – saksofon altowy oraz Alex Ward – gitara elektryczna. Całość koncertu zamieszczonego na srebrnym krążku, to niemal 52 minuty.

Pierwsze trzy utwory koncertu, to nieprzerwany strumień jazzowej improwizacji, która raz za razem czerpie inspirację z różnych gatunków – rocka, kameralistyki, czy otwartego, jakże ekspresyjnego post-free jazzu. Pierwszy temat, pełen rytmu, swobodnej melodii i dobrego humoru, podają jednocześnie kontrabas i gitara. Perkusja dba o właściwy kierunku rozwoju dynamiki, a roześmiany saksofon czuje, że znajdzie w tej przestrzeni dużo miejsca dla swojej kreatywności. Power Quartet zaczyna swój multigatunkowy taniec z gracją i wyłącznie dobrymi emocjami. Szczególnie ekscytujące wydają się wzajemne imitacje gitary i saksofonu, czynione w prawdziwie ognistej fazie improwizacji. Zakończenie tego wątku skrzy się mroczną psychodelią, budowaną smyczkiem kontrabasowym. Muzycy płynnie wchodzą w drugi temat, który dość mocno zmienia klimat koncertu. Smyczek zabiera nas do krainy swobodnego post-chamber. Początkowo opowieść wydaje się nad wyraz leniwa (gitara pachnie dalekim wschodem!), ale to tylko pozory. Emocje i nerwy biorą górę, muzycy przyjmują otwarte pozycje i skaczą w ogień free jazzu. Niemal niepostrzeżenie zaczyna się trzecia kompozycja, introdukowana przez trio bez saksofonu, które bezceremonialnie swinguje i buduje ciekawą dynamikę. Świetne expo staje się udziałem gitary. Saksofon wchodzi do gry wprost w prezentację tematu, po czym ucieka w efektowne solo w klimatach definitywnie godnych Charlie Parkera. Muzycy znajdują też czas i miejsce na solową ekspozycję perkusisty.

Po krótkiej chwili kwartet powraca na dwie kolejne kompozycje. Pierwsza z nich powstaje w ciszy, z wytłumionym smyczkiem i gitarą, która frazuje niezwykle semicko. Perkusyjne szczoteczki tworzą klimat ballady, która jednak dość szybko przepoczwarza się w efektowne, bardzo rozwichrzone free impro! Po niedługiej, kolektywnej ekspozycji, na czoło wysuwa się kontrabas, który najpierw smyczkiem tłumi emocje, a potem śmiało przystępuje do solowej przebieżki. W tak zwanym międzyczasie zaczyna się już kolejny utwór. Gitara i saksofon lepią się w gasnące solo basu przeciągłymi frazami. Preparacje perkusji także kreują ciekawy suspens. Dynamika rośnie, powraca post-swingowy sznyt, a narracja bez wysiłku osiąga stan kolektywnych, improwizowanych eksplozji. Sam temat kompozycji pojawia się na jego zakończenie, podany unisono jakby od niechcenia. Na bis, niemal 10 minutowy, muzycy wychodzą w dużym skupieniu. Od razu proponują nam zmyślną zabawę w pytania i odpowiedzi. Znów, jak na początku koncertu, dostajemy piękny duet imitacyjny – psychodelizująca gitara i preparujący saksofon. Narracja szybko wspina się na szczyt, po czym efektownie opada, niesiona temperamentem kontrabasowego smyczka. Na zakończenie muzycy śpiewają hymny pochwalne, ewidentnie zadowoleni ze swego dzieła. Nie pozostaje nam nic innego, jak zgodzić się z ich oglądem sytuacji scenicznej.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz