Ważny element współuczestniczenia w świecie muzyki
improwizowanej stanowią koncerty. Są muzycy, są organizatorzy, bywają także widzowie.
Matczyny mi Poznań nie jest już od dawna mekką muzyki improwizowanej, do której podążają
pielgrzymki fanów. A jeszcze w ubiegłej dekadzie lat można było odnieść
takie wrażenie.
Rzeczywistość ciągłej
sprzedaży jest jednak okrutna, zatem i miejsc, i okazji do delektowania się
dobrą muzyką improwizowaną raczej ubywa, niż przybywa. Jednakże miniony miesiąc
(maj!) jakby delikatnie przeczył tym ponurym wizjom Pana Redaktora. Odbyło się
kilka ciekawych koncertów, był nawet pewien festiwal. Czas, by zebrać majowe
refleksje, trochę się pozachwycać, odrobinę pomarudzić. Przewrotność, która
zdaje się być ważną cechą Trybuny Muzyki
Spontanicznej, znów zbierze swoje żniwo, albowiem opis wydarzeń
koncertowych prowadzić będziemy w odwróconej chronologii.
Ostatni dzień maja,
jesteśmy w Lesie!
Klub Las. Krzesła
dla widzów zostały rozstawione wokół muzyków i ich instrumentów. Utworzyły
eliptyczny kształt, który mógłby zacisnąć krwiożerczą pętlę na fizyczności
muzyków.
Sharif Sehnaoui. Krzesło, by na nim siedzieć w trakcie
występu. Stoliczek, by nam nim ułożyć trzydzieści tysięcy drobnych przedmiotów,
których muzyk będzie używał w trakcie występu: pałeczki, patyczki, obiekty o
mniej oczywistych kształtach. Zapomniałem dodać – jeszcze oczywiście gitara
akustyczna. Przyda się – muzyk będzie dzięki niej drugim perkusistą tego
wieczoru.
Adam Gołębiewski. Taboret perkusisty, pojedynczy boczny tom
(?), talerze i czterdzieści tysięcy innych, małych i dużych przedmiotów,
głównie do pocierania o membranę instrumentu zasadniczego. Plastik i metal.
Kubki, sztućce, ostre przedmioty. Dwa instrumenty strunowe, które torturowane
będą za pomocą tych ostatnich. Gumowa rurka, w którą będzie dmuchał. Zakończona
drobnym, owalnym, metalowym przedmiotem, który uznamy wspólnie za zakończenie
instrumentu dętego. Perkusista, który postanawia zostać wielkim sonorystą tego
spektaklu. Zupełnie nie przeszkadza mu fakt, iż nie ma przy sobie
jakiegokolwiek klasycznego instrumentu dętego.
Trzy kwadranse akustycznego misterium. Dwa potężne zestawy perkusjonalne w intensywnej turbulencji.
Postawione w stan drgania permanentnego, śmiertelnie ze sobą rezonujące.
Narracja najeżona zakrętami, tajemniczymi zakamarkami, otworami bez dna,
pełnymi wygłodniałych smoków. Wielkie emocje. Trans. Medytacja. Iluminacja.
Dalekowschodni zaśpiew gitary, która tylko na ułamki sekund przestaje być
konstrukcją perkusyjną. Zatracenie źródła dźwięku – na szczęście jesteśmy na
koncercie i widzimy muzyków. Jedno wytłumione źródło światła, ustawione
pomiędzy muzykami, nie ułatwia jednak procesu inwigilacji spektaklu. Oddech
muzyków czujemy na skroniach, oni nasz - bardziej na plecach. Kawałki plastiku
tańczą wokół muzyków i trafiają nas w nogi. Siła diabelskiego kręgu działa w
obie strony. Oklaski na koniec nie są w stanie oddać tej porcji sztuki dźwięku,
jaką dostaliśmy prosto w twarz, zupełnie niepytani o zgodę.
Teraz, gdy piszę te słowa, ich muzyka siedzi mi w uszach i
dyszy. Sharif i Adam nagrali płytę Meet
The Dragon, która była dostępna po koncercie. O niej kilka słów, jak już
doszczętnie ochłonę z wrażeń po tym niezwykłym koncercie. Ciągle mam wrażenie,
że dostaliśmy coś więcej niż te kilkadziesiąt tysięcy dźwięków w trakcie
czterdziestu kilku minut występu.
23 maja, Dragon, w
poszukiwaniu publiczności!
Dwaj wędrowcy z dalekiego Quebecu – Francois Carrier
(saksofon altowy) i Michel Lambert (perkusja) – w trakcie przystanku Polska. Zaraz potem Barcelona i Lizbona
(fajnie mają!). Tu, w krajowej edycji, w towarzystwie Olbrzyma i Kurdupla, czyli Tomka Gadeckiego (saksofon tenorowy) i
Marcina Bożka (akustyczna gitara basowa, w zastępstwie Rafała Mazura, lekko
kontuzjowanego). Klub Dragon,
wtorkowy wieczór. Muzyków czterech, publiczności dwa razy więcej (naliczyłem
nas ośmioro, nie wliczyłem akustyka). Tym razem bez komentarza – ewentualnie
wróć do preambuły tego tekstu.
Duża dawka bardzo kompetentnego free jazzu. Swoboda,
kreacja, świetna komunikacja pomiędzy muzykami (kilka dni są już w trasie!). Naliczyłem
bodaj cztery odcinki improwizacji. Dużo emocji na scenie, 120%-owa koncentracja i takiż
wysiłek artystyczny, choć po drugiej stronie sceny garstka ludzi. Dynamiczne
dialogi, szczypta indywidualnych popisów. Świetny Gadecki, taki trochę lekko
zapowietrzony, późny Coltrane w dużym gazie. Carrier dosadny, nienapastliwy,
konkretny. Były wszak chwile, że i on musiał przystanąć, by zachwycić się grą
kolegi saksofonisty i po prawdzie.. złapać głębszy oddech, by nadążyć (a w
bodaj najsilniej ekscytującym momencie, w trakcie szalonego dialogu dęciaków,
postanawił … wymienić ustnik). Bożek wyrazisty do bólu, perfekcyjny, zarówno w
momentach akompaniowania solistom, jak w tych, gdy on stawał się centrum
improwizacyjnej eskalacji. Lambert odrobinę jednostronny (głównie dręczył
werbel), jakkolwiek czujny i doskonale kooperujący z gitarzystą basowym.
Masywny, bardzo dobry koncert. Jeśli takie koncerty ogląda
osiem osób, to coś jest nie tak z rzeczywistością tego świata. Ale to nie mój
problem – jak tam byłem!
12 maja, Dragon,
ekscesy w wymiarze krajowym!
Piątek. Zimno za oknem, tu w Dragonie odrobinę cieplej. Będą dwa koncerty. Na start Hubert
Zemler – perkusja solo, muzyka … komponowana. Dwa kwadranse ćwiczeń
akademickich, w trakcie których poziom magii i emocji przyjmował wartości
ujemne. Bywały chwile, gdy dramaturgia drummingu
intrygująco się nawarstwiała, ale były one niezwłocznie dewastowane przez zamysł
kompozytora. Próby włączenia w ten incydent artystyczny analogowej elektroniki
pominę milczeniem.
Zemler po chwili odpoczynku wraca na scenę. Będzie miał
interlokutora w postaci drugiego perkusisty, Pawła Szpury. A na froncie sceny
trio Bachorze w składzie: Michał Biel – saksofon barytonowy, Paweł Doskocz –
gitara elektryczna, Maciej Maciągowski – syntezator, dużo kabli i
potencjometrów. Od startu dostajemy na twarz dużo dźwięków, być nie rzec –
hałasu (możemy go nazwać na potrzeby tej recenzji noise’em). I garść refleksji w głowie recenzenta – być może hałas w
muzyce improwizowanej jest dowodem na niedoskonałą komunikację w zespole. I
jeszcze maksyma Evana Parkera, świetnie opisująca filozofię improwizowania
Johna Stevensa: jeśli nie słyszysz
muzyka, z którym grasz, to dowód na to, że grasz za głośno! Ciekawa,
intrygująca gitara, z dużą dozą bystrych preparacji, nieco ilustracyjny
saksofonista (ale też trudno było mu się przebić przez ścianę nie dość
subtelnych bębniarzy i piętrzących się eskalacji elektronicznych - muzyk od
kabli, przynajmniej tego wieczoru, słyszał tylko siebie). Szpura często wcielał
się (udanie!) we free jazzowe zwierzę i czuło się, że to jest jego bajka. Akademicki na pierwszym koncercie
Zemler, tu dał z siebie nieco ognia, ale dramaturgicznie nie ciągnął kwintetu
za sobą (raczej zgrywał się z drugim drummerem).
Koncert chwilami ciekawy, ale bardzo nierówny, toczony od eskalacji do
eskalacji. Pomiędzy nimi, gdy dynamika koncertu drastycznie spadała, a muzycy
zdejmowali nogę z gazu (z wyłączeniem Maciągowskiego), robiło się bardziej niż
intrygująco. Ale te momenty były zbyt krótkie, by recenzent mógł się choćby
szczyptę zachwycić.
****
Nie sposób nie zauważyć, iż w maju odbyła się także kolejna
edycja jazzowych, chicagowskich dożynek, która od lat funkcjonuje pod nazwą
handlową Made In Chicago. Nie wiem,
czy publiczność tym razem dopisała, bo ja sam… nie dopisałem. Choć nie miałem
specjalnych powodów, by nie uczestniczyć w tym incydencie kulturalnym. Byłem
zdrowy, miałem trochę wolnego czasu. Gorzej było …. z samym programem
festiwalu. Wnikliwa analiza zawartości line-up-u
doprowadziła mnie do zastosowania w praktyce idei zaniechania. Po prostu nie
poszedłem na jakikolwiek koncert, bo nie było na co… pójść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz