wtorek, 6 września 2022

Liquid Trio! Camí ral!


Katalońska scena muzyki improwizowanej ma się świetnie od niepamiętnych czasów, o czym Trybuna Muzyki Spontanicznej donosi prawie każdym swoim słowem. W tym tygodniu na poparcie tej zuchwałej tezy zaprezentujemy kolejnych sześć dowodów w sprawie.

Dziś w ramach inauguracji owego tygodnia katalońskiego bierzemy na recenzencki warsztat nową płytę formacji Liquid Trio, która zdaje się być okrętem flagowym w zadanym spektrum zainteresowań. Kolejnych pięć albumów z Barcelony zaprezentujemy w najbliższy piątek.

Pierwsza płyta rzeczonej grupy – niemal dekadę temu - była jeszcze firmowana nazwiskiem pianisty, ale demokratyczny charakter muzykowania sprawił, iż na okładkach kolejnych albumów figuruje wyłącznie nazwa formacji. Wszystkie płyty LT znamy doskonale, także większość twórczości muzyków ją tworzących, czyli Agustí Fernándeza, Albert Cirery i Ramona Pratsa. Dla przypomnienia warto spojrzeć do trybunowego archiwum, z którego wynika, iż tekstów otagowanych nazwiskami tych muzyków jest dokładnie … 112! Bez zbędnej zwłoki zagłębiamy się zatem w nowej porcji dźwięków tria, którą muzycy zgrabnie zatytułowali Droga.

 


Muzycy skonstruowali swój album wedle najlepszych kanonów filmowej dramaturgii. Najpierw fundują nam trzęsienie ziemi, a potem jest jeszcze ciekawiej. Pierwsze osiem minut nagrania zdaje się być gęste niczym zapach napalmu o poranku. W kolejnych psycho-dramach artyści rzucają nami od prawej do lewej, jakby wciąż kręcili dubel do słynnej sceny pod prysznicem z Psychozy. Wreszcie w finałowej narracji znów zwierają szeregi, tłuką nas obłymi przedmiotami, by na sam koniec zafundować kilka czystych, jazzowych fraz, które pętlą się z gracją godną ścieżek dźwiękowych do filmów noire!

Piano w edycji inside, tuba saksofonu pełna dziwnych przedmiotów, które trwale zniekształcają jego brzmienie i głęboki, acz filigranowy drumming, który także szuka okazji do serwowania nam brudnych przebiegów, to sytuacja na starcie improwizacji. Toczy się tu ona jak kula śnieżna, klecona z rwanych, nerwowych, charczących dźwięków. Od gęstego do rozrzedzonego i z powrotem! Trzy strumienie narracji szybko łączą się w jedno rozkołysane ciało, pełne kompulsywnych torsji. Wokół tli się post-industrialny fetor, a próba delikatnego spowolnienia kończy się tu atakiem czarnych klawiszy fortepianu. Na koniec pierwszej odsłony tempo jeszcze rośnie, po czym zostaje perfekcyjnie ugaszone, co zresztą stanie się zasadą niemal każdej opowieści na tym szalonym albumie.

Druga improwizacja trzyma się zadanej konwencji akustycznej grozy, ale zdaje się generować frazy obciążone nieco mniejszym ciężarem właściwym. Szmery, szuranie nogami, ropiejące torbiele i smugi cienia, jakby para wodna skraplała się wyjątkowo obficie. Przez moment wszystkie instrumenty brzmią tu perkusyjnie, a drobna zmiana następuje wtedy, gdy do gry podłącza się saksofon sopranowy, który rzęzi jak gruźlik na porannym kacu. Na finał odcinka muzycy serwują nam jeszcze wyjątkowo intensywne spiętrzenie. Krew leje się po ścianach, ale końcowa cisza następuje w wyniku tłumienia niemal filigranowych fraz. Trzecia opowieść jeszcze bardziej zasklepia się do wewnątrz. Pełna jest mroku i brudnych westchnień powstających w niedużej odległości od gęstej ciszy. Przypomina mglistą broken ballad, która z czasem nabiera gęstości, choć toczy się w wyjątkowo ślimaczym tempie. Horror stoi tu u bram, ale bezskutecznie próbuje sformować umocnienia obronne. Improwizacja tymczasem nabiera kosmicznego pogłosu, zwłaszcza saksofonowe piski i skomlenia. W czwartej części muzycy udowadniają nam, że nawet najkrwawsze thrillery można ilustrować drobnymi, kąśliwymi frazami. Tu panują dźwięki z samego dna piana i tuby saksofonu, a wszystko wokół zdaje się ze sobą rezonować. Wiele fonii trudno powiązać z danym instrumentem, a pojawiające się po pewnym czasie czyste frazy fortepianowych klawiszy brzmią jak wyjątkowo złośliwy intruz. Podobny charakter mają na poły melodyjne, dęte drony.

Kolejne dwie narracje są dość krótkie w wymiarze czasowym i realizowane w duetach. Najpierw free jazzowe sax and drums, które szukając gatunkowej stylistyki miota ogniem na prawo i lewo. What a power! Z kolei szósta improwizacja tli się zmysłowym chill-outem, budowana mrocznymi klawiszami i szeleszczącymi talerzami perkusyjnymi. Minimalistyczne duo daje nam kilka chwil wytchnienia, które okaże się niezbędne w kontekście absorpcji dwóch ostatnich narracji.

Na starcie siódmego epizodu preparowane piano i saksofon charczą i stukają, a drumming odbywa się na wyjątkowo twardym werblu. Całość brnie po kolana w błocie, pchana do przodu połamanym rytmem i perkusjonalną intensywnością, także dzięki działaniom pianisty. Finałowa improwizacja, najdłuższa na płycie, zaczyna się dość delikatnie. Głuche frazy z pudla rezonansowego, saksofonowe skomlenia i gęsty, ale wyjątkowo delikatny flow perkusji. Opowieść materializuje się tu wyjątkowo spektakularnie, budują ją frazy grane w trio, ale także krótkie strzały solowe i duetowe kontrapunkty. Narracja w swej środkowej fazie stawia na zadumany minimalizm, spokojne piano inside & outside i kłęby saksofonowego dymu, ale wraz z powrotem perkusji znów zagęszcza ścieg i sieje popłoch. Tempo rośnie, flow pnie się ku górze, ale samo zakończenie zaskakuje. Saksofon zaczyna czysto, niemal melodyjnie frazować, a pozostałe instrumenty budować sieć nowych, synkopowanych powiązań. Wszystko smakuje tu dobrym jazzem, który na ostatniej prostej nabiera ognistej poświaty. Jakby muzycy puszczali do nas oko, biorąc w nawias wszelkie swoje filmowe intencje.

 

Liquid Trio Camí ral (Sirulita Records, CD 2022). Agustí Fernández – fortepian, Albert Cirera – saksofony oraz Ramon Prats – perkusja. Nagrane 29 kwietnia 2022, Estudi Rosazul, Barcelona. Osiem improwizacji, 42 minuty.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz