Poznański klarnecista i saksofonista Michał Giżycki sukcesywnie, i nad wyraz wytrwale, buduje wizerunek jednego z najciekawszych improwizatorów krajowego, wciąż jakże młodego pokolenia. Jego albumy, na ogół dostarczane przez osobisty Torf Records, śledzimy na tych łamach definitywnie skrupulatnie i każdorazowo podsumowujemy garścią uzasadnionych komplementów. Patrząc na ów proces w ujęciu długofalowym, droga Michała wiedzie zdecydowanie ku dobremu – światu ekskluzywnej kreacji i improwizatorskiej wyobraźni, które zdają się nie mieć końca.
Dziś bierzemy na tapetę dwa nowe wydawnictwa Giżyckiego.
Pierwszy z nich, to intrygujących duet Czarnoziem, poczyniony wspólnie z
Dawidem Dąbrowskim, muzykiem, dla którego syntezator modularny nie dość, że nie
ma tajemnic, to jest także generatorem zaskakujących brzmień i fraz wyjątkowo
oryginalnych. Czarnoziem, uzupełniony intrygującą warstwą werbalną, przynosi
nam krajowy tuz wydawniczy, zatem nadzieja, iż parę osób więcej dostrzeże dokonania
artystów nie jest z pewnością płonna. Drugi album, to post-jazzowe trio zrealizowane
w towarzystwie definitywnie młodych artystów, których oczywista w tym wypadku świeżość
i niekiedy zaskakująca nieopierzoność stawiają starszego kolegę w ciekawych sytuacjach
dramaturgicznych. Z każdej Michał wychodzi obronną ręką, przy okazji pozostawiając
partnerom nieskończoną przestrzeń do samorealizacji i jakże pożądanego samorozwoju.
Czarnoziem Socha (Gusstaff Records/ Don't Sit
On My Vinyl, CD/LP 2024). Dawid Dąbrowski - syntezator modularny oraz Michał
Giżycki - klarnet basowy, saksofon tenorowy i sopranowy. Nagrane w 2022 roku,
miejsce nieznane. Pięć improwizacji, 47 minut.
Niedefiniowalny gatunkowo pomysł na improwizację Dawida i
Michała zdaje się mieć smakowitą nazwę własną. Nie dość, że czarną, to jeszcze
osadzoną przy samej ziemi, niemal w mule gęstego błota. Każda z pięciu
opowieści ma tu swoją separatywną narrację, syci się zarówno mrokiem syntetyki,
jak i swobodą dętych peregrynacji. Muzycy świetnie na siebie reagują, mimo
niekiedy dość masywnego instrumentarium, czuli są na niuanse i dramaturgiczne
smaczki. Każdy nowy pomysł wyjęty z rękawa (czarnoksiężnika?) ma swoje
uzasadnienie dla danej chwili i dźwięku, który nastąpił kilka sekund wcześniej.
Bez dwóch zdań – doskonałe nagranie!
Początek pierwszej improwizacji wyznacza martwa pulsacja syntezatora
i niska, dronowa ekspozycja klarnetu basowego. Mroczna, intensywna, ale płynna,
falista jak senny ocean narracja wraz z upływem minut delikatnie się przepoczwarza.
W walce basowych żywiołów na front zdaje się przedostawać klarnet, a syntezator
zawisa nad nim, niczym wyposzczony nietoperz. Pod koniec opowieść zyskuje
pewien tajemniczy, ambientowy background.
Druga odsłona szyta jest zdecydowanie innym ściegiem. Onirycznie brzmiący syntezator
podsyła filigranowy, nisko osadzony beat,
z kolei klarnet basowy, jakby onieśmielony, wydaje z siebie drobne, nieco
strwożone westchnienia. Narracja zyskuje teraz nieco przewrotną, choć nadal
leniwą dynamikę – organowe plamy i klarnetowe podmuchy lepią się w strugę
dźwiękową, której dalszy los trudny jest do przewidzenia. Mroczny klimat zdaje
się delikatnie tracić na intensywności. W tubie dęciaka pojawiają strzępy melodii,
a syntezator grzmi i drży niemal post-industrialnie. Nerwowa atmosfera wybudza
kolejne demony.
Na starcie trzeciej improwizacji walka przeciwieństw. Syntezator
buduje masywny, basowy dron, z kolei rozzuchwalony klarnet wpada w taneczną mantrę.
Ten pierwszy dba o rytm, ten drugi o eskalowanie emocji. Po kilku efektownych
pętlach opowieść przygasa i wchodzi w fazę kojącego wytłumienia. Klarnet zaczyna
śpiewać z lekką chrypką, syntezator kreować szorstki, biały ambient. Owo
post-romantyczne rozrzewnienie z czasem przeobraża się w smolisty balet wypełniony
histerią nadchodzącego poranka. Początek czwartej improwizacji wydaje się wyjątkowo
nerwowy. Post-rytmiczne pląsy syntezatora wypychają na spore wzniesienie instrument
dęty, który w tych okolicznościach okazuje się być saksofonem tenorowym. Jego
lot jest wysoki, odrobinę niebezpieczny. Dynamika rośnie tu wprost proporcjonalnie
do ponoszonych nakładów. Po pewnym czasie opowieść traci jednak wysokość i zanurza
się w mroku. Faza minimalizmu syci się szorstkimi dźwiękami – słyszymy pracujące
dysze saksofonu skąpane w strudze post-perkusjonalnych drobiazgów. Finałowa opowieść
zostaje wzniecona w chmurze dark ambientu. Skrupulatnie budowana, warstwa na warstwie.
Spokój tej fazy albumu jest jednak pozorny. Ambientowy background nabiera intensywności, a smutny, matowy sound dętego niespodziewanie pęcznieje.
Na zgliszczach umierającej syntetyki odpowiednio już rozgrzany saksofon
sopranowy rozpoczyna swój godowy taniec. Pożegnanie z Czarnoziemem nie ma charakteru
farewell song. Wręcz przeciwnie –
cyrkulacyjny oddech muzyka wpycha sopran w post-melodyjny spazm. Ambientowa, grzmiąca
syntetyka niesie teraz dętego aż po mglisty widnokrąg. Emocje eksplodują, wieńcząc
tę niebywałą podróż w nieznane.
Oirt Ply (Torf Records, DL 2024). Cyprian
Pakuła – perkusja, Kasia Schmidt-Przeździecka – kontrabas oraz Michał Giżycki -
klarnet basowy, saksofon tenorowy i sopranowy. Nagrane w październiku (1-6) i
grudniu (7-9) 2023 roku, miejsce nieznane. Dziewięć improwizacji, 94 minuty.
Udostępnione jedynie w wersji digitalnej nagranie,
konsumujące dwa koncerty tria, jest oczywiście stanowczo zbyt długie, ale konia z rzędem temu, który wskaże z jakich fragmentów obu rejestracji możnaby
zrezygnować bez utraty jakości całego albumu.
Swobodny, niegalopujący post-jazz z semicko brzmiącym, melodyjnym
klarnetem basowym, podpartym na czułej i punktowo osadzonej sekcji rytmu, wyznacza
nam obszar, w którym poruszają się artyści w trakcie gemu otwarcia. Muzycy
dobrze na siebie reagują, są czujni i odpowiedzialni za każdy dźwięk. Pracują kolektywnie,
udanie panują nad dynamiką i cieszą się każdą wymianą dramaturgicznych uprzejmości.
Na etapie spowolnienia dbają o szczegóły, a gdy przyspieszają widmo soczystego
free jazzu bynajmniej ich nie przeraża. Druga improwizacja najpierw krąży w
oparach mrocznej kameralistyki, potem nabiera rumieńców, poderwana do lotu
zalotnie brzmiącym saksofonem tenorowym. Ogniste zakończenie dobrze wróży dalszej
części albumu. Trzecią część inwokuje garść molowych melodii, po czym trio
nabiera marszowego tempa i opowiada dobrze nam znaną historię black music w całkiem zgrabnym, tu
akurat białym wykonaniu. Niezbędne chwile wytchnienia przynosi czwarta ekspozycja,
szyta balladowym, niemal durowym tembrem.
W piątej sytuacji scenicznej emocje biorą górę! Połamana
rytmika i ognisty klarnet, to wystarczający powód, by popaść we free jazzowe spazmy.
Faza wytłumienia nabiera tu zmysłowego, medytacyjnego charakteru, a zdobią ją preparacje
dętego, soczysty smyczek i perkusjonalne inkrustacje. Szóstą opowieść wieńczy pierwszy
z prezentowanych na albumie koncertów. Jego finał rysuje się free jazzowym blaskiem
tenoru i jurną, swingującą sekcją rytmu.
Kolejne trzy improwizacje, pochodzące już z innego koncertu,
to nieco dłuższe formy. Siódemka sprawia wrażenie smutnej ballady, szczęśliwe
po paru pętlach nabiera ognia, nie bez bluesowego posmaku. Podobny schemat przyświeca
ósmej odsłonie albumu. Spokojne, drobiazgowe otwarcie z odrobiną mroku, dzięki zapobiegliwości
sopranu przeradza się w urokliwą, free jazzową histerię. Z kolei ostatnia improwizacja
najpierw mieni się zrównoważonym, sopranowym otwarciem, potem nabiera nostalgii
dzięki zmysłowemu smyczkowi, po czym – w oparach powracającego tryumfalnie
saksofonu tenorowego - szyje nam zgrabne, dynamiczne zakończenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz