wtorek, 4 czerwca 2024

Michał Giżycki in Black and White!


Poznański klarnecista i saksofonista Michał Giżycki sukcesywnie, i nad wyraz wytrwale, buduje wizerunek jednego z najciekawszych improwizatorów krajowego, wciąż jakże młodego pokolenia. Jego albumy, na ogół dostarczane przez osobisty Torf Records, śledzimy na tych łamach definitywnie skrupulatnie i każdorazowo podsumowujemy garścią uzasadnionych komplementów. Patrząc na ów proces w ujęciu długofalowym, droga Michała wiedzie zdecydowanie ku dobremu – światu ekskluzywnej kreacji i improwizatorskiej wyobraźni, które zdają się nie mieć końca.

Dziś bierzemy na tapetę dwa nowe wydawnictwa Giżyckiego. Pierwszy z nich, to intrygujących duet Czarnoziem, poczyniony wspólnie z Dawidem Dąbrowskim, muzykiem, dla którego syntezator modularny nie dość, że nie ma tajemnic, to jest także generatorem zaskakujących brzmień i fraz wyjątkowo oryginalnych. Czarnoziem, uzupełniony intrygującą warstwą werbalną, przynosi nam krajowy tuz wydawniczy, zatem nadzieja, iż parę osób więcej dostrzeże dokonania artystów nie jest z pewnością płonna. Drugi album, to post-jazzowe trio zrealizowane w towarzystwie definitywnie młodych artystów, których oczywista w tym wypadku świeżość i niekiedy zaskakująca nieopierzoność stawiają starszego kolegę w ciekawych sytuacjach dramaturgicznych. Z każdej Michał wychodzi obronną ręką, przy okazji pozostawiając partnerom nieskończoną przestrzeń do samorealizacji i jakże pożądanego samorozwoju.



 

Czarnoziem Socha (Gusstaff Records/ Don't Sit On My Vinyl, CD/LP 2024). Dawid Dąbrowski - syntezator modularny oraz Michał Giżycki - klarnet basowy, saksofon tenorowy i sopranowy. Nagrane w 2022 roku, miejsce nieznane. Pięć improwizacji, 47 minut.

Niedefiniowalny gatunkowo pomysł na improwizację Dawida i Michała zdaje się mieć smakowitą nazwę własną. Nie dość, że czarną, to jeszcze osadzoną przy samej ziemi, niemal w mule gęstego błota. Każda z pięciu opowieści ma tu swoją separatywną narrację, syci się zarówno mrokiem syntetyki, jak i swobodą dętych peregrynacji. Muzycy świetnie na siebie reagują, mimo niekiedy dość masywnego instrumentarium, czuli są na niuanse i dramaturgiczne smaczki. Każdy nowy pomysł wyjęty z rękawa (czarnoksiężnika?) ma swoje uzasadnienie dla danej chwili i dźwięku, który nastąpił kilka sekund wcześniej. Bez dwóch zdań – doskonałe nagranie!

Początek pierwszej improwizacji wyznacza martwa pulsacja syntezatora i niska, dronowa ekspozycja klarnetu basowego. Mroczna, intensywna, ale płynna, falista jak senny ocean narracja wraz z upływem minut delikatnie się przepoczwarza. W walce basowych żywiołów na front zdaje się przedostawać klarnet, a syntezator zawisa nad nim, niczym wyposzczony nietoperz. Pod koniec opowieść zyskuje pewien tajemniczy, ambientowy background. Druga odsłona szyta jest zdecydowanie innym ściegiem. Onirycznie brzmiący syntezator podsyła filigranowy, nisko osadzony beat, z kolei klarnet basowy, jakby onieśmielony, wydaje z siebie drobne, nieco strwożone westchnienia. Narracja zyskuje teraz nieco przewrotną, choć nadal leniwą dynamikę – organowe plamy i klarnetowe podmuchy lepią się w strugę dźwiękową, której dalszy los trudny jest do przewidzenia. Mroczny klimat zdaje się delikatnie tracić na intensywności. W tubie dęciaka pojawiają strzępy melodii, a syntezator grzmi i drży niemal post-industrialnie. Nerwowa atmosfera wybudza kolejne demony.

Na starcie trzeciej improwizacji walka przeciwieństw. Syntezator buduje masywny, basowy dron, z kolei rozzuchwalony klarnet wpada w taneczną mantrę. Ten pierwszy dba o rytm, ten drugi o eskalowanie emocji. Po kilku efektownych pętlach opowieść przygasa i wchodzi w fazę kojącego wytłumienia. Klarnet zaczyna śpiewać z lekką chrypką, syntezator kreować szorstki, biały ambient. Owo post-romantyczne rozrzewnienie z czasem przeobraża się w smolisty balet wypełniony histerią nadchodzącego poranka. Początek czwartej improwizacji wydaje się wyjątkowo nerwowy. Post-rytmiczne pląsy syntezatora wypychają na spore wzniesienie instrument dęty, który w tych okolicznościach okazuje się być saksofonem tenorowym. Jego lot jest wysoki, odrobinę niebezpieczny. Dynamika rośnie tu wprost proporcjonalnie do ponoszonych nakładów. Po pewnym czasie opowieść traci jednak wysokość i zanurza się w mroku. Faza minimalizmu syci się szorstkimi dźwiękami – słyszymy pracujące dysze saksofonu skąpane w strudze post-perkusjonalnych drobiazgów. Finałowa opowieść zostaje wzniecona w chmurze dark ambientu. Skrupulatnie budowana, warstwa na warstwie. Spokój tej fazy albumu jest jednak pozorny. Ambientowy background nabiera intensywności, a smutny, matowy sound dętego niespodziewanie pęcznieje. Na zgliszczach umierającej syntetyki odpowiednio już rozgrzany saksofon sopranowy rozpoczyna swój godowy taniec. Pożegnanie z Czarnoziemem nie ma charakteru farewell song. Wręcz przeciwnie – cyrkulacyjny oddech muzyka wpycha sopran w post-melodyjny spazm. Ambientowa, grzmiąca syntetyka niesie teraz dętego aż po mglisty widnokrąg. Emocje eksplodują, wieńcząc tę niebywałą podróż w nieznane.



 

Oirt Ply (Torf Records, DL 2024). Cyprian Pakuła – perkusja, Kasia Schmidt-Przeździecka – kontrabas oraz Michał Giżycki - klarnet basowy, saksofon tenorowy i sopranowy. Nagrane w październiku (1-6) i grudniu (7-9) 2023 roku, miejsce nieznane. Dziewięć improwizacji, 94 minuty.

Udostępnione jedynie w wersji digitalnej nagranie, konsumujące dwa koncerty tria, jest oczywiście stanowczo zbyt długie, ale konia z rzędem temu, który wskaże z jakich fragmentów obu rejestracji możnaby zrezygnować bez utraty jakości całego albumu.

Swobodny, niegalopujący post-jazz z semicko brzmiącym, melodyjnym klarnetem basowym, podpartym na czułej i punktowo osadzonej sekcji rytmu, wyznacza nam obszar, w którym poruszają się artyści w trakcie gemu otwarcia. Muzycy dobrze na siebie reagują, są czujni i odpowiedzialni za każdy dźwięk. Pracują kolektywnie, udanie panują nad dynamiką i cieszą się każdą wymianą dramaturgicznych uprzejmości. Na etapie spowolnienia dbają o szczegóły, a gdy przyspieszają widmo soczystego free jazzu bynajmniej ich nie przeraża. Druga improwizacja najpierw krąży w oparach mrocznej kameralistyki, potem nabiera rumieńców, poderwana do lotu zalotnie brzmiącym saksofonem tenorowym. Ogniste zakończenie dobrze wróży dalszej części albumu. Trzecią część inwokuje garść molowych melodii, po czym trio nabiera marszowego tempa i opowiada dobrze nam znaną historię black music w całkiem zgrabnym, tu akurat białym wykonaniu. Niezbędne chwile wytchnienia przynosi czwarta ekspozycja, szyta balladowym, niemal durowym tembrem.

W piątej sytuacji scenicznej emocje biorą górę! Połamana rytmika i ognisty klarnet, to wystarczający powód, by popaść we free jazzowe spazmy. Faza wytłumienia nabiera tu zmysłowego, medytacyjnego charakteru, a zdobią ją preparacje dętego, soczysty smyczek i perkusjonalne inkrustacje. Szóstą opowieść wieńczy pierwszy z prezentowanych na albumie koncertów. Jego finał rysuje się free jazzowym blaskiem tenoru i jurną, swingującą sekcją rytmu.

Kolejne trzy improwizacje, pochodzące już z innego koncertu, to nieco dłuższe formy. Siódemka sprawia wrażenie smutnej ballady, szczęśliwe po paru pętlach nabiera ognia, nie bez bluesowego posmaku. Podobny schemat przyświeca ósmej odsłonie albumu. Spokojne, drobiazgowe otwarcie z odrobiną mroku, dzięki zapobiegliwości sopranu przeradza się w urokliwą, free jazzową histerię. Z kolei ostatnia improwizacja najpierw mieni się zrównoważonym, sopranowym otwarciem, potem nabiera nostalgii dzięki zmysłowemu smyczkowi, po czym – w oparach powracającego tryumfalnie saksofonu tenorowego - szyje nam zgrabne, dynamiczne zakończenie. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz