Dziś okresowa zbiorówka recenzji świeżych, jeszcze pachnącym
folią płyt, trochę wbrew przyjętym zasadom – stosunkowa skromna, dodatkowo w
połowie miesiąca. Powody są dwa, równie istotne.
Po pierwsze mamy długi weekend, co w oczywisty sposób
sprzyja tego rodzaju ekscesom piśmienniczym. Po drugie – do odtwarzaczy Pana
Redaktora trafiło w ostatnich tygodniach kilka płyt, które – poza faktem bycia
tegoroczną świeżynką – łączy fakt, iż firmują ją muzycy mniej znani, mniej hołubieni
i czczeni na scenie muzyki improwizowanej, co w ciekawy sposób wpisuje się w
mój prywatny syndrom bezczeszczenia pomników chwały i postaci trwale
uczepionych do firmamentu. Innymi słowy – na Trybunie znów idzie nowe, młode, jurne i bezczelnie interesujące.
Nasz podróż, jak to często bywa na Trybunie, będzie miała walor turystyczny. Zaczniemy
od cudnej Barcelony (z drobnym incydentem w Buenos Aires!), potem polecimy do
Bristolu i Manchesteru, przy czym w trakcie pierwszego z brytyjskich akordów
doświadczymy czegoś na kształt albumu pomostowego,
albowiem będzie on hiszpańsko-angielski. Drugi zaś będzie miał także wymiar
polski, co skutecznie pomoże nam pokonać kolejną odległość, albowiem na sam
koniec naszej dzisiejszej wycieczki… chwilę pomieszkamy we Wrocławiu.
W trakcie dzisiejszej zbiorówki pojawią się nazwy i nazwiska
w większości Wam nieznane, zatem proszę się nie dziwić, iż przy omawianiu
każdej z płyt, listować będę z imienia i nazwiska muzyków odpowiedzialnych za
daną porcję dźwięków.
Setsfree The Secret of Light (Discordian
Records, 2017)
Jako się rzekło, startujemy w Barcelonie. Przed nami najnowsza pozycja katalogowa Discordian Records (z numerem 099). W Estudis
Bonso zjawiło się siedmiu muzyków, których winniśmy przedstawić niezwłocznie: Agustí Martínez –
saksofon altowy, Liba Villavecchia – saksofon tenorowy, altowy i sopranowy,
Xavi Tort – trąbka, Rafa Zaragoza i Ramon Solé – gitary elektryczne, Eduard
Altaba – kontrabas, Quico Samsó – perkusja. Nagrania pochodzą z dwóch różnych
sesji z lat 2013 i 2015. Pięć zwartych segmentów muzycznych, po którymi
podpisują się kolektywnie wszyscy muzycy. Analiza personalna septetu, który
przyjął nazwę Setsfree wskazuje, iż mamy tu de
facto do czynienia z triem Agusti Martineza (dwa ostatnie nazwiska tworzą w
nim sekcję), rozbudowanym o dwa dęciaki
i dwie gitary z prądem.
Początek płyty jest niezwykle spokojny. Muzycy subtelnie
wgryzają się w strukturę zaproponowanej improwizacji. Czynią to pojedynczymi
partiami dźwięków, budując ciekawe relacje i czyniąc zwinne interakcje w ramach
siedmioosobowego składu. Obie gitary bardzo wyważone i zdyscyplinowane (co
będzie zresztą przywarą wszystkich instrumentalistów, w trakcie całych ponad 50
minut nagrania). Przejście do bardziej dynamicznej narracji odbywa się bardzo
płynnie i bez szwów. Przed nam dobry,
rasowy jazz, chwilami mocno uwolniony. Odrobinę przeleżakowany (patrz: data rejestracji), ale niewstrząśnięty i dalece miły dla ucha. Bez indywidualnych popisów,
w duchu 200%-owej demokracji, prawdziwie ludowej. Bardzo podoba mi się gra
gitarzystów, którzy potrafią stwarzać ciekawy, nieco psychodeliczny background dla rozbudowanej sekcji dęciaków. Ten kolektyw muzyczny brnie do
przodu z dużą gracją. Muzycy doskonale się słuchają, bystro reagują,
nie krzycząc na siebie. Ta świetna kooperacja toczy się w atmosferze twórczego
samograniczania się artystów, a także dużej determinacji, by zaskakiwać. Każdy
z muzyków woli zagrać o frazę mniej, by partnerowi z boku pozostawić więcej
przestrzeni. Nie brakuje tu chwil kreatywnej nostalgii i bardzo stonowanych
narracji. Chwile konwulsyjnych eskalacji zazębiają się i są bardzo wytrawne,
choć recenzent dostrzega, że stanowią mniejszość w stosunku do spokojniejszych
fraz.
The Secret Of Light
to płyta, która niczego nowego nie wnosi do historii muzyki improwizowanej,
jakkolwiek daję jej, w pełni odpowiedzialnie, zieloną rekomendację (high!). Być
może akurat na tej płycie determinantą sukcesu okazało się nie to, co muzycy
grają, ale jak grają.
Jorge
Torrecillas Ensamble Una
búsqueda infinita (Discordian Records, 2017)
Czas na niebanalną wycieczkę… do Buenos Aires! W stolicy
Argentyny spotykamy frapujący kwintet, który w trakcie kluczowego nagrania na
płycie, rozrośnie się do septetu.
Najpierw wszakże kartoteka: Inti Sabev – klarnet i klarnet
basowy, Agustin Zuanigh – trąbka, Jorge Torrecillas - saksofon altowy i
tenorowy, kompozycje, Pablo Vazquez – kontrabas i elektronika, Santiago Lacabe
– perkusja oraz dodatkowo w utworze czwartym dwie Panie - Maria Eugenia Irianni
- flet i Carolina Thiers – głos i skrzypce. Warto dodać, iż przynajmniej dwóch
muzyków ze składu podstawowego Ensemble znajdziemy na wcześniejszych płytach
barcelońskiej wytwórni.
Una búsqueda infinita,
to być może najbardziej jazzowa płyta w katalogu Discordian Records, który
liczy już blisko sto pozycji. Mamy zgrabnie podane, iście hard-bopowe tematy,
ciekawą aranżację i pełnokrwiste improwizacje. I choć niewiele dzieje się tu
przypadkowo, nawet detale brzmieniowe zdają się być zmyślnie podyktowane, to płyty słucha się
naprawdę w dużą przyjemnością.
Zdecydowaną perełką w zestawie jest kompozycja Urano. To właśnie wtedy kwintet rozrasta
się do septetu. Tuż po ciekawej introdukcji wygenerowanej na kablach, do naszych uszu trafia ponadgatunkowy fajerwerk
muzyczny. Kameralistyczna linia
melodyczna zdobiona jest przez piękny kobiecy głos, wsparty także o flet i
skrzypce. Natrafiamy na sonorystyczne inkrustacje, akustyczne zadziory, rozbudowane dyskusje w
podgrupach. Stylistyczna efemeryda, którą śmiało możemy otagować hasłem post-awangarda. Smakowite!
Rekomenduję na bardzo mocne middle (żółte!), z dużą podpórką high
(zielone!) za wyjątkowy fragment Urano.
Dominic
Lash Quartet Extremophile (Iluso Records, 2017)
Czas najwyższy na zapowiadany album pomostowy. Jesteśmy w Bristolu, a na deskach tamtejszego
Uniwersytetu, kwartet w składzie: Javier Carmona – perkusja i perkusjonalia, Dominic Lash – kontrabas, Ricardo Tejero – saksofon altowy i
klarnet oraz Alex Ward – gitara elektryczna i klarnet. Panowie zagrają siedem
kompozycji, autorstwa głównie Lasha, który czyni tu obowiązki gospodarza i
personalnie lidera Kwartetu. Dwuosobowy zaciąg brytyjski być może stanowi
najbardziej znaną personalnie frakcję dzisiejszej zbiorówki, ale – wydaje mi
się – Panowie Lash i Ward wciąż zaliczać się mogą do świeżej krwi europejskiej muzyki improwizowanej.
Jak wspomniałem, materiałem wyjściowym dla czwórki artystów
są kompozycje. Wszakże w trakcie muzykowania są one dewastowana bardzo udanymi
improwizacjami, dalece kompetentnymi i wysokogatunkowymi. Anglicy rżną zwinne septymy na potęgę, a ich
improwizacje iskrzą i eksplodują raz za razem. Strona hiszpańska
pełnowymiarowa, ale nie ekscytująca. Jakkolwiek jazz pełną gębą z drobnymi
(przynajmniej w początkowej fazie płyty) aspiracjami free. W zasadzie nagranie przez 2/3 swojej długości toczy się na
wyższym stadium artystycznej poprawności. Pierwsze syndromy improwizacyjnego
anarchizmu odnajdujemy w trakcie czwartego utworu Palpito. Wtedy to muzycy zapominają o wytycznych z pięciolinii, interakcje stają się czupurne, bardziej ekscytujące. Ciekawie odnajdujemy, tuż po nim, duet klarnetowy, który
potraktować możemy jak subtelny dysonans akustyczny. Ostre, rockowe wejście
gitary – epizod kolejny - być może nie jest najlepszym rozwiązaniem w tym
akurat momencie, ale stawia muzyków w ciekawej opozycji wobec oczekiwań
słuchacza, który nastawił się na jazzowy przekaz. W ten oto sposób docieramy do
finałowej pieśni Mixed, Mixed. 14
minutowa improwizowana epopeja, pełna zgrzytów, ekspresyjnych pyskówek i
niebanalnych wtrętów melodycznych, która skutecznie maskują niedoskonałości
wcześniejszych fragmentów.
Zatem finalna rekomendacja – mimo wcześniejszych
ambiwalencji – będzie zasłużenie zielona (high!).
ABC Trio
(Sam Andreae, David Birchall, Andrew Cheetham) The Difficult Second Album
(Tombed Visions, 2017)
Przystanek Manchester i frapujący label muzyczno-artystyczny
Tombed Visions, specjalizujący się głównie w wydawaniu… kaset magnetofonowych.
Dziś poznamy dwie jego produkcje, które raczej na zasadzie wyjątku ukazały się
w formacie kompaktowym.
Najpierw trio o niezbyt oryginalnej nazwie… ABC. Personalnie
to: Sam Andreae – saksofon tenorowy i… gwizdki, David Birchall – gitara i
wzmacniacz (cytuję za opisem płyty) oraz Andrew Cheetham – perkusja i
perkusjonalia.
Przed nami extremaly textured improvisation (znów
cytat). Zatem nie będzie lekko! Przy okazji, zgodnie z zabawnym tytułem,
druga pozycja w dyskografii formacji. A w środku – kolektywna, definitywnie
cielesna improwizacja, która – gdy zechce – zwinnie przechodzi we free jazzowy
galop sześciu kopyt. Muzycy, bez kompromisów, idą po swoje, jak do Kolonialki
po schłodzony browar. Dużo tu artystycznej bezczelności, rockowej, wręcz
punkowej buty. Z tymi trzema synami Królowej Matki, mężnie wkraczającymi w wiek
średni, o poezji raczej nie porozmawiasz. Nie brakuje psychodelii,
krautrockowych cytatów. Improwizacje
są wyzwolone, śmiałe, pyskate do bólu. Freak Out! Zapach fekalii Franka
Zappy też jest wyczuwalny. W drugiej części płyty nie brakuje sonorystycznych
zwarć w półdystansie, prowadzonych w estetyce typowej dla krnąbrnych Anglików, nietracących
czasu na sentymenty. Na finał dopada nas znów krwista galopada, niemal reprint startu nagrania, którą wieńczą
skromne macanki z tenorem w roli
wiodącej
Nie da się zaprzeczyć, iż fragmenty spokojniejszej narracji bardziej nęcą
ucho recenzenta, niż free rockowe eskalacje. Bo czyż idea zaniechania nie jest
królową improwizacji? Do takiego przynajmniej wniosku prowadzi wnikliwa analiza
trzeciego fragmentu płyty. W ramach reasumpcji, nie sposób nie zauważyć, iż
gitarzysta jest tu postacią zdecydowanie najciekawszą. Ma dużo fantazji i
stertę wspomnień z odsłuchu wiekopomnych płyt Dereka Baileya!
Rekomendacja? Zielona (high!).
Shepherds
of Cats & Günter Heinz
Shepherds of Cats & Günter Heinz (Tombed Visions, 2017)
Przed nam teatr iście piekielny! Wielogatunkowa muzyczna
hybryda, wyposażona w duży ładunek literatury, deklamacji i krzyków, a także
wyjątkowo swobodnie improwizowanych dźwięków.
Na scenie kwartet angielsko-polski, ukrywający się pod
nazwą Shepherds of Cats. Personalia muzyków są następujące: Adam Webster – cello, looper, vocalisations and sectionable
wittering, Dariusz Błaszczak – singing
bowls, gongs , porcelain bells; Aleksander Olszewski – dohola, vocals, cymbals, hira daiko, broken guitar tuner, tank drum
oraz Jan Fanfare – clavinet D6, looper,
voice (celowo nie tłumaczę instrumentarium, by dodatkowo zaintrygować
czytających te słowa, być może przyszłych potencjalnych słuchaczy). Gościem kwartetu
jest niemiecki puzonista Günter Heinz (także flet i … knack-frösche).
Oto i wyjątkowy spektakl dźwięku i słowa, z dużą porcją
ekspresyjnego aktorstwa! Twórczy, muzyczny chaos, w którym artystycznym środkiem wyrazu jest głównie… rozpoznawanie walką. Grupa zdrowych na
umyśle szaleńców plus niemiecki puzonista, ze sporym doświadczeniem, także na
polu muzyki współczesnej. Pasja, histeria, determinacja, a jednocześnie zabawa.
Formą, wymyślnymi instrumentami, opisem sytuacji dramaturgicznej (choćby
mnóstwo literatury w tytułach poszczególnych części). Ten paroksyzmujący incydent muzyczny przypomina mi nagrania
improwizacyjnej załogi angielskiego perkusjonalisty Terry'ego Daya People Band, który funkcjonował
artystycznie na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego stulecia.
Gitara, która być może wcale nie jest gitarą, wiolonczela,
dzwonki, zabawki instrumentalne, głosy, puzon. Wielka maszyna produkująca
dźwięki, która snuje groteskową, nasączoną absurdem opowieść, która zdaje się
nie mieć początku, ani końca. Obok głośnych, wręcz free jazzowych
mikroeskalacji, sporo w tej muzyce transu, medytacji (zwłaszcza puzon!) i
tekstu przelewającego się z gardła do gardła, niczym zbyt ciepła wódka. Z
minuty na minutę docierają do nas coraz spokojniejsze, wręcz ładne dźwięki.
Kontemplacja, swoiste mantrowanie.
Także bezczelne i bezceremonialne królowanie literatury i melolorecytacji. Pod
koniec szczypta elektroakustyki i muzycznych impro-przepychanek ciekawie komplikuje obraz całości. Artystyczny,
kontrkulturowy melting pot, z którego co pewien czas wyłaniają się pasjonujące chwile
wzmożonej ekscytacji, po obu zresztą stronach
sceny. Jako 55 minutowy spektakl broni się jedynie rekomendacją żółtą (middle!), ale nie przestaje intrygować
(te kobiece głosy z offu po
wybrzmieniu, w języku polskim…, poczułem się jak na premierze Inland Empire Davida Lyncha). Z pewnością warto
wracać do tego wydarzenia.
Makemake Something
Between (Zoharum, 2017)
Oto i krajowy incydent improwizowany. Druga płyta duetu dość
młodych jeszcze gitarzystów z południowej Polski, dewastujących swoje
instrumenty szarpane pod szyldem
Makemake: Rafał Blacha – gitara preparowana, elektronika i Łukasz Marciniak –
gitara, elektronika.
Słowo się rzekło, jesteśmy we Wrocławiu, w dużej sali
Centrum Kultury Agora. Nie ma publiczności, jest za to aż dziewięć porządnych
mikrofonów, które zbierać będą ulotne preparacje dźwiękowe muzyków. Siedem
fragmentów, niespełna trzy kwadranse muzyki.
Oniryczny klimat preparacji z dużą dawką prądu i sporego
okablowania. Duży pogłos, który chroni przed zbytecznymi przesterami. Post-gitarowa, strukturalnie wolna improwizacja,
bazująca wszakże na tzw. punktach
stycznych, które porządkują ewaluowanie procesu dźwiękowej kreacji (opis
wydawnictwa sugeruje formułę open
compositions, co nie jest złym tropem). Zmyślne i nieprzegadane użycie elektroniki, która stanowi tu raczej rodzaj
przystawki, przetwornika, odrobiny lukru na żywym cieście, nie zaś wartości
samej w sobie. Ciekawe fragmenty, dynamizujące proces improwizacji, naznaczone
sugerowaniem interesującej sytuacji rytmicznej. Nie brakuje ambientowych klimatów, nie koniecznie w
estetyce dark. Fragmenty bardziej
oczywistego frazowania na gitarze elektrycznej, w ocenie przemądrzałego
recenzenta, nie są być może najwłaściwszym kierunkiem rozwoju muzyki Makemake.
Tu – zdałoby się więcej preparacji, a mniej ilustracyjności. Także odrobinę
wzmożonej dramaturgii w procesie narracji, widzianym jako zamknięta całość.
Jeśli pierwszy odcinek podobał mi się najbardziej, to ostatni … wręcz
przeciwnie.
Rekomendacja żółta (middle!),
której z przyjemnością daję zieloną podpórkę (high!), albowiem recenzenckie ambiwalencje być może są jedynie
skutkiem gatunkowego niedopasowania się,
piszącego te słowa, do intencji muzyków.
*) ang: świeże owoce dla zgniłych warzyw. Przy okazji tytuł
pierwszej płyty hard-core punkowej załogi Dead Kennedys z roku 1980.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz