Wrześniowa zbiorówka recenzji świeżych płyt z muzyką improwizowaną przed nami! Dziś, jak na nasze kanony, dużo w niej będzie jazzu, zarówno tego swobodnego, bez ram stylistycznych i ograniczeń w zakresie ekspresji, jak i tego, który chwilami sięgać będzie do swych korzeni i posiłkować się main-streamową estetyką. Tym razem unikniemy szczególnie bolesnych eksperymentów, choć w zestawie nie zabraknie niespodzianek, takich jak choćby obecność w elektroakustycznej improwizacji legendy amerykańskiej i europejskiej sceny hip-hopowej. Będą nagrania bardzo świeże, ale także kilkuletnie, a na końcu opowieści nawet takie, które na swą premierę czekały kilkadziesiąt lat!
Pośród ośmiu omawianych dziś albumów aż pięć wydano we
Francji – czekają na nas podwójne nowości z naszych zaprzyjaźnionych labeli Circum-Disc i Dark Tree, a także jedna z eksperymentalnego eux sæm.
Zaczniemy od dwóch swobodnie improwizowanych ekspozycji,
które free jazz mają posadowiony z tyłu głowy – odpowiednio z Holandii i
Polski. Potem rzeczony pięciopak francuski, bardzo różnorodny estetycznie, z
kilkoma gorącymi, współczesnymi nazwiskami, ale też nie bez udziału …
amerykańskich weteranów free jazzu i anonsowanego wcześniej hip-hopu. Na finał
zaś dzisiejszego zestawu samotny Walijczyk w barwach portugalskich, w
nagraniach koncertowych z duńskiego Aarhus, popełnionych 35 lat temu, a wyszukanych
na starych kasetach w pewnej zatęchłej piwnicy.
Hugo Costa, Raoul van der Weide & Onno Govaert Land Over Water (Creative Sources,
CD 2022)
Rotterdam, Noorse Kerk
(koncert), Okapi Recordings (studio),
czas nieznany; Hugo Costa – saksofon altowy, Raoul van der Weide – kontrabas,
obiekty perkusyjne oraz Onno Govaert – perkusja. Cztery improwizacje, 41 minut.
Portugalski saksofonista, którego znamy z kilku mniej lub bardziej
hałaśliwych odmian improwizacji (choćby Albatre, czy Anticlan), od pewnego czasu
gustuje także w akustycznych, open
jazzowych wystąpieniach. Na najnowszej płycie do tria dobrał sobie wybitnych muzyków
z Holandii, dzięki czemu mógł na koncertowych i studyjnych rejestracjach pozwolić
sobie na pełną swobodę kreacji, mając pewność, że efekt całości, tak czy
inaczej, będzie wyjątkowo wartościowy. Album składa się dwóch rozbudowanych
improwizacji (w tym jednej koncertowej), dwuminutowego interludium i kilkuminutowej,
dość kameralnej ekspozycji na zakończenie.
Na początek rzeczony koncert i ponad osiemnaście minut
swobodnego free jazzu. Kilka pierwszych przebiegów realizowanych jest dość
spokojnie, z odrobiną elektroakustycznych wtrętów kontrabasisty. Przywołany free
jazz zdaje się być dla muzyków nade wszystko drogowskazem, a nie celem samym w sobie.
Nim muzycy dojadą tu na końcowy szczyt, bawią się w rezonujące subtelności, saksofonowe
półmelodie na dużym wydechu i całą masę kontrabasowych wspaniałości.
Portugalczyk zostawia Holendrom dużo miejsca na scenie, a ci rewanżują się mocą
jedynie udanych wyborów. Druga, szybka narracja odbywa się już w
okolicznościach studyjnych, a składa się na nią intro kontrabasu, trochę
perkusjonalnych akcji saksofonowych dysz i drummingowe
stemple jakości. Trzecia improwizacja, to znów kilkunastominutowa beauty impro drama! Na starcie szum z
tuby, rytmiczne podrygi kontrabasu i perkusji, dające silną inspirację do
polirytmii, pełnej fikuśnych, połamanych dysharmonii. Kolektywną narrację zdobi
solo drummera i zmysłowe pogwizdywanie
kontrabasisty. Tu także free jazz z subtelnościami efektownie nabiera tempa i śle
nam moc brawurowych pozdrowień. Sześciominutowy finał albumu budowany jest na kontrabasowym
smyczku, saksofonowych, długich pasażach i bystrych kontrapunktach drummera. Kameralna, niemal post-barokowa
ekspozycja systematycznie pęcznieje, a na koniec pachnie wyjątkowo zrelaksowanym
Aylerem.
|fontAnna|, Michał Giżycki & Piotr Dąbrowski Aumbrambama (Torf Records, DL 2022)
Poznań, Kołorking
Muzyczny, 23 lutego 2022; |fontAnna|- głos i obiekty, Piotr Dąbrowski –
perkusja kieszonkowa i głos oraz Michał Giżycki – saksofon sopranowy i klarnet
basowy. Trzy improwizacje, 36 minut.
Czwarta płyta poznańskiego labelu Torf trzyma zdumiewająco wysoki
poziom swoich poprzedniczek, i jak one, zdaje się być dalece rożna od
pozostałych albumów w zestawie. Jakość i różnorodność, to cechy edytorskiego
katalogu, które nie zawsze idą w parze, zwłaszcza, gdy w każdej rejestracji pojawia
się dęty śpiew szefa wydawnictwa. Aumbrambama
przeczy tym obiegowym opiniom, to bowiem album niosący nas przez całe 36 minut
naprawdę wysokim wzgórzem. A jej podstawowe atrybuty pięknie konsumują trzy
słowa w języku Szekspira - ritual fire
music! Emocje, brzmieniowa wrażliwość i wybuchowy temperament perkusisty
(używającego także głosu), ponadgatunkowej wokalistki, wreszcie zmysłowego saksofonisty
i klarnecisty.
Początek sesji należy do pocket
drummera, który buduje polirytmiczną
fakturę bogatym bukietem perkusjonalnych świecidełek
i ewidentnie dalekowschodnim posmakiem. W ów potok fonii z łatwością wkleja
się saksofon sopranowy, który jednym oddechem nadaje improwizacji odpowiedni poziom
ekspresji, a drugim wciąga ją na wysoki szczyt i śle stamtąd bogobojne pokłony.
Po kilku minutach w tej efektownej strudze emocji pojawia się wokalistka, która
najpierw mantruje, a potem śpiewa w nieznanym języku. Na starcie drugiej
improwizacji muzycy sytuują się bliżej ciszy, a dźwięki otwarcia znów płyną z
perkusjonalii. Głos tym razem jodłuje, a potem skomle o łyk zimnej wody. Tymczasem
na scenę wtacza się klarnet basowy, który jasno daje do zrozumienia, że
najbliższe chwile nasycone będą jego nisko brzmiącą ekspresją. Najpierw zabiera
w podróż wokalistkę, potem porywa do lotu nerwowy drumming. Opowieść w środkowej części błyskotliwie przygasa, a jej odbudowa
znów liczyć może na emocje klarnetu, wspieranego kocim mruczeniem pozostałej
części załogi. Trzecia improwizacja w dużej części tkana jest z drobnych, zagubionych
fraz. Oto narracja leniwych i wzdychających improwizatorów, którzy szukają
drogi na kolejny szczyt, ale wciąż uroczo zbaczają z obranej ścieżki. Rozhuśtana,
melodyjna, jakże śpiewna opowieść dociera do kresu po kilkunastu minutach. To, w
jaki sposób gaśnie, raz jeszcze dowodzi kunsztu tej trójki szaleńców.
Mike Ladd, Emilie Škrijelj & Tom Malmendier The Kort'dakian Crisis (eux sæm, CD 2022)
Mulhouse, Météo Music
Festival, La Filature, 27
sierpnia 2021; Mike Ladd – głos i poezja, Emilie Škrijelj – akordeon, turntable, elektronika oraz Tom
Malmendier – perkusja. Jedna improwizacja, 42 minuty.
Francusko-belgijski duet, który używa także nazwy własnej Les Marquises, znamy w tym gronie dość
dobrze, z kolei amerykański poeta, głos zbuntowanego pokolenia z przełomu
millenium, w periodykach poświęconych muzyce improwizowanej bywa nie zbyt
często. A to błąd! Czyż bowiem jego fantastyczne produkcje awangardowego
hip-hopu, te czynione już po tej stronie Wielkiej Wody, choćby w ramach
sublabelu Biga Dada Recordings, nie niosły
ze sobą pierwiastka improwizacji? Mniej zorientowanych odsyłamy do nagrań
sprzed 20 lat, a wszystkich zapraszamy na koncert elektroakustycznego
akordeonu, perkusji i zmysłowego głosu poety, w brzmieniu których nie sposób
nie doszukać się wpływu takich formacji, jak choćby legendarne The Infesticons!
Od pierwszej sekundy koncertu artyści budują bogaty flow, który urokliwie lepi się z
progresywnego, gęstego drummingu, elektronicznej
magmy soczystych, syntetycznych wymiocin i głosu, który kaznodziejskim tembrem
sypie w nas słowami, metaforami i prawdami objawionymi. Paleta możliwości okablowanego
akordeonu wydaje się nie mieć tu granic - artystka pełni rolę dj-a, który sypie
zjawiskowymi, chwilami naprawdę zadziornymi i zgrzytliwymi frazami. Także możliwości
akustycznych brzmień perkusji i głosu zdają się być nad wyraz bogate. Narracja równie
efektownie prezentuje się w fazie dynamicznej, jak i w strefie spowolnienia. W
tej drugiej opcji dostajemy się w wir niemal akustycznych subtelności, a
świetną robotę wykonuje poeta, który niczym wytrwany aktor teatralny dostosowuje
tembr głosu i tempo wypowiedzi do sytuacji scenicznej. Ten ostatni potrafi też
zamilknąć i dać sygnał do zmiany sposobu budowania narracji (choćby w okolicach
14 minuty). Po kolejnych dziesięciu minutach dostajemy się w wir turntable’idalnych popisów Emilie,
czynionych w momencie, gdy jej partnerzy ewidentnie gaszą poziom ekspresji. Ostatni
kwadrans koncertu przynosi jeszcze więcej smaczków. Zestaw perkusyjny Toma
dwukrotnie wpada w intensywny rezonans, bardzo podobać się może także moment, w
którym narracja robi się wyjątkowo cicha, niemal oniryczna, a plastry żywego akordeonu
stają się wyjątkowo urokliwe. Finałowe kilka minut, to bystra droga na szczyt, którego
osiągniecie zwiastuje krzyk Mike’a, a potem rzęsiste oklaski publiczności.
Lille, la malterie, 21-23 grudnia 2020; Sakina
Abdou – saksofon i flet oraz Raymond Boni – gitara. Dziewięć improwizacji, 33
minuty.
Kolejne spotkanie międzypokoleniowe! Młoda adeptka
zaawansowanych technik wydobywania dźwięków z instrumentów dętych drewnianych
oraz gitarowy mistrz, prawdziwy weteran sceny francuskiej, co to bystre
improwizacje grywał z Joe McPhee cztery i więcej dekad temu. Spotkanie tej
dwójki charakteryzuje pewien wzajemny dystans, tak międzypokoleniowy, jak i po
części estetyczny. Z jednej strony dużo szacunku, ale z drugiej wiele ochoty,
by z tego spotkania powstało naprawdę coś wartościowego. Abdou mniej niż
zazwyczaj preparuje, nie używa swojego recordera,
z kolei Boni sypie z rękawa tysiącami pomysłów, bywa nienośne post-klasyczny,
ale gdy kosa trafi tu na kamień, improwizacja iskrzy podniebnymi fajerwerkami.
Tak dzieje się choćby w opus magnum
tego krótkiego albumu, w przedostatniej improwizacji.
Wspomniany na wstępie wzajemny szacunek zdaje się determinować
artystów zwłaszcza w dwóch pierwszych improwizacjach. Sporo tu czystych fraz i
raczej mniej zadziornych interakcji. Jak się okazuje, od współczesnej awangardy
do francuskiej klasyki gitarowej nie wiedzie aż tak daleka droga. Trzecia i
czwarta odsłona, to pierwsze perełki w zestawie. Muzycy pracują blisko ciszy, serwują
nam plejady filigranowych fraz, stosując nieco mniej konwencjonalne rozwiązania.
Abdou sięga pierwszy raz po flet, oboje nie stronią od drobnych preparacji. W
kolejnych dwóch opowieściach muzycy ślą nam trochę melodii, garść jazzu i pewną
taneczną dostojność, jakby dawali nam chwile wytchnienia przed tym, co na ich
albumie definitywnie najciekawsze. W
siódmej odsłonie powraca flet, a gitara sypie brudnymi dźwiękami. A tuż potem
zapowiadany skok jakości! Zabrudzone, metaliczne wyziewy gitary, mroczne
oddechy saksofonu i intrygujący suspens dramaturgiczny. Zmiana goni tu za
zmianą. Tuba śpiewa, charczy i syczy, a gitara stroi bardzo nisko. Emocje pną
się ku górze i zgrabnie finalizują opowieść. Album kończy ballada, która zdaje
się konsumować wszelkie ambiwalencje, jakie zrodziły się w głowie recenzenta.
Choć nie brakuje w niej stylowych, dętych kantów i zadziornych westchnień.
Le Trio Voyageur Fu-Rin-Ka-Zan (Circum-Disc, CD 2022)
Miejsce i czas nagrania nieznane; Ludovic Montet – wibrafon,
instrumenty perkusyjne, głos i kompozycje, Stefan Orins – fortepian i głos oraz
Charles Duytschaever – perkusja i głos. Osiem utworów, 48 minut.
Fu-rin-ka-zan, to
prawdopodobnie zbitka japońskich słów określających wiatr, las, ogień i góry.
Album o tym tytule jest zaś rodzajem pamiętnika francuskich muzyków z podróży po
Japonii. To zbiór bystrych, jazzowych kompozycji, które śmiało zaliczyć może do
tzw. nurtu głównego, ubranych w zgrabną melodyki, doposażonych w zwinne, nieprzegadane
improwizacje i dalece chill-outowy klimat,
przynajmniej w percepcji miłośników zgrzytliwych i bolesnych wojaży free impro. Zestawienie wibrafonu, niepreparowanego
fortepianu i perkusji może sugerować ocean słodyczy, ale zapewniamy, iż artyści
potrafią tu pokazać czarci pazur!
Dwie pierwsze kompozycje tyczą nam szlak, po którym podążać
będą artyści. Smukły jazz bez pretensji do nieomylności, budowany niemal z
baletową gracją. Piano i wibrafon czynią tu honory solistów, ale ich eskpozycje
dobrze komponują się z kolektywnym charakterem narracji. Muzyka do tupania nogą
i śpiewania, ale także do niezobowiązującej refleksji. Trzecia opowieść przybiera
szaty ballady z bluesowym posmakiem, która po czasie łapie bakcyla dynamiki. Kończy
ją solo perkusisty, który jest także jednym instrumentalnym aktorem kolejnego
utworu. Tu niemal afrykańska polirytmia bogacona jest rytmicznymi okrzykami
pozostałych muzyków, czynionymi w języku japońskim. Piąta część znów startuje z
pozycji sweet song, ale nabiera
wigoru, a kończy ją duet inside piano
i perkusyjnych szczoteczek, budowany z dużą atencją emocjonalną. Z kolei szósta
opowieść powstaje głównie na klawiaturze piana i wibrafonach powierzchniach
płaskich. To przykład niemal post-klasycznej narracji. W przedostatniej części
muzycy pokazują ów zapowiadany pazur. Dynamika, czarne klawisze w konwulsyjnym,
rytmicznym tańcu i dużo dobrych emocji, wieńczonych zmysłową, tłumioną improwizacją.
Album kończy samotnie wibrafonista. Jego delikatne, wręcz oniryczne frazy
udanie reasumują całe nagranie.
Vinny Golia, Bernard Santacruz & Cristiano Calcagnile To Live and Breathe... (Dark Tree Records, CD 2022)
Piacenza, Casa Spezia,
5 lutego 2017; Vinny Golia – saksofon sopranowy i flet piccolo, Bernard
Santacruz – kontrabas oraz Cristiano Calcagnile – perkusja. Pięć improwizacji,
53 minuty.
Na foniczną dokumentację spotkania amerykańskiego
saksofonisty, bezdyskusyjnego weterana gatunku i jego nieco młodszych, ale też
pozostających w sile wieku kolegów - francuskiego kontrabasisty i włoskiego
perkusisty - czekaliśmy długie pięć lat. To kolejny w dzisiejszej zbiorówce
pokaz swobodnego jazzu, otwartego na wszelkie sugestie stylistyczne. Jeśli nie
wtłaczamy włoskiego wydarzenia w ramy free jazzu, to jedynie dlatego, iż artyści
kreują w trakcie niemal całego koncertu plejady dźwiękowych subtelności i dowodzą,
iż w otwartej kameralistyce także mają dużo do powiedzenia.
Pierwsze cztery improwizacje, to zasadnicza część koncertu, podana
w jednym strumieniu dźwiękowym. Na starcie wysoko zawieszony sopran, niskie pizzicato kontrabasu i aktywny drumming posadowiony gdzieś pomiędzy
nimi. Śpiewna melodyka, żywy groove
basu i sporo kreatywnego fermentu ukrytego wewnątrz narracji. Żywa, dynamiczna improwizacja,
nieco filuterna, gdy wszystkie instrumenty zaczynają grać w wysokich rejestrach.
Finał otwarcia kipi od emocji saksofonu, które gasić musi zwinny smyczek. Druga
faza koncertu przenosi nas do przestrzeni bardziej kameralnej. Smutny saksofon
i kontrabas, który decyduje tu niemal o wszystkim, wreszcie rezonujące talerze,
które w końcowej fazie kradną show. W
trzeci odcinek wchodzimy na barkach perkusisty, który buduje urokliwe expo dając sygnał, że i on może postawić
nas do pionu jakością swojego frazowania. Narracja nabiera wigoru, gdy do gry wchodzą
pozostałe instrumenty, oferując dobre emocje i kilka fajerwerków ze strony świetnie
rozgrzanego drummera. W ostatniej
części seta muzycy ponownie chyla się ku kameralistyce. Saksofon woli tu leniwie
śpiewać, ale kontrabas i znów świetna perkusja macą flow i kreują świetne figury dramaturgiczne. Po oklaskach czas na encoreI Golia sięga po flet piccolo, Santacruz
zaczyna na smyczku, potem sunie delikatnym pizzicato,
a Calcagnile dodaje kilka perełek ze swojego coraz bogatszego zasobnika
jakości. To być może nietypowe, ale zdaje się, że bis tego więcej niż dobrego
koncertu jest jego najlepszą częścią.
Horace Tapscott Quintet Legacies for Our Grandchildren - Live in Hollywood, 1995 (Dark Tree Records, CD 2022)
Hollywood, Catalina’s
Bar & Grill, 19-20 grudnia 1995; Horace Tapscott – fortepian, Michael
Session – saksofon sopranowy, altowy i tenorowy, Thurman Green – puzon, Roberto
Miranda – kontrabas, Fritz Wise – perkusja oraz gość specjalny: Dwight Trible –
wokal. Sześć utworów (różni kompozytorzy), godzina zegarowa.
Zgodnie z zapowiedzią preambuły tej zbiorówki cofamy się w
czasie, w tym wypadku o skromne 27 lat. Na scenie znanej kalifornijskiej
miejscówki dla fanów pełnokrwistego jazzu spotykamy legendę gatunku, pianistę,
który w zgrabnym kwintecie serwuje nam sześć pure jazzowych kompozycji, zdobionych efektownymi, niekiedy wręcz
free jazzowymi solówkami. Muzyka ta z perspektywy trzeciej dekady XXI wieku wydaje
się dość oczywista i przewidywalna, ale z drugiej strony, czy ktoś potrafi dziś
grać jazz środka na takim poziomie kreatywności?
Koncert z Hollywood składa się z dwóch, przeplatających się
wątków. Nieparzyste tematy zdają się tu stanowić esencję jakości – dwie
pierwsze, to kompozycje Tapscotta, ta trzecia, to utwór Milesa Davisa. Świetnie
ze sobą współgrają stylistycznie - melodyjne, ale twarde tematy, niebywały groove
kontrabasu, który trzyma flow od
pierwszej do ostatniej sekundy i wyjątkowo smakowite solówki saksofonu i
puzonu. Sam pianista trzyma się tu trochę z boku, pełni rolę strażnika jakości
wykonania kompozycji, a gdy już rusza w tango ze swoją ekspozycją solową, bywa wystudzony,
niekiedy stanowiąc dysonans dla śpiewnego tematu i harcujących dęciaków. Choć tematy pianisty budzić
winny szacunek (jakże precyzyjne aranże, które stymulują emocje na scenie!), to
trzeba oddać królowi, co królewskie. Temat
Davisa, to top tego koncertu - dynamiczny, nasycony połamanymi synkopami i świetną
robotą drummerską. Utwory parzyste, z
pespektywy recenzenta, mogłyby w ogóle nie znaleźć się na tym albumie. Pojawia
się w nich wokalista, a tematy stanowią afroamerykańskie spirytualsy. Rodzaj hołdu dla korzeni jazzu i czarnej kultury nie
budzi naszych wątpliwości, te wynikają raczej z przesłodzonej estetyki piosenek, jakie serwuje nam kwintet +1.
Honoru parzystych kompozycji broni finałowa ballada, którą zdobi świetny step pianisty i rozśpiewane frazy
saksofonu sopranowego.
Steve Hubback Aarhus (Colectivo Casa Amarela, Kaseta/ DL 2022)
Aarhus, 1987; Steve Hubbach - perkusja, instrumenty
perkusyjne, elektronika. Dwa utwory (prawdopodobnie fragmenty dwóch koncertów),
45 minut.
Walijski perkusista, aktywny na scenie improwizowanej od
zamierzchłych lat 70. ubiegłego stulecia, odkrył w trakcie pandemii zbiór
starych kaset ze swoimi solowymi koncertami z roku 1987. Z obszernego materiału
dało się wykroić dwie strony kasety, zachowując przyzwoitą jakość brzmienia (choć
klejenia taśmy są słyszalne). Muzyk w trakcie tych występów udanie korzysta z
elektroniki, a w procesie improwizacji skupia się na czystym drummingu i raczej nie winniśmy
oczekiwać od niego stosowania rozszerzonych technik wydobywania dźwięków z
werbla, tomów, czy talerzy.
Pierwsza strona kasety składa się z trzech podepizodów. Początek
tworzony jest na plamie ambientu, po której urokliwie ślizga się circle drumming, silnie doposażony w
pogłos. Muzyk incydentalnie do kotła dźwięków wrzuca elektroniczne zgrzyty, ale
szczęśliwie dość szybko porzuca ten rodzaj aktywności. Druga część budowana
jest wyłącznie na perkusji i po prawdzie nie przynosi nic szczególnie
ekscytującego. To jedynie wystudzone emocje powtórzeń i zgranych, perkusyjnych
grepsów. Mały ambient powracana na koniec seta i narracja od razu zyskuje na
jakości. Druga strona kasety też klei się z trzech wątków i wydaje się być dużo
ciekawsza. Pierwsza odsłona jest pure
drummingowa, ale skoncentrowana na
drobiazgach, pełna brzmieniowych smaczków i niebanalnej dynamiki. W części
drugiej pojawia się soczysty ambient, który po kilku pętlach narracyjnych przechodzi
z pozycji tła to roli pełnoprawnego kreatora improwizacji. Przez moment słyszymy
chór kościelny, który kontrapunktowany jest dość agresywnym bębnieniem.
Wreszcie sam finał strony i kasety, definitywnie najbardziej intrygujący w
zestawie. Muzyk sięga po bliżej nieokreślony w albumowym credits instrument strunowy. Posiłkując się elektronicznym tłem buduje
doskonałą ekspozycję. Najpierw szarpie za struny, potem prowadzi na nich drummingową narrację. Zakończenie skrzy
się ciekawymi frazami, metalicznym echem i niemal oniryczną poświatą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz