Dziś trzy płyty, które łączy być może jedynie fakt, iż
personel odpowiedzialny za ich powstanie jest w każdym przypadku
jednoosobowy. Trzy opowieści o
samotności procesu improwizacji, wspieranego from time to time kompozycją, aczkolwiek na ogół pełniącą rolę
dodatkowego narzędzia, być może także okoliczności dodającej otuchy muzykowi,
który pozostawiony został samemu sobie w obliczu konieczności kreowania
spektaklu dźwiękowego.
Trzech muzyków z różnych pokoleń, starszych i młodszych,
wszakże wciąż aspirantów do bycia kimś więcej na scenie muzyki improwizowanej.
Tym płytami dowodzą, iż oczekiwania te nie są kreowane na wyrost. Katalonia i
Francja, to ich bazy przestrzenne, w aspekcie zaś improwizatorskiej wyobraźni,
dokładnie cały świat stał się już ich udziałem.
Eduard
Altaba Autoretrat (Discordian
Records, DL 2019)
Piętnaście miniatur na kontrabas, wspomagany elektroniką.
Studyjna rejestracja z Barcelony, z roku 2017. Muzyka, określona jako all music by, nosi wszelkie znamiona
swobodnej improwizacji, jakkolwiek każda z opowieści ma swój porządek, jest w
pewien sposób zaplanowana przez artystę, a w niektórych momentach sprawia
wrażenie, jakby na etapie post-produkcji była jeszcze ulepszana. Trwa łącznie
41 minut i 4 sekundy.
Autoretrat, to
zbiór dalece uroczych opowieści, które trwają od jednej do czterech minut.
Konglomerat na ogół fantastycznych pomysłów improwizatorskich, które już na
samym wstępie każą prosić o ciąg dalszy. Akustyka kontrabasu wzmacniana tu bywa
elektroniką, czasami topi się w sosie elektroakustyki, ale wszelkie działania
Altaby w tym zakresie zdają się być niezwykle subtelne i nienachalne. W
aspekcie stylistycznym muzyk proponuje nam przejażdżkę rollercasterem, jakkolwiek każda z opowieści jest świetnie
skonstruowana pod względem dramaturgicznym.
Zaczynamy ze smykiem, który ślizga się po strunach. Wokół
panuje szmer akustyki, także skromne akcenty pizzicato, bardziej chyba dla podkreślenia urody grania … arco. Zwinny, bystry chamber jazz. W drugim epizodzie smyk
brudzi swoje brzmienie - preparacje przeplatane smukłymi pasmami ciszy. Muzyk
schodzi niżej, delikatnie skowycze, trochę także tańczy. Prawdziwy łobuz !
Trzeci odcinek budzi się na kablach – przydźwięk elektroniki i smyk, który
startuje z poziomu podłogi. Drobiny fonii z wielu miejsc (live czy post-produkcja?), pizzicato
ze znakiem zapytania. Kolejny odcinek, a smyk schodzi jeszcze niżej. Grzmi i
płynie strumieniem mocno upalonego baroku. Potem zaniechanie i bystry restart.
Chropowate piękno smyka, dawkowane minimalistycznie. Piąta część nie trwa nawet pełnej minuty – rodzaj
pizzicato z zadumą, poszukującego chamber. Szósta startuje piskiem
elektroakustyki - małe drony przeplatane szarpaniem strun. W tle small deep ambient. Siódmy znów trwa
krócej niż moment – preparowany smyk, niczym rozdzieranie gorejących ran, pot i
łzy, jakże piękne! Ósmy, to rodzaj metafizycznego niemal drummingu na pudle rezonansowym, także garść kolejnych preparacji
na gryfie. Subtelna mikroelektronika w ramach komentarza. Perełka w kolekcji!
Dziewiąty fragment, to jakby fotografia do portfolio –
szczypta czystego jazzu z dużą dawką zadumy – ja też tak potrafię, zdaje się
mówić Altaba. Dziesiąta opowieść zaczyna się elektroakustycznie na flankach,
podczas gdy środkiem snują się zabłąkane struny, poddawane procesowi
preparacji. Skupienie, spokój i zaniechanie – znów syntetyka dawkowana w
mistrzowski niemal sposób. Dark small
ambient! Jedenasty – brudny, drapieżny smyk, niczym barok tuż po ataku
nuklearnym. Dużo emocji, bukiet złych myśli – duża wolta stylistyczna. Być może
najbardziej dynamiczny fragment płyty, nie bez znamion psychodelii. Kolejny
odcinek, to niemal elektronika ery post-techno. Kontrabas progresywnie dudni i
szeleści. Echo, pogłos, skwierczenie kabli, ledwie słyszalne drobinki akustyki.
Trzynasty – niski, groźny, ale leniwy smyk repetuje, zdaje się płynąć płytką,
ale pełną krokodyli rzeką. Narracja ma dwa nurty (live czy post-produkcja?). Na wybrzmieniu bardzo onirycznie, z
plastrami wysokich dźwięków z nieznanego źródła. Brawo! Przedostatni odcinek –
ciąg dalszy szorowania strun, ale jakby w wyższej tonacji (nietonacji), niczym wiolonczela. Rytm z zadziorem, dynamika –
szorstka, mocna, ale urocza ekspozycja, finalizowana pałeczkami na strunach.
Wreszcie finał – elektroakustyczny ambient, obok skowyt wysokiego smyczka,
ślady dronu, posmak post-baroku. Ostatnia prosta w oparach blue ambientu – refleksyjny flow,
pełny jakże bulgoczącej urody.
Peter
Orins Happened By Accident
(Circum-Disk/ Tour de Bras, CD 2019)
Czas na solową perkusję! Peter Orins, francuski drummer, z którym spotykamy się na tych
łamach dość regularnie, wykonuje tu sześcioczęściową kompozycję tytułową,
własnego autorstwa, jak również skomponowany fragment o dalece ciekawym tytule Having never written a note for percussion,
autorstwa Jamesa Tenneya. Nagrane w trakcie dwóch czerwcowych dni we Francji
(2017?18?), zdaje się przypominać dość swobodną improwizację, ale wyjątkowo
szczegółowo zaplanowaną. Odsłuch całości zajmie nam 45 minut i 51 sekund.
Przygodę z nagraniem, które wydarzyło się przez przypadek, rozpoczynamy od dronu suchej
syntetyki, który wyjątkowo dobrze koegzystuje z cichym pasmem żywego drummingu. Po 120 sekundach, w dalszym
tle, zdaje się rodzić drugie pasmo żywego grania. Narracja toczy się w
skupieniu, jest spokojna, choć pełna wewnętrznego … niepokoju. 5 minuta
przynosi dodatkowe akcenty na werblu w formie preparacji, ale syntetyczny dron
ani drgnie. Po czasie żywe jakby zaczynało rezonować z syntetycznym. Gdy te
drugie gaśnie, dwa pasma żywego zmysłowo wybrzmiewają. Płynnie przechodzimy do
części drugiej, której start wyznaczają dźwięki preparacji oraz sonorystycznego
traktowania glazury werbla. Swoje trzy gorsze dodają także talerze. Narracja
toczy się wyłącznie przy użyciu żywych elementów zestawu perkusyjnego. Cyfra trzy na odtwarzaczu pojawia się dość
szybko. Kontynuacja już zadanej opowieści, tu zdobiona incydentalnie głuchymi
uderzeniami stopy. Jesteśmy blisko ciszy, działania muzyka są bardzo skrupulatnie,
nieśpieszne, pełne filigranowej urody. Pozornie akcja nie jest zbyt wartka, ale
słucha się tego z dużą przyjemnością. Część czwartą zwiastuje pulsujący dron meta akustyki. Po chwili zdajemy sobie
sprawę, iż towarzyszą nam już dwa drony. Rezonans, drżenie membran, hałaśliwa
cisza. Na wybrzmieniu tego odcinka delikatne percussion, choć stopa bębna basowego nie przestaje grzmieć z
oddali. Kolejny, bardziej intensywny grzmot otwiera piątą część. Preparacje na
werblu i tomach, a zestaw drummerski
jakby rozrastał się w przestrzeni – rodzaj intrygującego piętrzenia się
narracji. Mała orkiestra wyłącznie akustycznych dźwięków. Finał kompozycji
tytułowej osiągamy znów bardzo płynnie. Zdaje się on sumować wszelkie
dotychczasowe pomysły kompozytora - improwizatora: preparacje, garść
sonorystyki, rezonans talerzy. Mamy wrażenie, że muzyk ciągnie tu trzy, a nawet
cztery wątki opowieści. Szorowanie, drżenie, pisk, to kolejne etapy tej
historii. Wybrzmiewanie małym percussion
równie urocze.
Po kilkunastosekundowej ciszy rozpoczyna się siódma część
płyty. Głuche echo kosmicznego niemal drummingu.
Drżenie, szelest, perkusjonalny ambient. Flow
delikatnie, ale systematycznie narasta, zdaje się płynąć coraz szerszym
strumieniem. Kilkunastominutowy, piękny, zmysłowy finał równie zjawiskowej
całości! Samo wejście na szczyt zdobione jest talerzową symfonią rezonansu.
Dochodzimy do ściany dźwięku wyjątkowej urody, która po 8 minucie zaczyna
sukcesywnie kruszeć. Bardzo powolny proces wybrzmiewania – rodzaj długotrwałego
gaszenia płomienia narracji. Full
acoustic ambient of cymbals, notuje na zakończenie recenzent, po czym
zamyka kajet w stanie ogromnego zadowolenia z podróży, jaką przebył przez
ostatnie trzy kwadranse.
Timothée Quost Before Zero Crossing (Gotta Let It
Out, CD 2018)
Solowa płyta francuskiego trębacza, który używa także
mikrofonów i miksera, to epicka opowieść w 14 częściach. Miesza ona gatunki,
style, techniki gry i nie pozwala choćby na moment zmrużyć oka, o uchu nie
wspominając. Bazuje w większości przypadków na precyzyjnie zaplanowanej …
swobodnej improwizacji, zawiera nagrania terenowe, a także materiał
skomponowany. W czterech fragmentach do Quosta dołączają dwie Panie – Lotte
Anker na saksofonie (3, 8) oraz Mika Persdotter na altówce, która także recytuje
(11, 14). Całość tego przedsięwzięcia artystycznego powstała w trakcie siedmiu dni
grudnia 2017 roku, w Kopenhadze. Trwa łącznie 73 minuty i 9 sekund (w tym
ośmiominutowe pasmo … ciszy).
Before Zero Crossing zaczyna się na ulicy – szmer miasta,
odgłosy cywilizacji, zagubiony dźwięk trąbki, szczypta beat boxingu, czyniona wilgotnymi wargami. Opus drugi wita nas falą
uderzeniową odkurzacza dużej mocy. Świst mokrego powietrza z wentyla w stanie
zdegenerowanym moralnie, kilka warstw fonii, także hałaśliwych – full electroacoustic trumpet action! W
trzeciej części podłącza się saksofon altowy i wraz z trąbką szuka
sonorystycznych odniesień, a w dali skwierczy field recordings. Trąbka bardziej eksperymentuje, jest agresywna,
na granicy przesteru, saksofon koncentruje się na dźwiękach i gra swoje. Tuż
potem passus syntetyki – całość brzmi jak fragment analogowej elektroniki z
garścią estetyki harsh, dość trudnej
w odbiorze, dodajmy szczerze. Piąty odcinek koi nerwy - cisza z wentyla na
sporym pogłosie. Szmery, szelesty, rodzaj małej melodii zagubionej w białym
szumie. Zaraz potem zwarcia amplifikatorów, kable w płomieniach, grzmoty i inne
drobne pociski fonii. Siódmy odcinek znów prowadzi nas na ulicę – chaos
akustycznej rzeczywistości, pojazdy, rozmowy i … płaszcz muzyki organowej z
niewiadomego miejsca. W ósmej części powraca saksofon, prycha, brudzi
przestrzeń, obok trąbka z odrobiną elektroakustyki. Taniec dysz i wentyli w
estetyce broken percussion. Bystra,
zadziorna, rozbudowana narracja, pełna free jazzowych odniesień, niestroniąca
od hałasu. Kolejny, dziewiąty odcinek kreuje skowyt trąbki w głuchej
przestrzeni. Uroda amplifikacji, płynność post-elektroniki. Beauty sonore!
Dziesiąta ekspozycja trwała krócej niż moment, ale przynosi
same dobre dźwięki – filigranowa fonia z drżącym echem rezonującej meta elektroniki. W jedenastej części witamy
altówkę i zmysłowy głos kobiecy. Brudny sound,
pogłos sprzężeń niemego prądu. Usta, tekst, chaos post-percussion w dalekim tle. Tygiel pomysłów i suche sonore z
gryfu altówki na bystry finał. Dwunasta opowieść – świst wentyli pozbawionych
dopływu świeżego powietrza. Ptasia ekspozycja z elementami harshu. Grzmoty i przedęcia mocy, szczypta hałasu. Opowieść
trzynasta znów przynosi ochłapy fonii ze świata realnego – na tym tle harcują
dwie trąbki, potem podłącza się coś na kształt trzeciej, także bukiet dźwięków
nieznanej proweniencji i pochodzenia. Wreszcie sam finał płyty – odtwarzacz
sugeruje, iż trwał będzie 20 minut. Startuje dronem rezonansu, drobnymi
przedechami i małymi grzmotami. Gdy zegar pokazuje 2:30, oplata nas smuga
zupełnej ciszy, która będzie z nami wytrwale aż do stanu 10:30. Narracja
powraca bystrym flow trąbki i
altówki. Piękny moment preparacji z akcentami sonorystyki. Altówka popada w
taniec, w tle akompaniuje jej szeroki strumień ambientu, rodzaj spalonego na
wiór baroku. Po paru minutach ktoś niespodziewanie wtłacza w narrację pasmo
małego rytmu. Wszyscy braną dalej, trąbka nawet czysto frazuje, by na ostatniej
prostej dostać prosto w twarz garścią finałowego hałasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz