piątek, 7 października 2022

Alex Ward and three fresh kicks! In one duo and two trios!


Brytyjski klarnecista i gitarzysta Alex Ward dostarcza nam właśnie trzy nowe płyty, idealnie pokazujące jego pasje, stylistyczne konotacje i niebywałą różnorodność w procesie komponowania i improwizowania.

Wszystkie prezentowane dziś twory edytorskie mają definitywnie demokratyczny charakter. W albumowych credits pojawiają się niekiedy kompozycje, ale kwintesencją każdej z płyt jest namiętna, prawdziwie dzika improwizacja. Oto przed nami kameralny duet, który potrafi kąsać niemal free jazzową energią i dwa tria śmiało sytuujące się na przecięciu free rocka, swobodnej improwizacji i mięsistego free jazzu. Na dwóch pierwszych albumach Alex sięga zarówno po klarnet, jak i gitarę, a na trzecim, mając u boku giganta brytyjskiego saksofonu barytonowego, koncentruje się wyłącznie na gitarze.

Z radością zaglądamy do wnętrza każdego z nich!

 


Dominic Lash & Alex Ward  Antonyms (Copepod, CD 2022)

Początek marca 2020 roku, Stowaway Studios, Londyn; Alex Ward – klarnet i gitara elektryczna oraz Dominic Lash – kontrabas. Pięć kompozycji (dwie pierwsze autorstwa Lasha, środkowa wspólna, dwie ostatnie Warda), 45 minut.

Początek albumu jest bardziej niż intrygujący. Zawieszone w czasie i przestrzeni preparacje smyczka i dziwne, piskliwe odgłosy, które dopiero po kilku chwilach uznajemy za dźwięki klarnetu. Najpierw frazy godne slow motion chamber, pchane do przodu leniwym pizzicato, potem nagły zwrot dramaturgiczny, aż do stanu niemal pre-freejazzowego. Nagranie uspokaja się w momencie powrotu smyczka i osiągnięcia marszowego tempa. Drugi utwór stawia recenzenta w pewnym rozkroku. Początkowe, zmysłowe, niemal post-barokowe frazy płyną do nas długimi, pięknie nasyconymi tłumionymi emocjami pasażami. Nagle w tym tyglu nieoczywistości pojawia się gitara, która w początkowej fazie brnie sprzęgającym się dronem, ale po chwili zaczyna rozsiewać jazzowy ferment i nakłania kontrabas do grania skocznego tematu zaczerpniętego z pięciolinii. W swej fazie schyłkowej narracja wpada w dość kolokwialną repetycję, ale udanie skrzy się rockowym spiętrzeniem i sięga po ciekawą dynamikę.

Kolejne dwa utwory zdecydowanie zapisujemy po stronie atutów albumu. Początek trzeciego, to smutny dialog smyczka i klarnetu. Muzycy wspinają się na wysokie wzgórze i nie stronią od dźwięków preparowanych. Narracja dość szybko nabiera zadziorności i targa naszymi emocjami od dołu do samej góry. Akcje imitacyjne, ale zaczepne, skoki w bok i dźwiękowe kuksańce. Kontrabas przechodzi w tryb pizzicato, dynamika rośnie, a narracja szczęśliwie unika jazzowych mielizn. Powrót smyczka wbrew pozorom dodaje jeszcze emocji - uderza po gryfie i ewidentnie zaczepia studzącą emocje gitarę. Początek czwartej opowieści kipi od niemal rockowych erupcji. Psychodeliczny background gitarzysty i doskonała robota kontrabasisty, który płynie zmysłowym pizzicato & arco. Muzycy zdają zmieniać podgatunki niczym przepocone rękawiczki. Jest sznyt jazzu, jest swąd rocka, ale finał tonie w kameralnym półmroku. Ostatni utwór zaczyna się bardzo nerwowo. Klarnecista pyskuje, kontrabasista szarpie za struny i drży z emocji. Gęsta opowieść ma swoje bystre tempo. Muzycy zdają się płynąć dość precyzyjnie zaplanowanym strumieniem dźwięków, ale ekspresji przybywa im z każdym krokiem. Tuż za rogiem niechybnie czai się free jazz! Samo zakończenie jest nawet zaskakująco taneczne, a cisza zostaje osiągnięta ostrym cięciem skalpela.



 

Deadly Orgone Radiation  Desecration Of Form (Copepod, CD 2022)

Koniec lipca 2018 roku, radiowy Nick Name Show, WFMU, Nowy Jork; Alex Ward – gitara elektryczna i klarnet, James Sedwards – gitara elektryczna oraz Weasel Walter – perkusja. Cztery improwizacje, prawie 39 minut.

Z triem DOR zdecydowanie przenosimy się do pieczary free rocka. Dwie nieźle harcujące gitary na przeciwległych flankach i masywny, dynamiczny, chwilami rockowy, niemal punkowy drumming. W początkowej fazie nagrania gitarzyści mają dużo swobodny, ale frazują dość podobnie i wydają się być mocno skoncentrowani na tym, by sprostać kompulsywnym akcjom perkusisty, który trzyma flow wyjątkowo silną ręką. Gdyby w tym gronie pojawił się jeszcze basista, mielibyśmy niechybnie ultra rockowy walec. Druga opowieść dodatkowo podkreśla dynamiczne walory pierwszej odsłony. Rytm wybijany perkusyjnymi pałeczkami, dwie hałasujące gitary, z których jedna pachnie post-bluesem, druga przypomina noise rockową brzytwę Steve’a Albiniego. Gitarzyści najpierw skoczą tu na niezłą wysokość, a potem, po stłumieniu dynamiki przez drummera, uciekają w intrygujące preparacje, zdobione talerzowymi ornamentami. Sam finał płonie w ogniu gitarowych sprzężeń i perkusyjnych eksplozji.

W kolejnych dwóch improwizacjach Alex sięga po klarnet, dzięki czemu jakość improwizacji wspina się na jeszcze wyższy poziom. Trzecia odsłona na tle pozostałych, to niemal balladowe tempo, pozwalające artystom na pokazanie swojego wysokiego kunsztu. Początek zdaje się być zarówno post-psychodeliczny, jak i zmysłowy, oniryczny. Narracja często redukuje się tu do duetu gitary i klarnetu, a dyscyplina dramaturgiczna temperamentnego perkusisty budzić musi spory podziw. Intensywność nagrania faluje, jest miejsce na szybkie incydenty solowe, a całość śmiało zaliczyć możemy do albumowego opus magnum. W czwartej części jakości też nie brakuje, a artyści powracają do niemal free jazzowej furii. Agresywna gitara, roztańczony klarnet i perkusja, która nie bierze jeńców z jednej strony, ale i pewna lekkość, gibkość całości z drugiej. Emocje skaczą tu do samego nieba, obserwujemy dużo imitacji na linii gitara-klarnet, a dynamiczne tempo trzyma w ryzach improwizację niemal do ostatniego dźwięku.

 


Alan Wilkinson, Alex Ward & Jem Doulton  Wilkinson Ward Doulton (Shrike Records, CD 2022)

Koniec stycznia 2020 roku, Sam and Rachel's, zapewne w Londynie; Alan Wilkinson – saksofon altowy, barytonowy i klarnet basowy, Alex Ward – gitara elektryczna oraz Jem Doulton – perkusja. Cztery improwizacje, 54 minuty.

Alex Ward i Jem Doulton od dawna muzykują w duecie, które ongiś zwinnie zatytułowali Dead Days Beyond Help. W swych improwizowanych podróżach, pełnych rockowej ekspresji napotkali jakiś czas temu na mięsiste, free jazzowe saksofony Alana Wilkinsona, dzięki czemu popełnili koncert, który winien zadowolić niejednego fana ognistej muzyki, niezależnie od konotacji gatunkowych. Przy okazji zasłużyli też na miano pełnokrwistego power trio! Start pierwszej improwizacji potwierdza zasadność epitetu, jakim obdarzyliśmy muzyków w poprzednim zdaniu – na raz, z okrzykiem na ustach! Histeryczny alt, siarczysta gitara i stawiająca ołowiane stemple perkusja, to elementy składowe tego szaleństwa. Rockowy swąd, free jazzowe podmuchy i drumming, korty nie musi stawić na moc, by budować dobre emocje. W tym zestawie do ściany dźwięku wiedzie wyjątkowo krótka droga, a soczyste riffy, skąpane w saksofonowym sosie, smakują tu wyjątkowo dobrze. W drugiej opowieści muzycy dość długo ukrywają swoje zamiary. Początek skrzy się jazzem i psychodelicznym sznytem gitary. Wejście w fazę kipieli dzieje się głównie za przyczyną perkusji. Znów na skok w ogień potrzeba tu ledwie kilku chwil. Gitara staje w płomieniach i daje radę zagłuszyć gotujący się saksofon barytonowy! Narracja bucha fajerwerkami, ale to saksofon sprawia, iż wychodzi na prostą i szuka mniej intensywnych rozwiązań. Druga część najdłuższej na płycie improwizacji zdaje się być najlepszą częścią albumu. Świetną zmianę daje tu baryton, który nie musi już uciekać przed ścianą dźwięku gitary. Ta ostania też stawia na brzmieniowe subtelności.

W trzeciej improwizacji pojawia klarnet basowy, które w duecie z perkusją introdukuje narrację. Początek iście balladowy, podkreślany onirycznie brzmiącą gitarą, ale już po kilku pętkach emocje rosną, a wraz z nimi dynamika nagrania. Jazzowa narracja szybko zapełnia się rockowymi riffami, ku górze skacze też poziom natężenia dźwięku. Klarnet basowy nie daje się tak łatwo zepchnąć ze sceny. Zakończenie świetnej ekspozycji zdobią jego pomrukiwania i gitarowa repetycje. Finałowa improwizacja w swej fazie początkowej zaskakuje brzmieniowymi niespodziankami. Znów wiele dobrego płynie z tuby barytonu. I to ten instrument staje na czele bardziej intensywnej fazy utworu. Połamany rytm i rockowe riffy sprawiają, iż ekspresyjna kipiel staje u bram! Koncert gaśnie w mroku gitarowych sprzężeń.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz