środa, 23 listopada 2016

Mats Gustafsson! Fred Lonberg-Holm! Mike Majkowski! Jerome Noetinger! – cztery kolorowe sroczki z BOCIAN-iego gniazda!


Wspieranie istotnie prywatnych i dalece jednoosobowych inicjatyw wydawniczych na polu szeroko rozumianej, krytycznie niszowej, muzyki improwizowanej leży w zakresie podstawowych obowiązków Trybuny Muzyki Spontanicznej.

Tak się jednak dotychczas składało, iż warszawski Bocian Records (przedsięwzięcie Grzegorza Tyszkiewicza) nie był na tych łamach nadmiernie reprezentowany. Ba, próżno szukać tytułu, który poddany tu został ocenie Pana Redaktora (o ile mnie pamięć nie myli).

Temu kardynalnemu niedopatrzeniu będziemy dziś próbowali – po raz pierwszy i nie ostatni – zadość uczynić. Okazja jest ku temu przednia, albowiem całkiem niedawno w moich odtwarzaczach wylądowały cztery bocianie produkcje. Ujrzały one światło dzienne w ostatnich kilkunastu miesiącach, ale ponieważ dość długo do mnie płynęły (przez Buenos Aires? – problemy dystrybucyjne mikrowydawnictw, to temat na osobną egzegezę), to w sumie – z punktu widzenia Trybuny – są to całkiem świeże tematy.

Powód dla ich prezentacji - tu i teraz - jest jeszcze jeden i to nieco bardziej prozaiczny. Wszystkie omówione niżej płyty są bowiem doskonałymi muzycznymi przedsięwzięciami, co więcej, każde z nich atakuje nasze receptory przyjemności z trochę innej stylistycznie strony. Ale dość już tej topornej introdukcji – odpalmy te krążki bez zbędnej zwłoki!


Mats Gustafsson with John Russell and Phil Minton o duo(s)  (Bocian Records, LP 2015)

Jesteśmy w doskonale nam znanej Café Oto w Londynie. Jest rok 2010, dokładnie kwiecień tegoż. Na dalece skromnym podeście salki klubowej dwa instrumenty i... trzech muzyków. A przed nami dwa duetowe, kilkunastominutowe sety z udziałem Matsa Gustafssona i jego saksofonów, a także dwóch innych muzyków, doproszonych do współbiesiadowania. Każdy z nich zgrabnie wypełni swoją winylową stronę.




Scena pierwsza, strona A - John Russell na gitarze akustycznej. Ci dwaj muzycy zagrają wspólnie także rok później (w trio z Raymondem Stridem), ale to spotkanie przebiega w nieco ostrzejszej, bardziej drapieżnej i gęstszej atmosferze. Mats w roli przyczajonego zwierza, tuż za gęstwiną bujnych zarośli, John zaś przybiera barwy myśliwego, która szuka zaczepki. Na początku seta rządzi na scenie niepodzielnie. Saksofonista odzywa się bardziej donośnie dopiero po kilku minutach, gdy już nie wypada pozostać obojętnym na akustyczne szaleństwa gitarzysty. Choć po drobnej eskalacji, znów będzie miał ochotę na chwilę wytchnienia. Powróci już na pełnych prawach i wyda z siebie gardłowo-saksofonowy skowyt, który wzbudzi respekt u partnera. W klimacie subtelnego, wzajemnego poszturchiwania się, muzycy odnajdą jednak konstruktywną płaszczyznę porozumienia i świetnie konweniując, uplotą wspólną, druzgocącą nasze przyzwyczajenia, improwizacyjną myśl.

Scena druga, strona B – Phil Minton, głos, gardło, struny głosowe, szorstkie powierzchnie podniebienia. Panowie wartko wchodzą w akustyczne zwarcie i pozostają w nim do końca tych muzycznych pląsów. Istotnie szybko odnajdują wspólny język, do tego nawet stopnia, że chwilami trudno jest słuchaczowi wskazać źródło dźwięku. Saksofon krzyczy, a gardło sonoryzuje! Szczur i kot! Szerszeń i borsuk! Żuk i chrabąszcz! Feria mikrodźwięków w konwencji otwartej wymiany zdań. Dwa kapryśne ptaki, pobudzone oczekiwaniem na nieoczekiwany lot, pięknie i wrzaskliwie świergolą na jedynym dostępnym, w tej części świata, drucie wysokiego napięcia. Dyszenie Phila, chlipanie Matsa kończy tę opowieść. Oby kiedykolwiek mieli ochotę na więcej.


Fred Lonberg-Holm/ Ken Vandermark  Resistance (Bocian Records, LP/CD 2015)

Incydent koncertowy z Chicago, wrzesień 2013r. FLH na wiolonczeli, wspomaganej elektroniką i KV – instrumenty dęte, drewniane. Pięć improwizowanych fragmentów z tytułami, łącznie niespełna 37 minut muzyki (wersja CD zawiera ten sam materiał).




Amerykanin dwojga nazwisk zaczyna z wysokiego C, potężnym, amplifikowanym tonem swego drapieżnego strunowca. Drugi Amerykanin nie zamierza być w opozycji i komentuje agresywnym tenorem popisy wiolonczeli. Muzycy zwinnie i bez zbędnych przystanków snują swoją opowieść. Fred potrafi ciekawie uciekać w oniryczne pasaże. Stosowanie amplifikacji i znośnej elektroniki ogranicza jedynie do przypadków uzasadnionych dramaturgicznie. Ken najdobitniej znaczy teren na sopranie i klarnecie, gdy jego intencje wykraczają śmiało poza ramy tyczone przez instrument harmoniczny. Nie brakuje u niego soczystych, sonorystycznych puent, a ucieczki w ulubione rytmawki, nie zawsze świadczą o braku artystycznego pomysłu na tak zwany ciąg dalszy. Ogniste free improv często stanowi na Resistance nieoczywisty kontrapunkt dla kameralistycznych zapędów obu muzyków.

Krótka, acz bardzo różnorodna stylistycznie, podawana na zmiennych poziomach emocji, jakże udana improwizująca ekspozycja muzyczna. Przy okazja rzadka ostatnio – przynajmniej dla niżej podpisanego – okoliczność do czerpania niekłamanej przyjemności ze słuchania Vandermarka.


Mike Majkowski  Bright Astonishment Of The Night  (Bocian Records, CD 2015)

Łapiemy tani lot i szybko transportujemy się do Berlina. Lipiec 2014. Studyjne stadium samotności kontrabasu. Mike Majkowski i dwie symfonie minimalizmu. Myślimy oczywiście o formie dzieła, a nie o braku artystycznych aspiracji zdolnego Australijczyka. Sleep and Oblivion chłosta nasze uszy przez prawie 50 minut, zaś Ultramarine potrzebuje do tego ledwie 18 podstawowych jednostek czasowych.




Smagnięcie smykiem po strunach potężnie brzmiącego instrumentu, przeplatane pojedynczym uderzeniem w gryf. Powtarzane mantrycznie, delikatnie modulowane. Celebracja dźwięku. Rytuał dźwięku. Słuchający musi wejść w tę muzykę całym sobą, oddać się jej jak niskobudżetowa dziwka, by potem majestatycznie wchłonąć muzyczną epopeję każdym włosem na skórze. Bez zadawania pytań, by odpowiedź nie stała się rozczarowaniem. Well Tuned Piano Le Monte Younga – wersja na kontrabas, samotny kontrabas. Close Your Eyes, See and Listen! Enigmatyczność dźwięków, skąpość opisu na okładce tylko stymuluje zainteresowanie, chęć ugryzienia idei, pochłonięcia głębi poznawczej. Tryb narracji ulega zmianie … raz na kwadrans. Wciąga jak zdrowa mantra po dobrym joincie.

Symfonię drugą stanowią mikropasaże ze smykiem, rwane, dewastowane i gwałcone bezimienną i złowrogą ciszą. Bywają dźwięki, wielodźwięki, skąpodźwięki, które trudno zwerbalizować. Dziś doświadczamy tego przypadku.


Antoine Chessex/ Apartment House/ Jerome Noetinger  Plastic Concrete/ Accumulation (Bocian Records, CD 2016)

Trzy podmioty sprawcze, każdy istotnie ważny w procesie. Pierwszy z nich, Antoine Chessex, to stosunkowy młody, szwajcarski kompozytor muzyki współczesnej, bardzo plastyczny w kreowaniu jej awangardowego wymiaru. Drugi – litewski ansambl Apartment House - wykonujący od ponad dwudziestu lat bodaj każdy rodzaj muzyki, głównie jednak w nurcie kompatybilnym z pierwszym podmiotem (postacią wiodącą zdaje się tu być wiolonczelista Anton Lukoszevicze). Wreszcie ten trzeci – procesor, informatyk, dźwiękowy deformator i kontrkulturowy francuski rewolucjonista, Jerome Noetinger (być może obcując z improwizowaną elektroniką współczesną natrafiliście onegdaj na tę personę).

Przed nami niebanalna wycieczka w odmęty muzyki komponowanej, dekonstruowanej improwizacją i żywym procesowaniem dźwięków. Akt pierwszy zwie się Plastic Concrete i był powstał pod piórem Antoine’a w roku 2014. Tu – wykonujemy go w akustycznym septecie plus magik od kabli. Okoliczność jest koncertowa, a miejsce? Zgadnijcie??? No nie, naprawdę? Tak, londyńskie Cafe Oto!




W septecie mamy skrzypce, wiolonczelę, kontrabas (Dominic Lash!), klarnet, dwa puzony i … gitarę elektryczną. Nic tu nie smakuje filharmonią, a jeśli się już jej doszukamy, to grzęźnie ona w oparach kwitnącego postmodernizmu, niczym żołnierze w okopach pierwszej wojny światowej.  Muzyka zabiera nas w piekielne czeluście współczesnej muzyki, z odczuwanym wszakże dobitnie poczuciem lekkości. Ta konstruktywna i niegłupia wyprawa w nieznane kierowana jest być może głównie do znudzonych nieoczywistością takiej muzyki melomanów, ale i wariaci spod flagi free improv też odnajdą tu niezbadane pokłady upiornego piękna. Widać drapieżne pazury, nie brakuje wulgarnych min, jest trakt wojenny, tu naprawdę dzieje się wiele! Jest i noise, w wersji dla połowicznie wtajemniczonych.

Nasze zaintrygowanie, graniczące z fascynacją tą muzyką, rośnie w tempie geometrycznym, gdy pozostając na mikroscenie w Cafe Oto, trafia w nas pocisk zwany Accumulation (kompozycja Chessexa z roku 2015). Po stronie artystów septet redukuje się do klasycznego string quartet (violin, viola, viola, cello) plus niestrudzony Jerome na kablach. Dynamika, ekspresja, na ostro, ale i kapkę lubieżnie - chłoniemy ten arsenał dźwięków niczym poranną maślankę na niezdrowego kaca. Improwizujący demon ukryty pomiędzy strunami żywych, akustycznych instrumentów rozszarpywany jest mega (giga!) bitami processingu, który brzmi jednak … rozkosznie analogowo. Swarne smyki tańczą, niczym wygłodniałe wilki, szczypane w biegu pokrętną elektroniką. Emocje skaczą z dołu do góry, a potem w kierunku odwrotnym. Hałas lepi się do nas gęstym, słodkawym miodem. Struktura kryształu (ciekawe, ile swobody zostało zapisane na groteskowo wykręconych pięcioliniach kompozytora?). Burza, sztorm, rewolucja, ejakulacja… Przy takiej porcji dźwięków, wiele nie znaczą.

Jeśli miałbym popaść w zachwyt, brakuje mi tylko kilku akustycznych przerywników – ta godzina stanowi bowiem duże wyzwanie dla naszych uszu! Crazy Game!


****


Kolejne BOCIANie pisklaki w drodze do mojej fermy (miejmy nadzieję, że marszruta ich podróży nie haczy o antypody) – m.in. jeszcze pachnący piekarnią duet Freda Lonberga-Holma z Adamem Gołębiewskim! Jak płyty dotrą, jak zostaną przefiltrowane przez meandry recenzenckich fanaberii, niechybnie - w trybie pilnym – wylądują na szpaltach Trybuny. Spontanicznie, oczywiście !!!


1 komentarz:

  1. W grudniu pojawią się 2 pozycje Vandermarka : Momentum 1: Stone to 6 płytowy box z rezydencji w Zornowym klubie Stone , 6 koncertów ( po 2 sety)w różnych składach ze styczniowego 6 dniowego pobytu KV w NY , label Audiographic.Druga pozycja to DEK Trio : Burning Bellow Zero z E.Harnik i drummerem Didi Kern'em ( dla mnie nieznany) ,label Trost. Nie wolno ( jak dla mnie ) przeoczyć DKV Thing Trio od M.Winiarskiego , super granie.miłego słuchania .

    OdpowiedzUsuń