piątek, 14 czerwca 2024

The Relative Pitch’ Spring is here!


Nie dalej, jak w ostatni wtorek zachwycaliśmy się płytą Magdy Mayas Ritual Mechanics, stanowiącą jedną z dziesięciu wiosennych nowości The Relative Pitch Records. Zgodnie z poczynioną wówczas obietnicą dziś sięgamy po pozostałe dziewięć nowych albumów nowojorskiego labelu.

Wygląda na to, iż niektórym albumom poświecimy sporo słów, innym definitywnie mniej. Także chronologia naszego overview nie będzie biec wedle dat publikacji, ale raczej ilości gwiazdek, jakie moglibyśmy przydzielić płytom, gdybyśmy taki niecny proceder uprawiali. Trzeba wszakże przyznać, iż ten wiosenny, relatywny wysyp świeżynek jest w ujęciu ogólnym bardziej niż udany. A Waszą szczególną uwagę pragniemy zwrócić na pierwsze trzy krążki w zestawie!

Pośród omawianych nowości aż sześć, to albumy solowe (od długiego już czasu edytorskie idee fixe wydawnictwa), trzy pozostałe, to zgrabne duety. Jeśli chodzi o tytuły wykonawcze otrzymujemy garść świetnie nam znanych i bezsprzecznie lubianych artystów, a także – jak zawsze - sporą porcję nowych nazwisk do zapamiętania. So, welcome to the world of Relative Pitch!



 

Yedo Gibson Conic Tube

Namouche Studios, Lizbona, luty 2023: Yedo Gibson – saksofon sopranowy (1, 4, 5, 8), saksofon altowy (2, 6) oraz saksofon tenorowy (3, 7). Osiem improwizacji, 44 minuty.

Brazylijski saksofonista nie wymaga w tym miejscu jakiejkolwiek introdukcji. Znamy niemal wszystkie jego nagrania (z których spora część ukazała się, jakże spontanicznie, w Polsce), uwielbiamy jego temperamentny styl gry na instrumentach dętych, ale … nigdy jeszcze nie mieliśmy okazji obcować z Gibsonem w wersji solo. Taka samotna ekspozycja była już zapowiadana przez muzyka od lat - wreszcie stała się faktem. To wspaniała wiadomość dla świata muzyki kreatywnej!

Yedo w połowie nagrań korzysta z saksofonu sopranowego, w obliczu którego zdaje się być nie tylko melodyjnym story-tellerem, ale nade wszystko eksploratorem tzw. technik rozszerzonych, pośród których tą najciekawszą jest dmuchanie w tubę instrumentu, nie zaś w jego ustnik oraz wydobywanie dodatkowo wielu gardłowych dźwięków. W pierwszym utworze jego sopran potrafi brzmieć niemal syntetycznie, równie delikatnie, jak piskliwie. W części czwartej tańczy i śpiewa, w piątej przypomina owadzi rój w locie wnoszącym, wreszcie w ostatniej części muzyk niejako reasumuje sopranowy rozdział i cały album. Wieńczy go prawdziwie niedźwiedziowatym pomrukiem, pełnym rozkołysanej melodii. A nim to nastąpi, prezentuje rozbudowaną sekwencję możliwości brzmieniowych, jakie daje ten mały instrument dęty - wzdycha niczym leniwiec na skraju puszczy, mlaska jak kot, furkocze jak stado gołębi. Na saksofonie altowym Gibson, to artysta kultywujący wielką spuściznę jazzu - z jednej strony blisko mu do Alberta Aylera, z drugiej jeszcze bliżej do Charliego Parkera. Jego instrument ewidentnie swinguje, płynie soczystą melodią i intrygująco zbliża się do granic fire music. Z kolei na saksofonie tenorowym Brazylijczyk staje się prawdziwie free jazzowym zwierzem, który nie odpuszcza choćby na sekundę. Buduje mocne, dronowe pasaże, rży jak koń, śpiewa gęstym, jakże soczystym tembrem, wkładając w to mnóstwo emocji. Potrafi wprawić się w ekstatyczny, polirytmiczny taniec, a na koniec puścić do nas oko. Wszak saksofon, to tylko metalowa tuba, która rezonuje!



 

Samara Lubelski & Marcia Bassett Indexical/Rhizome

Indexical, Santa Cruz, Kalifornia, sierpień 2020 (utwór 1), Rhizome, DC, grudzień 2022 (2): Samara Lubelski – skrzypce oraz Marcia Basssett – gitara. Dwie improwizacje, 43 minuty.

Skrzypce i gitara podłączone pod prąd elektryczny wysokiej mocy, pogłos budujący przestrzeń, która nie ma początku, ani końca, wreszcie artystki o niewyczerpalnych zasobach kreatywności, snujące gęste smugi dark ambientu i soczystej psychodelii ubrane w szaty wyrafinowanej improwizacji. Uwielbiamy takie sytuacje sceniczne!

Pierwsza improwizacja trwa tu prawie dwa kwadranse, a rodzi się z dwóch smukłych, niemal stojących plam ambientu. Ów krzyk, niczym wycie syren alarmowych z czasem przekształca się w dwie strugi płynnej, psychodelizującej narracji. Skrzypce frazują post-akordowo i pną się ku górze, gitara pęcznieje poziomo mrokiem ambientu. Gdy improwizacja nabiera intensywności i skulonej dynamiki, całość brzmi niczym filmowy zapach napalmu o poranku. Niezależnie od stadium rozwoju opowieści, artystki zawsze mają oparcie w chmurze dark ambientu. Skrzypaczka dygocze wtedy ze strachu, a gitarzystka niczym nietoperz zdaje się kołować nad swoją ofiarą. Momenty spowolnień są tu jedynie okazją do łapania oddechu przed powrotem na szlak bezkresnej podróży. Z czasem gitara nabiera post-rockowej powłoki, z kolei skrzypce stają na palcach, krzyczą strugą błękitnego ambientu i zdają się być niebezpiecznie melodyjne. Druga odsłona albumu trwa piętnaście minut z sekundami i formuje się z podobnych, ale nie takich samych elementów. Gitara od startu wydaje się być bardziej nasączona rockiem, czasami wręcz charczy, z kolei skrzypce trzymają się konwencji wysokiego ambientu. W fazie środkowej obie strugi złych mocy na moment stają się niemal bliźniaczo podobne i nad wyraz hałaśliwe. Potem już wszystko zaczyna piąć się ku czarnemu niebu. Owo diabelskie rozkołysanie w okolicach dwunastej minuty zaczyna przygasać. Skrzypaczka i gitarzystka schodzą teraz do niemal pojedynczych fraz. Instrument tej pierwszej skomle, tej drugiej pulsuje delikatnością. 



 

Zosha Warpeha Silver Dawn

Spillway Sound, Nowy Jork (?), czerwiec 2023: Zosha Warpeha - hardanger d'amore & głos. Trzynaście improwizacji/ kompozycji, 44 minuty.

Czas na płytę niezwykłą w dzisiejszym zestawie. Oto artystka, której dane personalne mogą świadczyć o pochodzeniu z dowolnego zakątka wszechświata (w tym wypadku z amerykańskiej Minnesoty), na pięciostrunowym instrumencie z epoki, w trzynastu niezbyt długich utworach (trwających od dwóch do sześciu minut), doposażonych okazjonalnie w medytujący głos i elementy tańca, którego z oczywistych względów nie widać. Uroda tej płyty jest niespotykana w dosłownym znaczeniu tego pokrętnego określenia. Można się w to nagranie zapaść bez reszty i nie znaleźć drogi powrotnej. Brawo Zosha!

Muzyka Warpehy (odmieniamy po słowiańsku, czy może po nordycku?) pełna jest delikatności, ale też emocjonalnej głębi. Bywa minimalistyczna, ale potrafi zgęstnieć i nabrać zaskakującej intensywności. Mnóstwo w niej melodii, ale smutnej, bardzo tęsknej. Wszystko pachnie tu z jednej strony post-barokiem, z drugiej niemal folkową tanecznością. W utworze trzecim brzmienie instrumentu wydaje się być zabrudzone, pełne szmerów i szelestów, na które nakłada się mrucząca wokaliza o tajemniczym, celtyckim (?) zaśpiewie. Szósta opowieść zdaje się unosić w powietrzu - artystka śle nam filigranowe, szarpane frazy, a zaraz potem mikro melodie grane arco. Zarówno ta, jak i kolejna odsłona albumu wydają się wyjątkowo smutne, z kolei w ósmej instrument Zoshy brzmi niczym bałałajka, której dźwięki odbijają się od spokojnego lustra wody. W drugiej fazie albumu zaczynają pobrzmiewać echa muzyki dawnej, niosąc dodatkowe porcje niczym niezmąconego piękna strunowej narracji. Tak dzieje się w siódmej, jedenastej i trzynastej opowieści. Ta ostatnia, nie dość, że wieńczy ów wspaniały album, to zdaje się konsumować całą kruchość Srebrnego Świtu – sprawia wrażenie dziecięcej kołysanki, nuconej z zapartym tchem i trwogą nadchodzącego poranka.



 

Maria Reich Interdependenzen

Berlin i Wilsum, Niemcy, od grudnia 2022 do maja 2023: Marta Reich – skrzypce, altówka (utwory 3,6). Jedenaście utworów, 35 minut.

Kolejna solowa płyta na mały instrument strunowy jest tym razem projektem nieco konceptualnym. To zbiór nagrań dokonanych w różnych okolicznościach przyrody dwóch niemieckich miast, a zarejestrowanych telefonem. Brzmienie bywa zatem surowe, niekiedy zabrudzone gwarem tego, co dzieje się wokół artystki i jej instrumentu. Ale jako całość broni się bez większego problemu, o czym decyduje nade wszystko artystyczna jakość tych krótkich, improwizowanych opowieści.

Melodia i oddech artystki stopiony z otoczeniem, to elementy składowe niemal każdej opowieści. Jeśli post-folk, to surowy, zdeformowany zapachem cywilizacji, jeśli taniec, to zadziorny, energiczny, temperamentny. Te drugi osiągany tu jest równie skutecznie techniką arco, jak i pizzicato – tak dzieje się choćby w opowieści drugiej i piątej. Epizody trzeci i ósmy są dalece mroczne, zdają się dobiegać z podziemnej krypty. Z kolei odsłona szósta zaczyna się w estetyce post-barokowej, ale kończy w prawdziwych, nieludzkich boleściach. Równie udane są historie siódma i dziewiąta, które stawiają na frywolność, intensywność i zapewne dobrą zabawę. Dziesiąta część, to zestaw śpiewów żałobnych, niesionych zarówno smutkiem, jak i dystansem do wszystkiego, co wokół. Finałowa piosenka cedzona jest przez zaciśnięte zęby. To smuga urokliwych post-fonii lepiąca się w drobny, pożegnalny dron.




Maria Bertel Monophonic

Czas i miejsce akcji nieznane: Maria Bertel – puzon, mikrofonowe amplifikacje. Dziesięć utworów, 34 minuty.

Duńska puzonistka umieściła swój duży instrument dęty w bezpośredniej bliskości skomplikowanej sieci mikrofonów, których kolektywna praca efektownie wzmocniła dźwięki puzonowych wyziewów. Choć już w połowie albumu wydaje, że pomysły artystki na budowanie narracji wyczerpują się, to brzmienie puzonu, w wielu momentach przypominające … przesterowaną gitarę elektryczną, musi budzić duży respekt. Co by zatem nie mówić, nazwisko Marii zapisujemy w naszych kajetach i czekamy na kolejne, improwizatorskie ujawnienia.

Pierwszą opowieść buduje masywny dron o dość siarczystym brzmieniu, jakby puzon umieszczony został w wielkim, betonowym tunelu (tak kiedyś eksperymentowali Dead Neanderthals!). Strumień fonii delikatnie się sprzęga, czasami pulsuje basowym pasmem, innym razem artystka zdaje się pochylać nad pojedynczym ruchem wentyla. W drugiej opowieści brzmienie puzonu kojarzyć się może z pracą młota pneumatycznego. Szczęśliwie w potoku zdarzeń słyszymy też oddech żywego człowieka. Od trzeciej odsłony dęciak definitywnie staje się gitarą! Najpierw kompulsywnie iskrzy mocą nieistniejącego zasilania prądem zmiennym, potem wydaje zwierzęce jęki, które wspiera mechaniczny background. W kolejnych częściach przyjmuje postać hałaśliwego drona, sprzęga i rytmicznie zgrzyta zębami, pracuje na przesterach, czasami to niemal powulkaniczne wyziewy gorącego powietrza. W przedostatniej opowieści puzon brzmi już prawdziwie harsh-noise’owo, z kolei w części ostatniej artystka zdejmuje nogę z gazu i snuje mroczne, rezonujące post-drony, popadając w intrygującą medytację. 



 

Sofia Salvo Rotarota

Berlin, marzec 2023: Sofia Salvo – saksofon barytonowy. Osiem utworów, 43 minuty.

Argentyńską barytonistkę gościliśmy w Dragonie roku temu wraz z ognistym kwartetem Colina Webstera i zostawiła po sobie bardzo dobre wrażenie. Równie wyśmienicie radzi sobie Salvo w kolejnym dziś spektaklu jednego aktora. Artystka dba o dramaturgię, opowiada ciekawe historie, być może mniej koncertuje się na niuansach brzmieniowych, ale w niczym nie ujmuje to jakości całemu przedsięwzięciu.

Opowieść Sofii podzielona jest na osiem epizodów, które trwają od czterech do ośmiu minut. Pierwsza odsłona, to barytonowa rozgrzewka – długie, szumiące podmuchy z tuby nabierają tu z czasem bardziej szorstkiego posmaku. Zaraz potem baryton wydaje z siebie masywny wrzask – tembr jest agresywny, ale czysty, niemal wymuskany. Na koniec artystka udanie sięga po drobne, wycyzelowane frazy. W części trzeciej poznajemy mroczne zakamarki barytonowej tuby, z ciszą zastygłą pomiędzy frazami. Czwarta opowieść wydaje się być jeszcze bardziej delikatna i zrodzona w bezpośredniej bliskości ciszy. W kolejnej części Sofia prezentuje nam mantrę mrocznych dronów budowanych na wdechu. Podobnie jak w poprzedniej odsłonie, na etapie rozwinięcia improwizacja wydaje się być odrobinę bardziej żwawa. Szósta opowieść jest dynamiczna, choć tuba początkowo jedynie drży, dopiero potem szuka zagubionej melodyki. Na koniec dostajemy garść wysoko podwieszonych westchnień. Także siódma odsłona tętni życiem. To swobodny jazz bez melodii i nudnych synkop - czysta energia saksofonowego oddechu. Artystka świetnie się tu odnajduje - pokrzykuje na siebie, wypełniona dobrą energią. Finałowa improwizacja zdaje się toczyć od samej ziemi do rozgwieżdżonego nieba. Fikuśne, żywe zawijasy, soczyste brzmienie rozległego, barytonowego spektrum. Opowieść nie ma charakteru pożegnalnego, jedynie pod sam koniec w tembrze saksofonu pojawia się nutka zadumy.



 

Ada Rave In search of a real world

Splendor, Amsterdam, listopad 2022: Ada Rave – saksofon tenorowy i preparacje oraz sopranowy i sopranino (utwór 6). Siedem utworów, 38 minut.

Kolejny, saksofonowy spektakl solo, znów w wykonaniu artystki pochodzącej z Argentyny. Po rezydentce berlińskiej, czas na mieszkankę Amsterdamu. Tym razem w roli naczelnego instrumentu saksofon tenorowy, jednokrotnie zamieniony na mniejszy kaliber, w siedmiu opowieściach skoncentrowanych na preparowaniu instrumentu. Efekty w skończonej liczbie przypadków bardzo interesujące, zdaje się, że nawet bardziej niż albumy Rave poczynione w klasycznie free jazzowych, trzy, cztero-osobowych formacjach.

Na starcie albumu korpus saksofonu drży, a tuba pełna jest ruchliwych przedmiotów. Artystka próbuje wygenerować garść post-melodyjnych fraz. W kolejnej części do drżącej materii zostaje dodany nerwowy oddech. Długie frazy chcą się tu formować w drony, ale na drodze pojawia się gęsta cisza. Narracja jest precyzyjnie zaplanowana, każdy ruch wyważony i głęboko przemyślany. Z czasem rozkołysana melodia łapie piach w szprychy. W trzeciej odsłonie instrument tradycyjnie już drży, wokół panoszy się dużo ciszy, ale flow zdaje się nabierać pewnego wewnętrznego rytmu. Z jednej strony wyszukana melodyka, z drugiej niemal industrialny background budowany masą saksofonowego korpusu. Kolejna opowieść śmiało pretendować może do miana najbardziej udanych fragmentów płyty. Najpierw artystka generuje rezonujące frazy, będące zapewne efektem pocierania instrumentu metalowymi przedmiotami. Potem rodzi się szemrząco-szeleszczący dron. Część piąta, to mantra gruźlika w stadium agonii. Spokojny początek, nerwowe rozwinięcie i wyciszone zakończenie. W szóstej improwizacji Ada sięga po lżejsze odmiany saksofonu, a narracja zdaje się tu przypominać ptasi klangor. Swobodne wydechy niosą dźwięki bardzo wysoko. Całość nabiera rytmu. Finałowa opowieść rodzi się z głębi gwiżdżącej ciszy. Pracują dysze, nerwowy oddech muzyka buduje dramaturgię. Post-melodyjna modlitwa pełna jest boleści i codziennego utrapienia.




Chloë Sobek & Tim Berne Burning Up

Miejsce nieoznaczone, czerwiec 2023: Chloë Sobek – violone oraz Tim Berne – saksofon altowy. Pięć improwizacji, 46 minut.

Po saksofonowych aspirantkach czas na saksofonową legendę gatunku! Berne rzadko grywa w tak kameralnych składach, szczególnie w duetach, zatem do odsłuchu płyty nie sposób było nie zasiąść z wypiekami na twarzy. Album zaczyna się więcej niż obiecująco. Stylowy, typowy dla Berne’a sound altu napotyka tu na kreatywne opowieści prowadzone na równie stylowym instrumencie strunowym. Niestety z czasem z muzyków zdaje się ulatywać energia i kreatywność, i jako całość, to niedługie przecież nagranie zdaje się – wbrew tytułowi – systematycznie usypiać słuchacza.

Zgodnie z anonsem, pierwsza improwizacja to żwawa, swobodnie prowadzona gra na dwa świetnie brzmiące instrumenty akustyczne. Strunowiec najpierw pracuje pizzicato, potem zagłębia w otchłań smyczkowych ekspozycji. Saksofon niezobowiązująco śpiewa, a jego rozhuśtany tembr chwilami grzęźnie w gardle dobrej kreacji. To opowieść post-chamber, która nie zapomina o swoich post-jazzowych korzeniach. Smyczek zwinnie preparuje, a tuba dętego drży i nabiera wilgoci. Drugą odsłonę otwiera porcja ambientu, który lepi się w balladę, której bliżej do post-baroku niż emocji bardziej ognistego jazzu. W dalszej części albumu smutek melodii zdaje się na stale zastępować dramat kreatywności. Muzycy czynią tu kilka udanych akcji, sięgają po metodę call & responce, ale z każdym przebytym metrem ich energia do życia zdaje się przygasać. Pracują na zaciągniętym ręcznym, co szczególnie dotkliwe okazuje się w trakcie ostatniej improwizacji, która trwa aż trzynaście minut. Kameralna kołysanka wisi tu na delikatnym smyczku, podczas gdy alt odlicza już sekundy do wyczekiwanego zakończenia.



 

Kirsten Carey & Aaron Edgcomb Mature Defense Mechanism

Detroit, Nowy Jork, czas nieoznaczony: Kirsten Carey – gitara oraz Aaron Edgcomb – perkusja. Jedenaście improwizacji, 39 minut.

Albumowe credits donosi tu o artystycznym eksperymencie. Zwykliśmy tak nazywać zjawiska, które mają na celu tworzenie nowej jakości, ale obarczone są dużym ryzykiem katastrofy. Mianem eksperymentu bywa także określana sytuacja, w której podejmujemy działania skazane na klęskę, a cenne jest jedynie to, że próbowaliśmy. W odniesieniu do dwóch muzyków odpowiedzialnych za Mature Defense Mechanism, pewne wydaje się to, że artystycznie polegli. Zaprosili nas do brutalnie przewidywalnego świata rocka, post-punka, tudzież młodzieżowej psychodelii i podjęli się karkołomnej próby improwizowania. Obie ścieżki tego albumu zostały nagranie w różnym czasie i miejscu, zatem ta trudna do zwerbalizowania próba eksperymentu została dodatkowo pozbawiona możliwości wzajemnych interakcji, jakie mógłby powstać w trakcie wspólnego muzykowania.

Niedługi album został podzielony na jedenaście piosenek bez tekstu. Gitarzystka frazuje tu niczym młodsza siostra holenderskiego The Ex, perkusista z kolei koncertuje się na dość jednostajnym circle drummingu i nie jest skory wchodzić w bliższy kontakt z gitarowym frazowaniem. Utwory realizowane w trybie dynamicznym dobrze się bronią, choć już po czwartym mamy wrażenie, że arsenał kreatywności jest na wyczerpaniu. W wolniejszych momentach akcja pachnie post-bluesem i ewidentnie cierpi z niedoboru tempa i emocji. Nieco ciekawiej nagranie kształtuje się w dalszej fazie, gdy muzycy pokazują małe, tygrysie pazurki, a ich agresywna narracja udanie sytuuje ich w roli punk-rockowych epigonów.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz