piątek, 30 września 2022

TOC means Ternoy, Orins and Cruz and they Did It Again!


Mniej więcej rok temu zastanawialiśmy się w gronie redakcyjnym, co by się stało, gdyby muzycy grupy The Doors po śmierci Jima Morrisona postanowili kontynuować karierę rockowego bandu, który stawia wyłącznie na improwizację. Działo się to przy okazji formułowania materiałów promocyjnych, związanych z piątą edycją Spontaneous Music Festival, w kontekście zaś tego, co ma do zaoferowania, zaproszone na tamten fest francuskie trio Toc. W jego bowiem składzie odnajdujemy Fender Rhodes z klawiaturą basową, gitarę elektryczną i perkusję, czyli zestaw wyjęty na wprost z historii legendarnej grupy rockowej.

Koncert, jaki zagrali w ubiegłym roku w Dragonie po pierwsze potwierdził nasze stylistyczne skojarzenia, budowane na bazie znajomości dyskografii Francuzów, po drugie zaś – swą kosmiczną wręcz jakością improwizacji, ekspresji i dawki zdrowej, jakże kwaśnej psychodelii rzucił nas po prostu na kolana i kazał ogłosić ów spektakl jednym z najważniejszych wydarzeń festiwalowych w ujęciu jak najbardziej historycznym.

Dziś ów fantastyczny koncert sprzed roku powraca do nas na płycie kompaktowej! Naszą radość multiplikuje fakt, iż dzieje się to w towarzystwie trzech innych koncertów tria – dwóch poczynionych kilka dni później po Dragonowym evencie i tego trzeciego, stanowiącego reedycję pierwszej płyty Toc, zawierającej koncert z roku 2008. Zupełnie przy okazji dodajmy, iż czteropłytowy album ma charakter rocznicowy, albowiem Jérémie Ternoy, Peter Orins i Ivann Cruz po szyldem Toc kończą właśnie piętnasty rok życia. Z migotaniem przedsionków zaglądamy zatem do boxu, szczegółowo omawiając każdy z wieczorów – poznański, budapeszteński i dwa z francuskiego Lille, terytorialnej bazy grupy, jak i wydawnictwa Circum-disc, któremu kibicujemy od stuleci.

 


Dragon

Szmery ze sceny zwiastują początek spektaklu, łechtają narządu słuchu, ale od samego początku budzą niepokój. Perkusjonalne świecidełka, mrok zawieszonego klawisza fendera i mikro preparacje na gryfie gitary kreują oniryczny kosmodrom potencjalnych rozwiązań dramaturgicznych. Narracja właściwa rodzi się nad wyraz leniwie. Drobne, ciepłe frazy piana, dub z gitarowych przetworników i perkusja, która stopą stara się nadać kierunek tym narracyjnym przedbiegom. Wewnętrzny rytm budują wszyscy artyści, każdy dokłada cegiełkę, by baza nadchodzącego szaleństwa miała solidne podstawy. Wiele zależy tu od zmysłu organizacyjnego Orinsa, z kolei Cruz i Ternoy zdają się mieć carte blanche na improwizowane wycieczki w nieznane. Mrok zaczyna łapać drive, a emocje przyczajone na podłodze zdają się unosić w powietrzu, jak dym na rockowym koncercie. W okolicach 8 minuty improwizacja wydaje się być uformowana w strumień dźwięków, które znają kierunek dalszej marszruty. Dużo w tej kwestii do powiedzenia ma basowe piano, które pokręconą strugą mocy wije się pomiędzy dźwiękami pozostałych instrumentów. Oleista masa rock & impro, psychodancing & crying! Połamany rytm, smolista struga fendera i gitara, która czerpie inspiracje do improwizacyjnych szaleństw z każdego źdźbła intrygi, napotykanego na scenie. Altered states of improvisation mają tu tysiące twarzy, ale kontakt z podłożem zdaje się posiadać jedynie rozdygotany połamanym rytmem drummer.

Tuż po 20 minucie koncertu muzycy włączają inny tryb narracji. Najpierw huragan dźwięków zdaje się rozlewać nieco szerszym korytem, pojawiają się ambientowe plamy i swąd delikatnie przepalonych kabli, potem – po mniej więcej trzech minutach – narracja rzeczywiście hamuje. Wszystko zaczyna pulsować w trybie stand by, a każdy z muzyków dokładać garść preparowanych fraz. Post-rockowa śmierć syci opowieść mnóstwem brzmieniowych subtelności. Prym wiedzie w tym szczególnie pianista. Po kilku kolejnych minutach sonicznych dywagacji następuje nowe rozdanie. Narracja przybiera intrygującą powłokę doom rocka. Gitara na wydechu, piano w repecie, perkusja bijącą rytm, jakby zwoływano stado bawołów na rykowisko. Kwas leje się tu każdym możliwym strumieniem, opowieść dygocze nerwowo, pęcznieje, syczy niczym zraniony tygrys. Ostatnie trzy minuty, to efekt zdjęcia nogi z gazu przez każdego z muzyków. Improwizacja umiera w mroku zapomnienia, ale emocje wciąż buzują.

 

Lumen

Start budapeszteńskiego koncertu wydaje się być dość podobny w klimacie do tego sprzed czterech dni. Strumień filigranowych, mrocznych plam z brzmieniem gitary, które przypomina zdewastowaną bałałajkę. Artyści ślą ku nam dużo dźwięków, nie stronią od ambientowego tła. W czwartej minucie z woli perkusyjnej stopy, fenderowych i basowych klawiszy pojawiają się pierwsze próby formowania narracji. Znów proces ten przebiega dość leniwie. Gitara szuka onirycznych plam, piano snuje delikatne wątki syntetyczne. Muzycy szukają fussion jazzu bazując na niskiej stopie i wysokim frazowaniu pozostałych instrumentów. Rodzący się, jak zwykle kanciasty rytm perkusji sprzyja poszukiwaniom i skokom w bok. W trakcie tych akurat zabaw z dźwiękiem słyszymy coś na kształt zniekształconego wokodera. Tempo wszakże rośnie, a rockowe wtręty gitary dodatkowo stymulują dynamikę i poziom emocji. Podobnie jak w Poznaniu, tuż po 20 minucie koncertu muzycy fundują nam efektowne spiętrzenie, tu jeszcze silnie zdobione post-rockowym mięsem. Sam jednak proces studzenia narracji wygląda inaczej. Perkusja nie traci swej pierwotnej aktywności, gitara i fender uciekają na kilka chwil w dubowe przestrzenie, ale improwizacja dość szybko nabiera chwilowo utraconej mocy.

Nowy wątek formuje się bardzo sprawnie, jest rozhuśtany, soczyście kwaśny i w mgnieniu oka nabiera dynamiki. Kilka doskonałych momentów ma tutaj pianista, który wprost kipi pomysłami. Skuteczne hamowanie przydarza się muzykom dopiero po 33 minucie. Piano wisi w powietrzu z dubowym echem, gitara stylowo sprzęga się, a puls perkusji (znów nie bez posmaku doom rocka) definitywnie zwalnia. Basowe pasmo wciąż pulsuje, ale gitara zaczyna charczeć, jakby jej wzmacniacz tracił brzmienie. Narracja przypomina tu stojący w miejscu walec drogowy, który drży i czeka na dodatkowe zasilanie. Dramaturgiczny koniec rozpoczyna się tuż przed początkiem 40 minuty. Beat przygasa, a wokół niego rozpływa się plama cuchnącego dark ambientu.

 

Base

Po kolejnych czterech dniach muzycy zjeżdżają do bazy, czyli rodzinnego Lille. Grają koncert, w trakcie którego pozwalają sobie na jeszcze więcej szaleństwa. Ale po kolei! Początek typowy dla tej serii koncertów – mroczne oddechy gitary i fendera, szum amplifikatorów i dźwięczne perkusjonalia, w tle dość delikatna powłoka ambientu. Intro wydaje się tu być nieco dłuższe niż w Poznaniu i Budapeszcie. Perkusja zaczyna pracować stopą dopiero po pięciu minutach, a flow tak naprawdę rusza z miejsca po kolejnych pięciu minutach. W tak zwanym międzyczasie napotykamy na mnóstwo urokliwych drobiazgów, głównie ze strony gitarzysty. Ten ostatni sprawia wrażenie człowieka, który wyszedł na scenę z wyjątkowo wysokim poziomem adrenaliny. Skacze na boki, wraca do głównego nurtu, wciąż dając partnerom dodatkowe impulsy do działania. W Lille muzycy idą w tango mając w rękach naprawdę ostre przedmioty! Emocje skaczą jak słupek rtęci w upalne popołudnie. Masywny rytm i dwie strugi gęstego post-ambientu szyją tu zmysłowy potok dźwiękowych stygmatów. Gitara kołysze się między jazzem, a rockiem, fender nie pozostaje jej dłużny, a progresywny drumming dopełnia obrazu masowej histerii.

Tymczasem narracja pętli się i nabiera intensywnej kwasowości. W okolicach 25 minuty muzycy stają w miejscu, ale huk ich armat wciąż daje się we znaki. Gitara sprzęga się, fender chlusta post-rockiem, a perkusja buduje przełomy. Najgłośniejszy odcinek całego boxu zdaje się być właśnie naszym udziałem! Bez zbędnej zwłoki perkusja przechodzi teraz w tryb doomowy, a pozostałe dwa instrumenty zaczynają zionąć ogniem soczystego, głośnego rocka. Hałas płynie tu z każdego zakątka sceny. Solo gitary ucieka od kwasu w kierunku czystszego frazowania. Fender czyni to samo, a perkusja kłębi się w sobie i kipi od emocji. Tłumienie improwizacji następuje już w okolicach 35 minuty. Gitara szuka jazzu, a fender powietrza do życia. Definitywnie ginie też kwasowy posmak. Zakończenie koncertu odbywa się pod dyktando gitary, która nawet na ostatniej prostej funduje nam mikro spiętrzenie.

 

Le Gorille

Na osi czasy cofamy się do roku 2008, ale pozostajemy na scenie w Lille. Toc, wtedy jeszcze w fazie prenatalnej, zaprasza nas na koncert, który nieco różni się od współczesnych, choćby tych ubiegłorocznych eksplozji. Niesie ze sobą mnóstwo smaczków, ale też pokazuje, że droga do doskonałości bywa niekiedy najeżona wieloma zakrętami. Oczywiście improwizacja zaczyna się w mrocznej ciszy oddychającego wzmacniacza, ale od niemal samego początku wydaje się być budowana jazzowymi atrybutami z intensywnym posmakiem fussion, doposażana na każdym etapie rozwoju sporą dawką melodyjnych fraz gitary i piana. Już w trybie rozwiniętym flow skrzy się dubowym echem, elektroakustycznymi pulsacjami i występującymi raz za razem, post-rockowymi ogniskami zapalnymi. Tempo dyktowane obsesyjnym wręcz rytmem, budowanym nie tylko przez perkusję, wynosi opowieść na dość efektowny szczyt, a samo hamowanie następuje jeszcze przed 20 minutą koncertu, udanie przyozdobione plejadą preparowanych dźwięków.

Kolejna faza koncertu tonie w spokojnych pląsach piana, drobnych eksperymentach gitary i zawieszonym drummingu. Po pewnym czasie opowieść zaczyna pęcznieć silnie stymulowana jazzowymi akcjami. Emocje rosną, całość smakuje stylowym jazz-rockiem, w którym trudno jednak doszukać się odczynu bardziej kwasowego. Flow nadyma się, udanie szuka przestrzeni, ale niespodziewanie gaśnie, przenosząc muzyków i publiczność w dość krępującą strefę ciszy. Małe rozdroże dramaturgiczne nie trwa jednak zbyt długo. Ciekawie frazuje gitara, która szyje długie frazy i syci je niemal harshowym brzmieniem. Z kolei piano, wyposażone w sporą dawkę melodyjności, z uporem maniaka powtarza frazy. Finał koncertu jest bardzo efektowny, zdaje się być jego najlepszym momentem. Faza końcowego tłumienia narracji praktycznie tu nie występuje. Muzycy cisną na gaz niemal do ostatniej sekundy swojego występu. 

 

Toc Did It Again (Circum-disc, 4 CD 2022). Jérémie Ternoy - Fender Rhodes, piano basowe, Ivann Cruz – gitara elektryczna oraz Peter Orins – perkusja. Nagrania koncertowe: (CD1) 2 października 2021, Spontaneous Music Festival, Dragon Social Club, Poznań; (CD2) 6 października 2021, Lumen, Budapeszt; (CD3) 10 października 2021, Festival la malterie, Lille; (CD4) 28 luty 2008, la malterie, Lille (reedycja). Każdy koncert podany w jednym strumieniu dźwiękowym (ale ostatni w trzech trakach), czas trwania odpowiednio - 41:11, 41:42, 43:42, 40:36.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz