sobota, 17 czerwca 2017

Setsfree! Torrecillas! Lash! ABC Trio! Shepherds of Cats! Makemake! – fresh fruits for rotting vegetables! *)


Dziś okresowa zbiorówka recenzji świeżych, jeszcze pachnącym folią płyt, trochę wbrew przyjętym zasadom – stosunkowa skromna, dodatkowo w połowie miesiąca. Powody są dwa, równie istotne.

Po pierwsze mamy długi weekend, co w oczywisty sposób sprzyja tego rodzaju ekscesom piśmienniczym. Po drugie – do odtwarzaczy Pana Redaktora trafiło w ostatnich tygodniach kilka płyt, które – poza faktem bycia tegoroczną świeżynką – łączy fakt, iż firmują ją muzycy mniej znani, mniej hołubieni i czczeni na scenie muzyki improwizowanej, co w ciekawy sposób wpisuje się w mój prywatny syndrom bezczeszczenia pomników chwały i postaci trwale uczepionych do firmamentu. Innymi słowy – na Trybunie znów idzie nowe, młode, jurne i bezczelnie interesujące.

Nasz podróż, jak to często bywa na Trybunie, będzie miała walor turystyczny. Zaczniemy od cudnej Barcelony (z drobnym incydentem w Buenos Aires!), potem polecimy do Bristolu i Manchesteru, przy czym w trakcie pierwszego z brytyjskich akordów doświadczymy czegoś na kształt albumu pomostowego, albowiem będzie on hiszpańsko-angielski. Drugi zaś będzie miał także wymiar polski, co skutecznie pomoże nam pokonać kolejną odległość, albowiem na sam koniec naszej dzisiejszej wycieczki… chwilę pomieszkamy we Wrocławiu.

W trakcie dzisiejszej zbiorówki pojawią się nazwy i nazwiska w większości Wam nieznane, zatem proszę się nie dziwić, iż przy omawianiu każdej z płyt, listować będę z imienia i nazwiska muzyków odpowiedzialnych za daną porcję dźwięków.


Setsfree  The Secret of Light (Discordian Records, 2017)

Jako się rzekło, startujemy w Barcelonie. Przed nami najnowsza pozycja katalogowa Discordian Records (z numerem 099). W Estudis Bonso zjawiło się siedmiu muzyków, których winniśmy przedstawić niezwłocznie: Agustí Martínez – saksofon altowy, Liba Villavecchia – saksofon tenorowy, altowy i sopranowy, Xavi Tort – trąbka, Rafa Zaragoza i Ramon Solé – gitary elektryczne, Eduard Altaba – kontrabas, Quico Samsó – perkusja. Nagrania pochodzą z dwóch różnych sesji z lat 2013 i 2015. Pięć zwartych segmentów muzycznych, po którymi podpisują się kolektywnie wszyscy muzycy. Analiza personalna septetu, który przyjął nazwę Setsfree wskazuje, iż mamy tu de facto do czynienia z triem Agusti Martineza (dwa ostatnie nazwiska tworzą w nim sekcję), rozbudowanym o dwa dęciaki i dwie gitary z prądem.




Początek płyty jest niezwykle spokojny. Muzycy subtelnie wgryzają się w strukturę zaproponowanej improwizacji. Czynią to pojedynczymi partiami dźwięków, budując ciekawe relacje i czyniąc zwinne interakcje w ramach siedmioosobowego składu. Obie gitary bardzo wyważone i zdyscyplinowane (co będzie zresztą przywarą wszystkich instrumentalistów, w trakcie całych ponad 50 minut nagrania). Przejście do bardziej dynamicznej narracji odbywa się bardzo płynnie i bez szwów. Przed nam dobry, rasowy jazz, chwilami mocno uwolniony. Odrobinę przeleżakowany (patrz: data rejestracji), ale niewstrząśnięty i dalece miły dla ucha. Bez indywidualnych popisów, w duchu 200%-owej demokracji, prawdziwie ludowej. Bardzo podoba mi się gra gitarzystów, którzy potrafią stwarzać ciekawy, nieco psychodeliczny background dla rozbudowanej sekcji dęciaków. Ten kolektyw muzyczny brnie do przodu z dużą gracją. Muzycy doskonale się słuchają, bystro reagują, nie krzycząc na siebie. Ta świetna kooperacja toczy się w atmosferze twórczego samograniczania się artystów, a także dużej determinacji, by zaskakiwać. Każdy z muzyków woli zagrać o frazę mniej, by partnerowi z boku pozostawić więcej przestrzeni. Nie brakuje tu chwil kreatywnej nostalgii i bardzo stonowanych narracji. Chwile konwulsyjnych eskalacji zazębiają się i są bardzo wytrawne, choć recenzent dostrzega, że stanowią mniejszość w stosunku do spokojniejszych fraz.

The Secret Of Light to płyta, która niczego nowego nie wnosi do historii muzyki improwizowanej, jakkolwiek daję jej, w pełni odpowiedzialnie, zieloną rekomendację (high!). Być może akurat na tej płycie determinantą sukcesu okazało się nie to, co muzycy grają, ale jak grają.


Jorge Torrecillas Ensamble  Una búsqueda infinita (Discordian Records, 2017)

Czas na niebanalną wycieczkę… do Buenos Aires! W stolicy Argentyny spotykamy frapujący kwintet, który w trakcie kluczowego nagrania na płycie, rozrośnie się do septetu.

Najpierw wszakże kartoteka: Inti Sabev – klarnet i klarnet basowy, Agustin Zuanigh – trąbka, Jorge Torrecillas - saksofon altowy i tenorowy, kompozycje, Pablo Vazquez – kontrabas i elektronika, Santiago Lacabe – perkusja oraz dodatkowo w utworze czwartym dwie Panie - Maria Eugenia Irianni - flet i Carolina Thiers – głos i skrzypce. Warto dodać, iż przynajmniej dwóch muzyków ze składu podstawowego Ensemble znajdziemy na wcześniejszych płytach barcelońskiej wytwórni.




Una búsqueda infinita, to być może najbardziej jazzowa płyta w katalogu Discordian Records, który liczy już blisko sto pozycji. Mamy zgrabnie podane, iście hard-bopowe tematy, ciekawą aranżację i pełnokrwiste improwizacje. I choć niewiele dzieje się tu przypadkowo, nawet detale brzmieniowe zdają się być zmyślnie podyktowane, to płyty słucha się naprawdę w dużą przyjemnością.

Zdecydowaną perełką w zestawie jest kompozycja Urano. To właśnie wtedy kwintet rozrasta się do septetu. Tuż po ciekawej introdukcji wygenerowanej na kablach, do naszych uszu trafia ponadgatunkowy fajerwerk muzyczny. Kameralistyczna linia melodyczna zdobiona jest przez piękny kobiecy głos, wsparty także o flet i skrzypce. Natrafiamy na sonorystyczne inkrustacje, akustyczne zadziory, rozbudowane dyskusje w podgrupach. Stylistyczna efemeryda, którą śmiało możemy otagować hasłem post-awangarda. Smakowite!

Rekomenduję na bardzo mocne middle (żółte!), z dużą podpórką high (zielone!) za wyjątkowy fragment Urano.


Dominic Lash Quartet  Extremophile (Iluso Records, 2017)

Czas najwyższy na zapowiadany album pomostowy. Jesteśmy w Bristolu, a na deskach tamtejszego Uniwersytetu, kwartet w składzie: Javier Carmona – perkusja i perkusjonalia, Dominic Lash – kontrabas, Ricardo Tejero – saksofon altowy i klarnet oraz Alex Ward – gitara elektryczna i klarnet. Panowie zagrają siedem kompozycji, autorstwa głównie Lasha, który czyni tu obowiązki gospodarza i personalnie lidera Kwartetu. Dwuosobowy zaciąg brytyjski być może stanowi najbardziej znaną personalnie frakcję dzisiejszej zbiorówki, ale – wydaje mi się – Panowie Lash i Ward wciąż zaliczać się mogą do świeżej krwi europejskiej muzyki improwizowanej.




Jak wspomniałem, materiałem wyjściowym dla czwórki artystów są kompozycje. Wszakże w trakcie muzykowania są one dewastowana bardzo udanymi improwizacjami, dalece kompetentnymi i wysokogatunkowymi. Anglicy rżną zwinne septymy na potęgę, a ich improwizacje iskrzą i eksplodują raz za razem. Strona hiszpańska pełnowymiarowa, ale nie ekscytująca. Jakkolwiek jazz pełną gębą z drobnymi (przynajmniej w początkowej fazie płyty) aspiracjami free. W zasadzie nagranie przez 2/3 swojej długości toczy się na wyższym stadium artystycznej poprawności. Pierwsze syndromy improwizacyjnego anarchizmu odnajdujemy w trakcie czwartego utworu Palpito. Wtedy to muzycy zapominają o wytycznych z pięciolinii, interakcje stają się czupurne, bardziej ekscytujące. Ciekawie odnajdujemy, tuż po nim, duet klarnetowy, który potraktować możemy jak subtelny dysonans akustyczny. Ostre, rockowe wejście gitary – epizod kolejny - być może nie jest najlepszym rozwiązaniem w tym akurat momencie, ale stawia muzyków w ciekawej opozycji wobec oczekiwań słuchacza, który nastawił się na jazzowy przekaz. W ten oto sposób docieramy do finałowej pieśni Mixed, Mixed. 14 minutowa improwizowana epopeja, pełna zgrzytów, ekspresyjnych pyskówek i niebanalnych wtrętów melodycznych, która skutecznie maskują niedoskonałości wcześniejszych fragmentów.

Zatem finalna rekomendacja – mimo wcześniejszych ambiwalencji – będzie zasłużenie zielona (high!).


ABC Trio (Sam Andreae, David Birchall, Andrew Cheetham) ‎ The Difficult Second Album (Tombed Visions, 2017)

Przystanek Manchester i frapujący label muzyczno-artystyczny Tombed Visions, specjalizujący się głównie w wydawaniu… kaset magnetofonowych. Dziś poznamy dwie jego produkcje, które raczej na zasadzie wyjątku ukazały się w formacie kompaktowym.

Najpierw trio o niezbyt oryginalnej nazwie… ABC. Personalnie to: Sam Andreae – saksofon tenorowy i… gwizdki, David Birchall – gitara i wzmacniacz (cytuję za opisem płyty) oraz Andrew Cheetham – perkusja i perkusjonalia.




Przed nami extremaly textured improvisation (znów cytat). Zatem nie będzie lekko! Przy okazji, zgodnie z zabawnym tytułem, druga pozycja w dyskografii formacji. A w środku – kolektywna, definitywnie cielesna improwizacja, która – gdy zechce – zwinnie przechodzi we free jazzowy galop sześciu kopyt. Muzycy, bez kompromisów, idą po swoje, jak do Kolonialki po schłodzony browar. Dużo tu artystycznej bezczelności, rockowej, wręcz punkowej buty. Z tymi trzema synami Królowej Matki, mężnie wkraczającymi w wiek średni, o poezji raczej nie porozmawiasz. Nie brakuje psychodelii, krautrockowych cytatów. Improwizacje są wyzwolone, śmiałe, pyskate do bólu.  Freak Out! Zapach fekalii Franka Zappy też jest wyczuwalny. W drugiej części płyty nie brakuje sonorystycznych zwarć w półdystansie, prowadzonych w estetyce typowej dla krnąbrnych Anglików, nietracących czasu na sentymenty. Na finał dopada nas znów krwista galopada, niemal reprint startu nagrania, którą wieńczą skromne macanki z tenorem w roli wiodącej

Nie da się zaprzeczyć, iż fragmenty spokojniejszej narracji bardziej nęcą ucho recenzenta, niż free rockowe eskalacje. Bo czyż idea zaniechania nie jest królową improwizacji? Do takiego przynajmniej wniosku prowadzi wnikliwa analiza trzeciego fragmentu płyty. W ramach reasumpcji, nie sposób nie zauważyć, iż gitarzysta jest tu postacią zdecydowanie najciekawszą. Ma dużo fantazji i stertę wspomnień z odsłuchu wiekopomnych płyt Dereka Baileya!

Rekomendacja? Zielona (high!).


Shepherds of Cats & Günter Heinz  Shepherds of Cats & Günter Heinz (Tombed Visions, 2017)

Przed nam teatr iście piekielny! Wielogatunkowa muzyczna hybryda, wyposażona w duży ładunek literatury, deklamacji i krzyków, a także wyjątkowo swobodnie improwizowanych dźwięków.

Na scenie kwartet angielsko-polski, ukrywający się pod nazwą Shepherds of Cats. Personalia muzyków są następujące: Adam Webster – cello, looper, vocalisations and sectionable wittering, Dariusz Błaszczak – singing bowls, gongs , porcelain bells; Aleksander Olszewski – dohola, vocals, cymbals, hira daiko, broken guitar tuner, tank drum oraz Jan Fanfare – clavinet D6, looper, voice (celowo nie tłumaczę instrumentarium, by dodatkowo zaintrygować czytających te słowa, być może przyszłych potencjalnych słuchaczy). Gościem kwartetu jest niemiecki puzonista Günter Heinz (także flet i … knack-frösche).




Oto i wyjątkowy spektakl dźwięku i słowa, z dużą porcją ekspresyjnego aktorstwa! Twórczy, muzyczny chaos, w którym artystycznym środkiem wyrazu jest głównie… rozpoznawanie walką. Grupa zdrowych na umyśle szaleńców plus niemiecki puzonista, ze sporym doświadczeniem, także na polu muzyki współczesnej. Pasja, histeria, determinacja, a jednocześnie zabawa. Formą, wymyślnymi instrumentami, opisem sytuacji dramaturgicznej (choćby mnóstwo literatury w tytułach poszczególnych części). Ten paroksyzmujący  incydent muzyczny przypomina mi nagrania improwizacyjnej załogi angielskiego perkusjonalisty Terry'ego Daya People Band, który funkcjonował artystycznie na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego stulecia.

Gitara, która być może wcale nie jest gitarą, wiolonczela, dzwonki, zabawki instrumentalne, głosy, puzon. Wielka maszyna produkująca dźwięki, która snuje groteskową, nasączoną absurdem opowieść, która zdaje się nie mieć początku, ani końca. Obok głośnych, wręcz free jazzowych mikroeskalacji, sporo w tej muzyce transu, medytacji (zwłaszcza puzon!) i tekstu przelewającego się z gardła do gardła, niczym zbyt ciepła wódka. Z minuty na minutę docierają do nas coraz spokojniejsze, wręcz ładne dźwięki. Kontemplacja, swoiste mantrowanie. Także bezczelne i bezceremonialne królowanie literatury i melolorecytacji. Pod koniec szczypta elektroakustyki i muzycznych impro-przepychanek ciekawie komplikuje obraz całości. Artystyczny, kontrkulturowy melting pot, z którego co pewien czas wyłaniają się pasjonujące chwile wzmożonej ekscytacji, po obu zresztą stronach sceny. Jako 55 minutowy spektakl broni się jedynie rekomendacją żółtą (middle!), ale nie przestaje intrygować (te kobiece głosy z offu po wybrzmieniu, w języku polskim…, poczułem się jak na premierze Inland Empire Davida Lyncha). Z pewnością warto wracać do tego wydarzenia.


Makemake  Something Between  (Zoharum, 2017)

Oto i krajowy incydent improwizowany. Druga płyta duetu dość młodych jeszcze gitarzystów z południowej Polski, dewastujących swoje instrumenty szarpane pod szyldem Makemake: Rafał Blacha – gitara preparowana, elektronika i Łukasz Marciniak – gitara, elektronika.

Słowo się rzekło, jesteśmy we Wrocławiu, w dużej sali Centrum Kultury Agora. Nie ma publiczności, jest za to aż dziewięć porządnych mikrofonów, które zbierać będą ulotne preparacje dźwiękowe muzyków. Siedem fragmentów, niespełna trzy kwadranse muzyki.




Oniryczny klimat preparacji z dużą dawką prądu i sporego okablowania. Duży pogłos, który chroni przed zbytecznymi przesterami. Post-gitarowa, strukturalnie wolna improwizacja, bazująca wszakże na tzw. punktach stycznych, które porządkują ewaluowanie procesu dźwiękowej kreacji (opis wydawnictwa sugeruje formułę open compositions, co nie jest złym tropem). Zmyślne i nieprzegadane użycie elektroniki, która stanowi tu raczej rodzaj przystawki, przetwornika, odrobiny lukru na żywym cieście, nie zaś wartości samej w sobie. Ciekawe fragmenty, dynamizujące proces improwizacji, naznaczone sugerowaniem interesującej sytuacji rytmicznej. Nie brakuje ambientowych klimatów, nie koniecznie w estetyce dark. Fragmenty bardziej oczywistego frazowania na gitarze elektrycznej, w ocenie przemądrzałego recenzenta, nie są być może najwłaściwszym kierunkiem rozwoju muzyki Makemake. Tu – zdałoby się więcej preparacji, a mniej ilustracyjności. Także odrobinę wzmożonej dramaturgii w procesie narracji, widzianym jako zamknięta całość. Jeśli pierwszy odcinek podobał mi się najbardziej, to ostatni … wręcz przeciwnie.

Rekomendacja żółta (middle!), której z przyjemnością daję zieloną podpórkę (high!), albowiem recenzenckie ambiwalencje być może są jedynie skutkiem gatunkowego niedopasowania się, piszącego te słowa, do intencji muzyków.


*) ang: świeże owoce dla zgniłych warzyw. Przy okazji tytuł pierwszej płyty hard-core punkowej załogi Dead Kennedys z roku 1980.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz