wtorek, 6 czerwca 2017

Agusti Fernandez – Zespół Celebracyjny, czyli Rękopis Znaleziony w… Barcelonie!


Agusti Fernandez zdaje się być kolejnym wybitnym muzykiem improwizującym, który prawie już w Polsce zamieszkał.

Trzy lata temu w Warszawie, w trakcie kolejnej edycji Festiwalu Ad Libitum, hucznie obchodził swoje 60.urodziny. Niemal każdorazowo towarzyszy, w trakcie koncertów w naszym kraju, kolejnym składom i orkiestrom Barry’ego Guya, który bodaj jako pierwszy muzyczny nierezydent zamieszkał u nas w wymiarze artystycznym. Nie będę już tu listował innych obecności gościa z Barcelony, albowiem nie to jest celem naszej dzisiejszej opowieści

Agusti zatem niezwykle często wizytuje krajowe incydenty muzyki improwizowanej, zaś najnowsze zdarzenia fonograficzne popełnia już prawie wyłącznie za pośrednictwem polskich wydawców. Tylko w ostatnich pięciu latach w ramach krakowskiego Not Two Records ukazało się … pięć jego płyt, a pod szyldem Fundacji Słuchaj! doliczyłem się już trzech, przy czym ta pierwsza miała wymiar czteropłytowy i była dokumentacją wspomnianych wyżej urodzin (River Tiger Fire; dla przypomnienia, patrz: tu ). Dla pełnego obrazu należy dodać, iż w roku ubiegłym reedytowana została w Polsce debiutancka, solowa płyta pianisty (Ardent, Freeform Association).

Jeśli zatem światło dzienne ujrzała właśnie nowa płyta Fernandeza, będąca przy okazji kolejną dokumentacją obchodów rocznicowych muzyka z Barcelony, to bez pudła możemy wskazać, iż została wydana w kraju na Wisłą! I jakąkolwiek przeszkodą nie był tu fakt, iż nagranie zostało poczynione w Barcelonie.

Ad rem – z ogromną przyjemnością przystępuję do omówienia płyty Zespołu Celebracyjnego pod światłym kierownictwem Agusti Fernandeza. Bogactwo tej muzyki, jej wielowątkowa struktura, niemal ponadgatunkowa różnorodność, sprawiają, iż przywołuje mi ona w pamięci szkatułkowe opowieści …. Jana Potockiego, w jego wyjątkowym dziele Rękopis Znaleziony w Saragossie, który stał się inspiracją dla wybitnego filmu Jerzego W. Haasa. Zupełnie przy okazji, bez cienia wątpliwości rację przyznaję Maciejowi Lewensteinowi, który w liner notes określił muzykę zawartą na krążku Celebration mianem post-awangardy XXI wieku, która perfekcyjnie konsumuje w sobie zarówno muzykę barokową, czy dziewiętnastowieczny modernizm, jak i klasykę wieku dwudziestego, symfoniczną i kameralną, awangardę elektroakustyczną, wreszcie free jazz i muzykę swobodnie improwizowaną.






Czas i miejsce zdarzenia: 20 lipca 2015 roku, Sala Ovidi Montllor, Mercat de les Flors, Barcelona.

Ludzie i przedmioty: Agustí Fernández – fortepian (także preparowany), Núria Andorrà – perkusjonalia, Frances-Marie Uitti – wiolonczela (z drobnymi amplifikacjami, jak na ucho recenzenta), Mats Gustafsson – saksofon barytonowy, Nate Wooley – trąbka, Pablo Ledesma – saksofon altowy, Ingar Zach – perkusjonalia, Joe Morris – gitara elektryczna. Muzycy wymieni w kolejności, w jakiej najprawdopodobniej ustawieni byli na scenie, patrząc od lewej strony. Na finałowe fragmenty koncertu do Oktetu dołączyła tancerka Sonia Sánchez.

Co gramy: cytując Fernandeza - Spontaneous Collective Improvisation - delikatnie sterowaną przez lidera (nie znamy szczegółów technicznych procesu). Zgodnie z komentarzem zamieszczonym na okładce płyty, muzyka ze względów formalnych została przypisana pianiście w aspekcie autorskim.

Efekt finalny: koncert, będący nieprzerwanym ciągiem dźwięków, trwa prawie 74 minuty. Podzielony został na dziesięć części (parts) jedynie dla wygody słuchaczy, jakkolwiek początek każdego kolejnego fragmentu oznacza tu zmianę sposobu narracji i kierunku improwizacji, zatem sam podział zdaje się być dramaturgicznie uzasadniony. Na finał otrzymujemy także kilkuminutowy bis (encore). Od kilku tygodni dostępny jest zapis fonograficzny tego koncertu, wydany na CD jako Agusti Fernandez Celebration Ensemble (Fundacja Słuchaj!, 2017). Dodajmy, że podzielony na dziesięć części koncert zwie się … Celebration.

Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

Start! Głębokie inside piano dla rozszerzenia naszych naczyń krwionośnych, dla pobudzenia skupienia i wyobraźni. Pojedyncze, akustyczne interakcje, westchnienia, przedechy, mikrotonalne palcówki po gryfach, wilgotnych strunach i niedotartych dyszach. Post-awangarda w rozkwicie, niczym pawi pióropusz. Ośmioro muzyków, trzy dęciaki, piano i rozbudowana sekcja – struktura nastawiona w tym akurat momencie na polerowanie powierzchni płaskich i smukłe przytulanki w ramach spokojnej, leniwej wręcz narracji. Wyczekiwanie na to, co spreparuje jubilat Agusti. Szczypta elektroakustyki opada na muzyków, choć grają bez prądu. Tłumione dudnienie stopy przywołuje złe duchy z przeszłości. W oczach muzyków nie widać jednak strachu. Gustafsson brnie w typowe dla siebie przedechy, Wooley preparuje mikroincydenty tuż obok niego, strunowce oliwią się, szukając pretekstu do skromnej choćby eskalacji. Narracja systematycznie zagęszcza się, rośnie ilość dźwięków na metr sześcienny przestrzeni sali koncertowej. Agusti, prawdziwy mistrz ceremonii, działa jakby dwutorowo. Raz jest stymulatorem, innym razem destymulatorem procesu dynamizacji improwizacji. W ramach wciąż jeszcze wstępnej gry, natrafiamy na soczysty dialog fortepianu i gitary, z dwóch przeciwległych krańców sceny (pod koniec naprawdę na ostro!). W ten skromny tygiel emocji wciska się baryton i inny nieokreślony dźwięk dęty. Czas na drobne wyciszenie (zmiana cyfry na odtwarzaczu). Kolektywne, ale i separatywne robótki ręczne – zdaje się, że wiolonczelistka delikatnie amplifikuje swój dźwięk. Cały Ensemble drży złowieszczo, niczym zakrzywiona estetycznie filharmonia. Nuria i Ingar – perkusjonalni kuglarze - skromnie znaczą teren, prawie w ogóle nie używają bębnów. Trębacz uroczo kwili na przednówku, z wiolonczelą i dzwoneczkami w tle. Znów cisza, zaniechanie, wyczekiwanie, mikrotonalność – takie fragmenty zdają się być najpiękniejsze w trakcie koncertu. Przypominają piękną kobietę, intrygująco odzianą i kryjącą w sobie setki tajemnic, których wcale nie chcemy teraz odkrywać. Atakuje nas nerwowy tembr od samego dołu (piano i wiolonczela), spanizująca gitara i marsz dęciaków w szyku unisono, mocno ku górze. Eskapicznie narastająca, niebanalna eskalacja toczy się cudnie, a ilość dźwiękowych fajerwerków budzi respekt recenzenta. Mats ciekawie podczepia się pod sufitem i krzyczy mając prawie zamknięte usta! Tygiel post-gatunkowy w stanie krytycznego wrzenia!




Kolejne wyciszenie jest jeszcze bardziej dobitne niż poprzednie. Wooley puentuje je czułym, ale nieco północnym tonem. Na moment mamy drobny podkoncert z wyłącznym udziałem trójki dęciaków. Pięknie krzyczą na siebie! Tryumfalnie powraca Fernandez i dynamiczną palcówką po klawiaturze diametralnie zmienia obraz rzeczywistości. Dobosze idą po swoje i startują do tygrysiego lotu! Baa, cały ansambl ma tak niecne zamiary! Ledesma jedzie na ostro, a może to Gustafsson, a może… obaj – what ever you want! Wiolonczelistka jest rozgrzana, jak wysoko energetyczny piekarnik! Piękne dialogi w formule call & response! Fortepian flirtuje z perkusjonaliami, a wiolonczela płynie w niskim rejestrze (wonderful!). Morris zwinnie zaplątuje się w struny gitary, a wszystko wokół wiruje i tryska płynami ustrojowymi - prawdziwie zbiorowy orgazm! Mnóstwo wydarzeń dzieje się na obu flankach, któremu towarzyszy wiele chwil ciszy na samym środku sceny. Wtem wraca Wooley i zabiera Fernandeza wraz z Morrisem na trzyosobową eskalację na niebotycznym poziomie (przypomina się doskonała płyta w takim zestawie personalnym). Cisza po tej rejteradzie smakuje, jak niezasłużona kara! Ale brak czasu na chwilę refleksji…, albowiem startuje kolejna ognista marszruta.

Jubilat Fernandez pozostaje w stanie orgazmu permanentnego, mocno wspierają go w tej trudnej chwili Nuria i Ingar, brnący w ciekawą sonorystykę Frances i Pablo, a także kipiący z emocji Joe. Dzieję się tu tak wiele, że kajet recenzenta aż pęka w szwach z nadmiaru notatek. Stemple Matsa w samych środku tego pożaru nie do końca trzymają poziom (uwaga złośliwego komentatora). Pianista nie przestaje grać choćby na moment! Znów wyłania się tłuste trio – fortepian, baryton i gitara. Pieprznie i na mokro! Pablo podłącza się bez pytania, także Nuria i Ingar (eskalacja!). Zupełnie niespodziewanie na moment prawie wszyscy milkną, dając trzy nanosekundowe chwile na indywidualny popis gitarzyście, który wpada w degresywną… progresję. Nowa narracja jest bardzo płynna, znów odrobinę elektroakustyczna. To chyba sprawka wiolonczelistki – dręczy gryf swojego instrumentu smykiem, naładowanym plusami i minusami. Baryton prycha, Nuria prowadzi z nim bardzo konkretną grę wstępną. Cisza na ułamek sekundy, gwałcona spokojnymi akordami piana. Z kajetu recenzenta: narracja, dramaturgia, zamysł całości delikatnie przeładowane treścią.




Ów moment wyciszenia, refleksji trafia się nam w wyjątkowo udanym momencie. Muzycy łapią oddech na finał. Słuchający dostają nową perspektywę percepcji całości koncertu. Wyładowania atmosferyczne! Ewidentnie brak winnego! Wrzący tygiel! Tuż potem piękny pasus pianisty - nostalgia, intelektualny chłód. Dzwonki na prawej flance. Wszystko ma się ku definitywnej dynamizacji. Trupie unisono dęciaków. Potężne brzmienie ośmiu ciał muzycznych i nóg jednej tancerki, która niepostrzeżenie wkleja się w bieg wydarzeń. Święto Wiosny epoki post-post-modernizmu. Ensemble krwawi obficie, nawet pot ma kolor czerwony. Ekscytujący moment! Magia chaosu, który akurat w tej sytuacji daje się chytrze okiełznać. Wybrzmienie… Agusti, Frances, Joe… Cisza... Koniec… Oczekiwanie na burzę oklasków trwa więcej niż kilkanaście sekund!  Standing ovation, cyklon z piorunami. Widownia też daje z siebie wszystko! Czas na drobny encore… który w mgnieniu oka przeradza się w drapieżny, soczysty i krwawy lot ku zatraceniu. Recenzent nie napisze już, czym tryska po ścianach, bo nie wypada. Prawdziwy pożar! Bataliony proszą o ogień! Zapach spalonej sierści! Niczym Globe Unity Orchestra w młodych, pionierskich latach! Uff! Siedemdziesiąta czwarta minuta wybiła na zegarze.


                                                                                         

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz