Ściana gitarowego dźwięku, który płynie z czterech strun
basu, który łapie rytm i podprowadza do gry kąśliwą gitarę, pełną prądu,
zgiełku, ale i pewnej ulotnej nieoczywistości. W tle full drumming, jakby za moment coś miało definitywnie zaistnieć.
Gęsty strumień fonii, który zdaje się wywoływać u mniej przygotowanego
odbiorcy, krytyczny stan przedzawałowy. Cała trójka muzyków rysuje ścieżkę
rytmu, jakby wywróconego na lewą stronę, ale niepozbawionego zaskakującej
melodyki. Bas wgryza się w ziemię, gitara repetuje całą historią prog & heavy, perkusja stawia
stemple własną krwią. Narracja sięga szczytu na początku piątej minuty, po czym
spowija ją cierpka cisza. Pieśń otwarcia, która zwie się Akakabuto.
W pogoń za utraconymi, z powodu chwili ciszy, porcjami
hałasu, rusza ponownie bas, znów wyposażony w napęd
charakterystyczny dla estetyki hc/punk. Gitara lepi się do niego z rysem pewnej
historii do opowiedzenia, jednak speed
metalowy drumming, który włącza się do gry dokładnie w 53 sekundzie,
sprawia, iż ów karkołomny pomysł zostaje pod niedługim czasie zarzucony. Galop,
brud, pewna ulotna chropowatość. Po kilku okrążeniach, narracja niespodziewanie
pętli się, zacina, kotłuje, po czym z mocą walca drogowego, stawia świat do
pionu i kreśli nowy szlak. Owo spowolnienie dzieje się w 4 minucie i daje
asumpt dla wykreowania na poły śmiertelnej mantry – bas w roli jątrzącego,
gitara jako akcent porządkujący, perkusja wykonująca wyrok. Krok w chaos
totalnej improwizacji nadyma narrację i dodaje jej wyjątkowej urody. Finał
opowieści nazwanej Bitumen Scrotum,
pełen jest ciężkiej psychodelii, która zaskakująca zwinnie wybrzmiewa.
Pieśń tytułowa, Low
Vertigo, budzi się minimalistycznymi dronami nieznanego do końca źródła
pochodzenia. Tkana misternie, niczym pajęczyna, powolna, ociężała. Jakby pół
wieku bolesnego heavy rocka zatoczyło
dramaturgiczną pętlę – schizoidalna mutacja wszelkich tradycji. Po kilku
przebiegach muzycy zdają się łapać rytm, dotykać skali i łamać harmonię, która
być może była ich krótkoterminowym celem. Krwawią obficie, jakby ich fire rock zastygał niczym lawa, w kilka
dni po zasadniczej erupcji. Epicka psycho-drama toczy się bez nadmiernego
pośpiechu, jak wszyscy już wiedzieli, że skończy się dopiero na parę sekund
przed upływem pełnego kwadransa. Po 5 minucie gitara na chwilę zostaje sama, a przestrzeń
wokół mniej nabiera metafizycznej pustki, drży i czeka na nieuchronny powrót
basu i perkusji. Ta para powraca z jeszcze większą brutalnością, jakby
archetypiczna apokalipsa działa się na naszych oczach. Cytując klasyków – Wake up, it’s time to die! 7 minuta -
gitara zdaje się dusić własnymi strunami, brzmi niczym harsh-electronics po eksplozji systemu zasilania. Z mroku troski o
losy narracji, rodzi się nowy podrozdział – perkusja rezonuje na ciepłych
talerzach, bas grzmi mocą wszystkich amplifikatorów w promieniu stu kilometrów,
gitara szuka kierunku ucieczki. Muzycy z dala od wszelkich konotacji
gatunkowych, zdają się na nowo budować swój świat. Bas włącza się w mantryczną
repetycję, dzięki czemu całość tego odcinka sięga chyba samego dnia swojej
treści. Po 11 minucie, jakby kolejna, tajemnicza siła pchała muzyków ku
artystycznej nieskończoności. Nabierają dynamiki, niczym zimnej wody w usta i
brną do samego finału, precyzyjnie, punkt w punkt! Kulminacja artystycznej
desperacji dokonuje się na naszych oczach.
Hair Mortar Discharge
zaczyna się w samym środku zgiełku. Jakby ta pieśń, w sposób dla nas
niedostrzegalny, trwała już od kilku godzin. Z chaosu chwili muzycy dobywają
drogowskazy, pomysły na wyjście z matni permanentnej kulminacji, która
towarzyszy im od pierwszej sekundy tego wątku płyty. Bas sprawia wrażenie,
jakby pierwszy dostrzegał swoją metodę – doom
flow skąpany w niemal surrealistycznej psychodelii. W 4 minucie czyni
rodzaj dramaturgicznego przełomu, podaje rytm, reszta zaś instrumentów skacze
za nim w ogień bez chwili zawahania. Potem raz za razem wbija pale w ziemię,
podczas gdy gitara ginie w strumieniu eskalacji, a perkusja skacze od ściany do
ściany. Potencjometry przesunięte daleko poza skalę znaczą moc tej kulminacji.
Finał jest nagły, ale wybrzmiewa pięknym strumieniem na samym dnie
amplifikatora.
Finał nazwano Placenta
Asphalt. Brnie od pierwszej do ostatniej sekundy w tempie marsza
pogrzebowego. Jakby blues wyzbyty ze wszelkich emocji, w momencie, gdy tytułowe
łożysko już dokonało swojego żywota. Walec zmutowanych post-dronów. Gitara
skwierczy, zaplątana w pozrywane struny, bas znów stawia stemple znaczone
czerwonym kolorem, perkusja tańczy wokół i stara się uporządkować coś, czego
nie da się uporządkować. Jedenasto i pół minutowa epopeja dobijania koni –
recenzent znów posiłkować się musi historią kinematografii. Powraca duch
starego Black Sabbath, rodzaj ballady dla umierających powtórnie. Krytycznie
szczera, bezkompromisowa wizja.. Gitara jakby traciła głos, rechocze w stanie
sprzężenia fonii, post-rock w trakcie kolejnej awarii zasilania, doom electronics tuż po wybiciu zębów
trzonowych. Surowość, turpizm i dosadność prostej formuły bluesa, który zdaje
się nie mieć końca, tu toczony wedle wzorców godnych Nicka Cave’a i jego The
Birthday Party. Od 7 minuty narracja delikatnie narasta, jakby muzycy, choć
pozbawieni już sił, wspinali się na wysoką górę. Bas obniża swoje brzmienie
poniżej wartości krytycznej - dudni, grzmi, złorzeczy. Gitara walczy o przetrwanie,
a może to już jest jej życie po życiu. Flow narracji pulsuje, drży, huczy pustą
przestrzenią – zdaje się, że wszyscy po obu stronach sceny zostajemy wciągnięci
do samego środka dna. Definitywny
koniec tej historii wyznacza mgła black
ambientu.
Low Vertigo
Low Vertigo, CD Multikulti Project/
Spontaneous Music Tribune Series.
Diego Caicedo – gitara elektryczna, Gonçalo Almeida – gitara
basowa, Vasco Trilla – perkusja. Nagrane w Barcelonie dokładnie rok przed datą
wydania płyty, 41 minut i 58 sekund. Światowa premiera płyta: 8 kwietnia 2019
roku na koncercie w Poznaniu, Dragon Social Club.
Uwaga! Autor recenzji jest współwydawcą płyty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz