Tony
Malaby's Tamarindo Trio Somos
Agua
Tony Malaby – niebywale kompetentny saksofonista z Nowego
Jorku - towarzyszy naszym free jazzowym podróżom od lat. Nie rzadko w cieniu,
nie zawsze na pierwszej linii frontu. Być może nigdy nie zaliczymy go do grona
geniuszy tenoru, tudzież sopranu, jakkolwiek w kaście wyjątkowo sprawnych
rzemieślników umieszczamy go od dawien dawna. Tamarino to pomysł muzykowania
w trio z przyjaciółmi, na bazie wcześniej zarysowanych pomysłów na stosunkowo
swobodne improwizacje (po prawdzie pierwsza edycja tej formacji dokonała się w
kwartecie, z udziałem samego Wadady Leo Smitha).
A przyjaciół Malaby ma
wyjątkowych. Kontrabasista William Parker nie wymaga jakichkolwiek rekomendacji
(prywatnie z ogromną radością odnajduję go świetnej formie na Samos Aqua), zaś Nasheet Waits, jego
partner w dziele dopełniania muzycznej przestrzeni, precyzyjny i oszczędny
drummer nieco młodszego pokolenia, niebawem także wejdzie na podobny Parkerowi
poziom naszej muzycznej akceptacji. Siedem odcinków muzycznych, które śmiało
umilą Wam niejedną trudną chwilę codziennej egzystencjalnej tułaczki.
Angles 9 Injuries
Pilnym słuchaczom, tudzież wnikliwym obserwatorom katalogu
portugalskiego Cleen Feed nazwisko Martina Kuchena, szwedzkiego alcisty i
tenorzysty jest z pewnością nieobce, być może całkiem często poświęcają oni
wolne od codziennego znoju chwile na eksplorację jego muzyki. Angles to formacja, w której Kuchen
realizuje się przede wszystkim jako kompozytor (wszak znamy wiele jego
absolutnie free improv ujawnień). Rzeczone Angles
miało już kilka edycji, ta z dodaną w tytule „dziewiątką” jest drugą. I bez
zbędnych wstępów bezczelnie zaripostuję – absolutnie najlepszą!
„Dziewiątka”
nie bez kozery – za muzyczny efekt końcowy odpowiada dziewięciu
instrumentalistów, w tym w większości doskonale nam znani skandynawscy muzycy.
Sekcja Berthling-Werliin to baza dla zaiste rockowych peregrynacji Matsa
Gustafssona pod tytułem wykonawczym Fire,
trąbka Magnusa Broo towarzyszy nam do lat przy okazji piekielnie
precyzyjnej mainstreamowej maszyny Atomic,
a i nazwiska pozostałych Anglesów nie są nam zupełnie nieznane (łącznie dwa
instrumenty harmoniczne, pięć dęciaków i sekcja – tak dla porządku). Ale do
rzeczy! Jeśli lubicie jasno i sprawnie zarysowany temat (jeden z tych, który
całkiem serio chcielibyście zanucić przy porannym goleniu, po upojnej nocy z
najlepszą z Waszych kochanek lub kochanków), temat, który dewastowany niczym
nieograniczoną wyobraźnią kompetentnych improwizatorów skutecznie zryje i
przeczyści Wasze przedmóżdże, a potem pozwoli przeżyć kolejny dzień
korporacyjnej śmierci za życia, to Injuries
(mimo, iż tytuł brzmi złowieszczo!) sprawi, że trafiliście pod właściwy adres.
Piękna płyta! Uwaga – można tańczyć, zwłaszcza przy I’ve been lied to! I koniecznie dokładnie przyjrzyjcie się
czarno-białym zdjęciom na okładce i sugestywnemu liner notes samego Kuchena: Większość z nas pozostaje obok, nie idziemy,
nie możemy, pozostajemy w miejscu, większość z nas pozostaje…
Peter
Brötzmann / John Edwards / Steve Noble Soulfood
Available
Ostatni żyjący mohikanin free jazzu – Peter Brotzmann, 74
lata na karku - ma się świetnie i to nie jedyna dobra wiadomość, jaka dociera
do nas przy okazji odsłuchu koncertu jego tria na Festiwalu w Lubljanie w roku
2013 (kolejna udana kooperacja tegoż festiwalu i portugalskiego Clean Feed).
Szczęśliwie – przynajmniej dla niżej
podpisanego – Brotzmann ostatnimi czasy bardzo chętnie w trakcie swych
koncertowych podróży korzysta z brytyjskiego zaciągu improwizatorów.
To bodaj
trzecia już jego płyta z udziałem sprawnego i błyskotliwego perkusisty Steve’a
Noble’a (m.in. płyta w duecie), a druga z udziałem jednego z absolutnie ekstraklasowych
brytyjskich basistów - Johna Edwardsa (poprzednia w kwartecie, także z udziałem
wibrafonisty Jasona Adasiewicza). Sam fakt uczestnictwa w dziele Brotzmanna tak
kompetentnych kompanów powoduje, iż omawiany krążek winien bezkompromisowo
trafić do Waszych odtwarzaczy (a i często do nich powracać). Co prawda w grze samego
Petera (tenor, alt, klarnet i tarogato) nie odnajdujemy już od dawna niczego,
czego byśmy się nie spodziewali, jednakże energia serca i pot na karku naszego
bohatera z racji wieku winny budzić coraz większy szacunek. I niech tak już
pozostanie po kres jego dni. Koncert trwa blisko godzinę i nie ma w nim
zbędnych dialogów.
Adam Lane
Full Throttle Orchestra Live
In Ljubljana
Jeśli lubicie stare bopowe orkiestry, a nawet – w głębokiej
tajemnicy przed rodziną i przyjaciółmi - po nocach zasłuchujecie się w prastare
swingowe petardy wypuszczone spod pachy Duke’a Ellingtona, mam dla Was naprawdę
dobrą wiadomość. Od dziś nie będziecie musieli kryć się z prawdziwą miłością
Waszego życia, co więcej, jak każdy ponowoczesny obywatel ponowoczesnego świata
będziecie mogli dygotać bioderkami przy absolutnej świeżynce.
Czwarte
ujawnienie dużego składu basisty zza wielkiej wody Adama Lane’a – Full Throttle Orchestra - da Wam tę
niezaprzeczalną szansę! Bezkompromisowy, dynamiczny bas głównego bohatera
(śmiało może zdzierać parkiet niczym onegdaj Bill Laswell w Kongresowej), cały
czas w pełnym biegu, stosowna, motoryczna perkusja i sześć piekielnie
swingujących dęciaków. Do tego sprawnie ułożone kompozycje (jest do czego
tupać, jest co podśpiewać) i możemy już ruszać w szaleńczy taniec do bladego
świtu. Dla koneserów i domorosłych erudytów ważna wiadomość budująca ego melomana
– wśród swingmenów takie nazwiska jak Nate Wooley, Mat Bauder i Avram Fefer, a
i dwie nieznane mi bliżej panny w kusych spodniczkach. Całość zarejestrowana na
koncercie w Lubljanie w 2012r. Od początku do końca jest nam smakowicie i niechaj
biodra wyniosą nas na wyżyny tanecznej samorealizacji. Migiem na parkiet!
Chicago /
Sao Paulo Underground featuring Pharoah Sanders Pharoah And The Underground -
Spiral Mercury.
Rob Mazurek, wywodzący się z New Jersey, potem osiadły w Chicago
kornecista, ma w swym dorobku wiele cennych pomysłów muzycznych. Nie dalej jak
dekadę temu przywrócił do świata żywych (aktywnych muzycznie) genialnego
trębacza Billa Dixona (już wtedy po osiemdziesiątych urodzinach), mając za
skuteczne narzędzie swój duży ansambl Exploding Star Orchestra. Teraz jakby
podobna inicjatywa.
Zacny Pharoah Sanders, który uczył free jazzu samego Johna
Coltrane’a, co prawda dobił dopiero do 75 urodzin, ale i tak mam wrażenie, że
świat dawno już o nim zapomniał. A tu gra, ma się dobrze i zgrabnie znaczy
tenorem potok smakowitej psychodelii z pogranicza nieśmiertelnego fussion i
dekonstruowanego dobrą elektroniką kompetentnego swingu. A za ten niebywale
strawny muzyczny sos odpowiada pozornie karkołomne połączenie dwóch najpoważniejszych
inicjatyw muzycznych Roba spod szyldu Underground
– zimą z perspektywy północnej półkuli raczej Sao Paulo, latem chyba jednak
Chicago (nota bene muzyczne iskrzenie wynikające z połączenia walorów obu miast
odbyło się w … pięknej Lizbonie). Całość w bardzo przystępny sposób każe nam
traktować muzyczny relaks w absolutnie ponowoczesny i łechtający nasz muzyczny
intelekt sposób. A zatem tylko kilka drobnych, niegroźnych społecznie
wspomagaczy, a ograniczeniem dla Waszego wypoczynku może okazać się jedynie
wyobraźnia.
Sophie Agnel / John Edwards / Steve Noble Meteo
Sophie Agnel to nobliwa paryżanka, tuż u progu szóstej dziesiątki życia. Klasycznie wykształcona pianistka, która zdradziła filharmonię dla jazzu, by potem całkiem świadomie uciec w odmęty niczym nieskrępowanej swobodnej improwizacji, bo wszelkie schematy prowadzenia muzycznej narracji niechybnie zanudziłyby ją na śmierć. Dyskografii nie ma zbyt rozbudowanej, jakkolwiek nie sposób nie wskazać solowej płyty dla EMANEM Martina Davidsona, czy też drobnych incydentów w labelach nakierowanych na free improv o dalece niejazzowej proweniencji, takich jak angielski Another Timbre, czy francuski Potlatch.
Sophie Agnel to nobliwa paryżanka, tuż u progu szóstej dziesiątki życia. Klasycznie wykształcona pianistka, która zdradziła filharmonię dla jazzu, by potem całkiem świadomie uciec w odmęty niczym nieskrępowanej swobodnej improwizacji, bo wszelkie schematy prowadzenia muzycznej narracji niechybnie zanudziłyby ją na śmierć. Dyskografii nie ma zbyt rozbudowanej, jakkolwiek nie sposób nie wskazać solowej płyty dla EMANEM Martina Davidsona, czy też drobnych incydentów w labelach nakierowanych na free improv o dalece niejazzowej proweniencji, takich jak angielski Another Timbre, czy francuski Potlatch.
A teraz powód naszej słownej tyrady na temat tej zdolnej
preparatorki, skąd inąd całkiem nudnego instrumentu, jakim jest fortepian –
wydane przez nasz ulubiony Clean Feed trio z genialną brytyjską sekcją John
Edwards/Steve Noble (w tym miejscu nie wypada chyba przypominać dorobku obu
Panów). Całość zwie się Meteo i jest
muzyczną dokumentacją koncertu we francuskiej Miluzie w roku 2012 (tamtejszy
festiwal muzyki improwizowanej zwie się … Meteo).
Absolutnie swobodna improwizacja na preparowany fortepian (jeśli Sophie używa
instrumentu w bardziej tradycyjny sposób, blisko jej do minimalistów, by
przywołać choćby Johna Tilbury, który jednym dźwiękiem potrafi wzniecić
niejeden improwizatorski pożar namiętności), kontrabas (często traktowany
smyczkiem) i perkusjonalia (bardziej one niż przywołane w opisie „drums”). Choć
mężczyźni są tu w przewadze, nieprzerwany ciąg improwizacji bywa momentami
niezwykle subtelny (ale jak trzeba, hormony buzują, a Sophie potrafi pokazać
tygrysią naturę). Nie sposób przejść obok tej muzyki bez należytej atencji.
Chciałoby się słuchać wiecznie, choć wszyscy wiemy, że nie ma nic gorszego niż
niekończące się, przegadane improwizacje. Tu nie mamy na to szans, bo w 39
minucie tej fascynującej płyty odtwarzacz nie jest chętny na kontynuowanie
współpracy. Koniec koncertu…. Jaka szkoda! Odpalamy – bez zbędnej zwłoki - pod
nowa….
Lotte Anker
/ Rodrigo Pinheiro / Hernâni Faustino Birthmark
Nie pierwszy w ostatnim zestawie moich recenzji dla
multikulti bloga, uroczy trójkącik „Pani kontra Dwóch Panów”. Po batalii o
Kanał La Manche
(patrz: Meteo), tym razem nieco
wyciszona, drobna potyczka duńsko-portugalska. Ze stosunkowo spokojnym tembrem
saksofonu Lotte Anker spotkaliśmy się już niejednokrotnie (zabawne, mimo to ciągle
przekręcam jej imię i nazwisko – niech mi wybaczy ta subtelna córa Króla
Duńskiego), panów znad Tagu też znamy nienajgorzej, wszak to fortepian (Rodrigo
Pinheiro) i kontrabas (Hernani Faustino) nie bez kozery hołubionego RED Trio.
Choć Lotte zdecydowanie lubi trójkąty z przystojnymi Panami (kilka
ekspresyjnych ujawnień z amerykańskimi tuzami free - Tabornem i Cleaverem), to
spotkanie jest ich pierwszym opublikowanym nagraniem (pewne studio w uroczej
Lizbonie).
Jeśli spodziewacie się zabójczych eskapad free improv w stylu
przywołanego RED Trio, możecie poczuć się nieco zawiedzeni, jeśli jednak
wolicie nieśpiesznie cieszyć ucho pełnymi koncentracji rozmowami trzech dobrze
zestrojonych instrumentów akustycznych, bezwzględnie trafiliście pod dobry
adres. Lotte nie lubi iść na skróty, Rodrigo i Hernani też wolą barwnie coś
dopowiedzieć, iż skwitować kobiece zaloty sążnistym parsknięciem. Wyjątkowo
dobrze się tego słucha, a snuć niezobowiązujące fantazje można w zasadzie bez
ograniczeń.
Bruno
Chevillon / Tim Berne Old
and Unwise
Nie czas to i miejsce właściwe dla tego, by czytelnikom tego
bloga uzmysławiać, jak ważką postacią dla współczesnej muzyki improwizowanej
jest nowojorski alcista Tim Berne. Wszakże Ci, którzy tego sobie jeszcze nie
uświadamiają, niechże od tego momentu będą pewni, iż próżno na światowym
firmamencie potęg saksofonu altowego szukać postaci bardziej wyrazistej i
charakternej. Rozpoznawalny po pierwszej frazie, zadziorny i dalece niepokorny
wojownik zgrabnego instrumentu dmuchanego, drewnianego. Zapewne to właśnie
wyżej wymienione cechy jego osobowości spowodowały, iż u progu siódmej
dziesiątki życia jego dyskografia nie jest bardziej rozbudowana. Ale zapewniam
- perełek w niej pełno, szukajcie zatem Drodzy Przyjaciele dowodów na tę tezę
przy pomocy globalnej sieci i paru zaprzyjaźnionych sklepów!
Jedną z owych perełek niech będzie ten
skromny duet z francuskim kontrabasistą Bruno Chevillonem (nazwać go sidemenem
byłoby dalece niestosowne, ale po prawdzie dokonań pod własnym nazwiskiem nie
posiada, a historycznie winniśmy go kojarzyć głównie z dokonaniami Louisa
Sclavisa). Płyta o frapującym tytule „Starzy i Głupi/Niemądrzy” jest trochę jak
dobrze schłodzone, czerwone, zdecydowanie wytrawne wino, z odrobiną siarczyn
dla podtrzymania trwałości smaku. Nie każdej damie, nie przy każdej okazji
warto zaproponować, ale z lekko przeintelektualizowaną panną w średnim wieku, z
ambicjami dorównania Waszemu ego idźcie śmiało, a traficie bez pudła.
Oczywiście nasz bohater z Nowego Jorku nagrał dziesiątki lepszych płyt, ale –
co ciekawe – próżno wśród nich, zwłaszcza w ostatnim 20-leciu, znaleźć nagranie
z użyciem kontrabasu (niezależnie od ilości współpartnerów). A zatem jeśli do
tej pory jeszcze nie zrozumieliście moich drobnych aluzji – koniecznie posłuchajcie
tej płyty!!!
Trumpets
and Drums [Nate Wooley / Peter Evans / Jim Black / Paul Lytton] Live in Ljubljana
Tytuł tego dalece udanego wydawnictwa ostentacyjnie mówi nam
wszystko o instrumentarium użytym do nagrania, jak i okazji jego rejestracji.
Dlatego niech rola recenzenta sprowadzi się do niuansów czysto
dramaturgicznych, jak i drobnego resume w przedmiocie podmiotów lirycznych tego
wydarzenia artystycznego. A zatem „Trumpets and Drums” to muzyczne zderzenie
dwóch bodaj najciekawszych trębaczy tak zwanego młodego pokolenia rodem z
Ameryki (Wooley i Evans), z nieco starszymi kolegami perkusistami, z czego
jednego umieścimy w kategorii wieku średniego (Black), drugiemu zaś
zdecydowanie przypiszemy status weterana (Lytton). Panowie nie konfrontują się
nadmiernie, nie ma tu czterech narożników ringu, na którym gęsto leje się krew.
Są udane próby dialogów i konstruktywnej kooperacji, a całość jest ewidentnie
improwizowana bez śladu jakichkolwiek artystycznych uzgodnień przed wejściem na
scenę Festiwalu w Lubljanie w roku 2012. By dopełnić sonorystyczny wymiar tego
nagrania dodam, że Wooley używa wzmacniaczy do swej trąbki, zaś Black dodaje do
swych igraszek perkusyjnych szczyptę elektroniki.
Całość niespiesznie trwa
blisko godzinę, a przez edytora została podzielona na „Początek” i
„Zakończenie”. Niechybnie wypada koncert tego kwartetu odnieść do licznych
spotkań pary Lytton/Wooley, także często dokumentowanych na płytach (Psi, No
Business, Clean Feed). Słoweński incydent zasadniczo wpisuje się w idiom skąd
inąd doskonałych ujawnień w/w duetu, ale jeśli miałbym łyżkę dziegciu wetknąć
pomiędzy szpary w zębach naszych ulubionych trębaczy, to rzekłbym, że w
momentach bardziej dynamicznych ujawnia się delikatny dramatyzm muzycznych
pomysłów Jima Blacka. To jednak nie jest muzyk formatu pozostałych kolegów z
kwartetu. Choć być może Ci z Was, którzy w czystym free improv dostrzegają
pewne mankamenty, przy dynamicznych i cokolwiek rytmicznych pasażach Blacka (wspomaganych silnie
elektroniką) z lubością wykrzyczą: „Nareszcie coś się tu dzieje!”. Poprzestając
na tej drobnej ambiwalencji polecam Trąbki
i Perkusje oczywiście do permanentnego odsłuchu.
Mark
Dresser Quintet Nourishments
Powiedzieć o Dresserze, że jest jednym z najwybitniejszych
współczesnych kontrabasistów jazzowych, to jakby nic nie powiedzieć. A zatem by
nie popełnić w tym miejscu zbyt obszernej epistoły, dodam jedynie, że Marc
Dresser przez pełną dekadę był członkiem bodaj najważniejszego working bandu
Anthony’ego Braxtona (przy udziale Marylin Crispell i Gerry’ego Hemingwaya),
który w latach 1985-95 doprowadził formułę improwizującego kwartetu na skraj
geniuszu absolutnego (posłuchajcie choćby ostatnio wznowionego koncertu z Santa
Cruz, 1993). Dresser ma w dorobku także wiele autorskich płyt, a ta przywołana
w preambule recenzji jest tego cennym przykładem. Dla tych z Was, którzy lubią
precyzję wypowiedzi, ład i porządek w procesie improwizacji „Nourishment”
będzie ucztą niebywałą.
Otóż bowiem do realizacji całkiem zgrabnie
skomponowanych utworów Dresser dobrał wyjątkowo kompetentnych współtowarzyszy –
na nowojorskiej scenie downtown od lat ich nazwiska zaspakajają apetyty
najbardziej wybrednych jazzfanów. A zatem Rudresh Mahanthappa na alcie (znam
bardziej szalonych saksofonistów, ale ten jest za to nad wyraz stylowy),
Michael Dessen na puzonie, Denman Maroney na hyperpiano, no i last but not least dwie perkusyjne potęgi tamtej sceny
– Tom Rainey i Michael Sarin (grają wymiennie). Muzycy demokratycznie dzielą
się swymi niewyczerpanymi pokładami ekspresji w żmudnym procesie transpozycji
zamysłów kompozytorskich Dressera. Siedem kompozycji lidera (jedna wspólna z
saksofonistą), sprawny aparat wykonawczy, precyzyjne i niepozbawione uroku
improwizacje. Czegóż chcieć więcej w upalny wieczór, po ciężkim dniu stawiania
oporu zgrzebnej codzienności? Być może nie jest to najbardziej odkrywcza płyta
ostatnich lat, ale fakt ten nie wyklucza całkowicie bezpretensjonalnej
przyjemności z słuchania tej muzyki, czego wszystkim jej nabywcom życzę.
Teksty powyższe powstały specjalnie dla bloga Multikulti Projekt i tamże zostały zamieszczone w roku 2015.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz