Katalońska scena muzyki improwizowanej ma się świetnie od niepamiętnych czasów, o czym Trybuna Muzyki Spontanicznej donosi prawie każdym swoim słowem. W tym tygodniu na poparcie tej zuchwałej tezy zaprezentujemy kolejnych sześć dowodów w sprawie.
Dziś w ramach inauguracji owego tygodnia katalońskiego bierzemy na
recenzencki warsztat nową płytę formacji Liquid Trio, która zdaje się być
okrętem flagowym w zadanym spektrum zainteresowań. Kolejnych pięć albumów z
Barcelony zaprezentujemy w najbliższy piątek.
Pierwsza płyta rzeczonej grupy – niemal dekadę temu - była
jeszcze firmowana nazwiskiem pianisty, ale demokratyczny charakter muzykowania
sprawił, iż na okładkach kolejnych albumów figuruje wyłącznie nazwa formacji.
Wszystkie płyty LT znamy doskonale, także większość twórczości muzyków ją tworzących,
czyli Agustí Fernándeza, Albert Cirery i Ramona Pratsa. Dla przypomnienia warto
spojrzeć do trybunowego archiwum, z którego wynika, iż tekstów otagowanych nazwiskami tych muzyków jest
dokładnie … 112! Bez zbędnej zwłoki zagłębiamy się zatem w nowej porcji dźwięków
tria, którą muzycy zgrabnie zatytułowali Droga.
Muzycy skonstruowali swój album wedle najlepszych kanonów filmowej
dramaturgii. Najpierw fundują nam trzęsienie ziemi, a potem jest jeszcze ciekawiej.
Pierwsze osiem minut nagrania zdaje się być gęste niczym zapach napalmu o
poranku. W kolejnych psycho-dramach artyści rzucają nami od prawej do lewej,
jakby wciąż kręcili dubel do słynnej sceny pod prysznicem z Psychozy. Wreszcie w finałowej narracji znów
zwierają szeregi, tłuką nas obłymi przedmiotami, by na sam koniec zafundować
kilka czystych, jazzowych fraz, które pętlą się z gracją godną ścieżek dźwiękowych do filmów noire!
Piano w edycji inside,
tuba saksofonu pełna dziwnych przedmiotów, które trwale zniekształcają jego brzmienie
i głęboki, acz filigranowy drumming,
który także szuka okazji do serwowania nam brudnych przebiegów, to sytuacja na
starcie improwizacji. Toczy się tu ona jak kula śnieżna, klecona z rwanych, nerwowych,
charczących dźwięków. Od gęstego do rozrzedzonego i z powrotem! Trzy strumienie
narracji szybko łączą się w jedno rozkołysane ciało, pełne kompulsywnych torsji.
Wokół tli się post-industrialny fetor, a próba delikatnego spowolnienia kończy się
tu atakiem czarnych klawiszy fortepianu. Na koniec pierwszej odsłony tempo jeszcze
rośnie, po czym zostaje perfekcyjnie ugaszone, co zresztą stanie się zasadą niemal
każdej opowieści na tym szalonym albumie.
Druga improwizacja trzyma się zadanej konwencji akustycznej
grozy, ale zdaje się generować frazy obciążone nieco mniejszym ciężarem właściwym.
Szmery, szuranie nogami, ropiejące torbiele i smugi cienia, jakby para wodna skraplała
się wyjątkowo obficie. Przez moment wszystkie instrumenty brzmią tu perkusyjnie,
a drobna zmiana następuje wtedy, gdy do gry podłącza się saksofon sopranowy,
który rzęzi jak gruźlik na porannym kacu. Na finał odcinka muzycy serwują nam
jeszcze wyjątkowo intensywne spiętrzenie. Krew leje się po ścianach, ale końcowa
cisza następuje w wyniku tłumienia niemal filigranowych fraz. Trzecia opowieść
jeszcze bardziej zasklepia się do wewnątrz. Pełna jest mroku i brudnych westchnień
powstających w niedużej odległości od gęstej ciszy. Przypomina mglistą broken ballad, która z czasem nabiera gęstości,
choć toczy się w wyjątkowo ślimaczym tempie. Horror stoi tu u bram, ale bezskutecznie
próbuje sformować umocnienia obronne. Improwizacja tymczasem nabiera
kosmicznego pogłosu, zwłaszcza saksofonowe piski i skomlenia. W czwartej części
muzycy udowadniają nam, że nawet najkrwawsze thrillery można ilustrować
drobnymi, kąśliwymi frazami. Tu panują dźwięki z samego dna piana i tuby saksofonu,
a wszystko wokół zdaje się ze sobą rezonować. Wiele fonii trudno powiązać z
danym instrumentem, a pojawiające się po pewnym czasie czyste frazy fortepianowych
klawiszy brzmią jak wyjątkowo złośliwy intruz. Podobny charakter mają na poły
melodyjne, dęte drony.
Kolejne dwie narracje są dość krótkie w wymiarze czasowym i realizowane
w duetach. Najpierw free jazzowe sax and
drums, które szukając gatunkowej stylistyki miota ogniem na prawo i lewo. What a power! Z kolei szósta
improwizacja tli się zmysłowym chill-outem,
budowana mrocznymi klawiszami i szeleszczącymi talerzami perkusyjnymi. Minimalistyczne
duo daje nam kilka chwil wytchnienia, które okaże się niezbędne w kontekście
absorpcji dwóch ostatnich narracji.
Na starcie siódmego epizodu preparowane piano i saksofon charczą
i stukają, a drumming odbywa się na wyjątkowo
twardym werblu. Całość brnie po kolana w błocie, pchana do przodu połamanym rytmem
i perkusjonalną intensywnością, także dzięki działaniom pianisty. Finałowa improwizacja,
najdłuższa na płycie, zaczyna się dość delikatnie. Głuche frazy z pudla rezonansowego,
saksofonowe skomlenia i gęsty, ale wyjątkowo delikatny flow perkusji. Opowieść materializuje się tu wyjątkowo spektakularnie,
budują ją frazy grane w trio, ale także krótkie strzały solowe i duetowe
kontrapunkty. Narracja w swej środkowej fazie stawia na zadumany minimalizm, spokojne
piano inside & outside i kłęby
saksofonowego dymu, ale wraz z powrotem perkusji znów zagęszcza ścieg i sieje
popłoch. Tempo rośnie, flow pnie się ku
górze, ale samo zakończenie zaskakuje. Saksofon zaczyna czysto, niemal melodyjnie
frazować, a pozostałe instrumenty budować sieć nowych, synkopowanych powiązań. Wszystko
smakuje tu dobrym jazzem, który na ostatniej prostej nabiera ognistej poświaty.
Jakby muzycy puszczali do nas oko, biorąc w nawias wszelkie swoje filmowe intencje.
Liquid Trio Camí ral
(Sirulita Records, CD 2022). Agustí Fernández – fortepian, Albert Cirera –
saksofony oraz Ramon Prats – perkusja. Nagrane 29 kwietnia 2022, Estudi Rosazul, Barcelona. Osiem
improwizacji, 42 minuty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz