niedziela, 11 grudnia 2016

Piotr Mełech – podwójna opowieść: wątek semicki vs. wątek ornitologiczny


Kontynuując eksplorowanie młodej, poszukującej muzyki improwizowanej na Starym Kontynencie, czas najwyższy na odsłonę krajową. Nasz dzisiejszy bohater nazywa się Piotr Mełech i gra na klarnetach (jak się później okaże, nie tylko na nich).

Muzyk ten był już gościem Trybuny, przynajmniej dwukrotnie. Pierwszą okolicznością była wspominkowa opowieść o koncercie formacji GMO (Piotr Mełech/ Witold Oleszak/ Adam Gołębiewski), uzupełniona o listowanie kilku ciekawych płyt z udziałem tychże muzyków (post z 6 kwietnia br.). Drugą - ekstatyczny koncert kolejnego tria z udziałem Piotra – myślę o wrześniowym koncercie z Jackiem Mazurkiewiczem i Vasco Trillą (przy okazji ta ostatnia historia stanowi najpopularniejszy post na Trybunie, zatem łatwo można ją odszukać – patrz: zakładki po prawej stronie).

Dziś Piotr Mełech powraca z dwoma bardzo świeżymi wydawnictwami, które – choć bardzo odległe od siebie stylistycznie – popełnione zostały każdorazowo z udziałem Marcina Steczkowskiego. W pierwszym przypadku będzie to kwartet, w drugim zaś duet.


Melech gra Gebirtiga

Czas i miejsce zdarzenia: 27 września 2015r., C2Studio w Poznaniu.

Ludzie i przedmioty: Piotr Mełech – klarnet, klarnet basowy, elektronika, lider przedsięwzięcia; Marcin Albert Steczkowski – kornet, elektronika; Marcin Jadach – kontrabas; Michał Kasperek – perkusja.

Jak gramy: Muzyka skomponowana przez członków zespołu, inspirowana pracami Mordechaja Gebirtiga (1877-1942), poety i twórcy piosenek w jidysz. Zarysowane tematy (melodią, dramaturgią, kontekstem sytuacyjnym) stanowią bazę dla śmiałych i rozbudowanych improwizacji.

Efekt finalny: sześć fragmentów opatrzonych tytułami - łącznie 39 minut - wydanych pod tytułem Melech Plays Gebirtig (Multikulti Project - Tikkun Series,2016). Za podmiot wykonawczy uznać należy nazwę MELECH.




Przebieg wydarzeń/ subiektywne wrażenia: Piękna, semicka melodia Szejndele wygrana na klarnecie, otwiera tę muzyczną przygodę. Wokół spokojnie krząta się sekcja rytmiczna, robiąc zgrabny obrys sytuacyjny na potrzeby ewentualnych przyszłych, świeckich egzegez. Powolna narracja celebruje ciszę, która stara się goić rany, szczególnie te, nigdy niezabliźniające się. Krigs raczy nas od pierwszej sekundy skoczną przytupywanką i pewnie tym byśmy spuentowali ów fragment, gdyby nie czerstwy i agresywny kontrabas, łamiący harmonię i rytm tej pieśni. Strunowiec jedzie ewidentnie w poprzek i skutecznie dewastuje nasze oczekiwania estetyczne. Kornet bierze sprawy w swoje ręce i iście masadowym tembrem dynamizuje tę historię. Wspiera go w tym ważnym dramaturgicznie momencie background elektroniki, która elektroakustycznymi dysonansami, wbija w dźwięki żywych instrumentów wewnętrzny nerw, siejąc niepokój poznawczy. Mój Mordechaj udanie gubi naszą nadmierną ekscytację, popadając bezpowrotnie w oniryczny klimat opowieści o poszukiwaniu nieistniejącego, na styku wojujących antynomii porządku i chaosu, ciszy i hałasu. Być może ten właśnie moment winien konstytuować nasz zachwyt na gebirtigowskim skowytem egzystencji, która nie ma końca, choć od dawna jest tylko wspomnieniem. Kroke łamie smak płyty reinkarnacją nastroju, mając grot skierowany dokładnie w przeciwną stronę niż pieśń ją poprzedzająca. Swojski marsz, który swą nieoczywistą urodą mógłby wspomagać celebrowanie, zarówno zaślubin młodych i jędrnych, jak pochówek starych i zgrzybiałych. Teren znaczy tu ponownie agresywny kontrabas, który nad wyraz skutecznie porządkuje szyk tej muzyki. Dęciaki pyskują na obrzeżach, grając szczytujące lokalnie unisono, klarownym brzmieniem i piętrzącymi się emocjami. Jojwl – zasada antynomii działa w tej opowieści na wielu płaszczyznach! – pięknie wycofany, łapie smugę elektroakustycznego cienia i dobywając dźwięki zza światów, kusi nas urzekającą melodią, której celem nie jest dawanie przyjemności, ale – znów! – budzenie egzystencjalnego lęku. Po chwili, gdy koniuszkami naszych uszu niemal dotykamy ciszy, wystawieni zostajemy się na pastwę szalejącego kornetu, wspieranego nienachalną elektroniką, łapiąc ostatni dźwięk tej dziwnej opowieści w pół słowa. Kinderlech jest już tylko oczyszczającą z grzechów zaniechania, kąpielą w wodach niesprawiedliwie pojmowanego porządku wszechrzeczy. Kolejną na tej płycie, wstrząsająco uroczą melodią mordechajowską, stylowo podawaną przez spokojne już dęciaki, ogrywaną wytłumionym brzmieniem sekcji, szukamy oddechu finałowego, który będzie nam dany po 39 minucie nagrania, który wszakże nie wyciszy emocji i pozostawi nas zupełnie samych, w obliczu irytującej ciszy.



Ptasia matematyka

Czas i miejsce zdarzenia: brak danych, wiemy jedynie, że płyta ukazała się 6 listopada br.

Ludzie i przedmioty: Marcin Albert Steczkowski - kornet, wurlitzer, licznik geigera, live electronics oraz Piotr Mełech - klarnet, thornoscilator, utopia synth, live electronics.

Jak gramy: Muzycy określili ten materiał muzyczny mianem muzyki współcześnie wykonanej w warunkach domowych (patrz: koniec tej recenzji).

Efekt finalny: jedenaście fragmentów opatrzonych tytułami (kolejne cyfry rzymskie), o łącznym czasie trwania ok. 36 minut, wydanych na srebrnym krążku pod tytułem 2+7=nie wiem (Plaża Zachodnia, 2016) i firmowanych nazwiskami obu muzyków, bez imion.




Subiektywne wrażenia: Odpalając tę płytę dobrowolnie dostajemy się w ręce dwóch szalonych demiurgów, który korzystając głównie z elektroniki (narzędziownia szczegółowo omówiona powyżej), delikatnie inkrustowanej dźwiękami akustycznymi, jedenaście razy przeczołgają nas po dywanie i ani razu nie poproszą o przebaczenie. Ptasia konwencja okładki nie jest przypadkowa, ale to ptaki o niezwykle ostrych dziobach i zdecydowanie nietępych pazurach. Glitch! Hardattack! Muzycy ewidentnie są na wagarach i pozostają całkowicie poza kontrolą kuratorów sądowych. Na szczęście już w czwartym interwale tej zwartej opowieści, dopada nas chwila elektronicznej refleksji, chwila na uporządkowanie czasoprzestrzeni po demolce fragmentu zwanego III. Ale to pozór – już bowiem padamy w objęcia okablowanej agresji. Pulsary, non-oniryczne, kompulsywne gadżety ery ponowoczesnej, gryzą nam przeponę, gdy nieudolnie prosimy o strzęp akustycznego dźwięku! Po chwili klarnet cudownie ożywa, nie improwizuje jednak, sugeruje jedynie krnąbrne frazy, jakby w oczekiwaniu na kolejny atak klonów. Ta domowa muzyka budzi lęk, ma prawdziwie anarchistyczny dryl, kilka łyżek pikantnej niepokorności i młodzieżowej fantazji (choć jej twórcy śmiało sięgają po wiek średni). Punkowy wymiar tej muzycznej eskalacji cierpliwie łechta ucho … niezbyt cierpliwego recenzenta. Chaos w służbie transgresji! Kornet szuka zwłok Milesa Davisa, a gdy je znajduje, lubieżnie tarmosi. Następujące tuż potem …. akustyczne (!!!!) zwarcie klarnetu i kornetu zaskakuje w tej sytuacji najbardziej. Komputery mają na chwilę wychodne, ale ostatecznie ta impreza nie może się bez nich obyć. Kolejny glitchowy dron z satysfakcją depta te akustyczne ekscesy. Finał płyty pachnie elektroakustyką dobrego lotu. Komputery, co prawda wygrywają, ale ich zwycięstwo ma zdecydowanie słodko-gorzki smak. Post-modern! Post-normal! Post –end! Wybrzmienie całości prowadzi jednak do całkiem pozytywnej konstatacji - Miles jednak żyje!

****

Niezwykle rzadko oddaję na tej stronie pióro innym autorom (w zasadzie nie było jeszcze takiego przypadku), ale komentarz muzyków odpowiedzialnych za omówioną wyżej płytę, tak bardzo przypadł mi do gustu, że pozwalam sobie zacytować go w całości.

"2+7 = nie wiem" jest krótko oczekiwanym dzieckiem, bez szansy na paszport polsatu - za to z efektowną walizką gotową na podbój galaktyczny!
Po burzliwym okresie intensywnej walki z nadmiarem źle wpiętych kabli, wskazujący palec chaosu wyznaczył miejsce spotkania dwóch niepokornych ptaków w epicentrum fonicznym Plaża Zachodnia, gdzie dokonano zgrabnej klasyfikacji efektów pracy jako
# c o n t e m p o r a r y h o m e m a d e m u s i c .
Proste równanie arytmetyczne powinno przynieść prostą odpowiedź. W tym przypadku suma daje elektro-akustyczną niewiadomą.

Cytat za plazach.bandcamp.com – tamże płyta do kupienia lub skupionego odsłuchu (w całości).

Na sam już koniec dzisiejszej opowieści, rzadka w przypadku muzyki improwizowanej, okazja obejrzenia oficjalnego wideo, promującego Melech Plays Gebirtig. Obraz równie urokliwy, jak wyjątkowa zdaje się sama muzyka. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz