sobota, 6 kwietnia 2019

Oleszak, Vicente and Trilla! Live at 1. Spontaneous Music Festival! The show goes on!


Przed nami dźwiękowe wspomnienie z ubiegłorocznego, majowego Festiwalu Muzyki Spontanicznej w poznańskim Dragonie. Dwa duety pianisty Witolda Oleszaka – ten pierwszy, choć chronologicznie drugi, z trębaczem Luisem Vicente oraz ten drugi, chronologicznie pierwszy, z perkusistą, tu bardziej perkusjonalistą Vasco Trillą. Dwa koncerty podzielone edytorsko na pięć części, umieszczone na jednym dysku (52:33). Światowa premiera płyty odbędzie się w najbliższą niedzielę (7.04), oczywiście w Dragonie, oczywiście z udziałem całej trójki, która tym razem definitywnie … zagra w trio. Debiutującym wydawcą CD jest Spontaneous Music Tribune pod szyldem edytorskim Spontaneous Live Series i numerem 001.




Epizod pierwszy – fortepian i trąbka

Suche uderzenia w klawisze, lekko rozchełstane, delikatnie niechlujne, obok spokojny, mutowany tubą flow nie do końca rozgrzanej trąbki. Wejście w ryzy improwizacji śmiałe, małe rozpoznanie walką. Witek subtelny niczym zakonnica, Luis bystry i przebiegły jak lis. Zgrabna, w pełni kompatybilna narracja, tworzona przez artystów, którym od pierwszej sekundy jest razem zdecydowanie do drodze. 4 minuta przynosi pierwszy, nieco bardziej dynamiczny pasaż. Po kolejnych kilkudziesięciu sekundach muzycy po raz pierwszy wchodzą w głębiny preparacji, poszukują znamion sonorystyki. Zmysłowe smugi piękna opadają na dywan klubowy, małe cuda akustyki w praktyce koncertowej. Szorowanie strun, mała kipiel na mokrych wentylach. Muzycy broczą w mroku, ślą pocałunki, przywołują duchy przodków, tańczą na lodowatej powierzchni. Niespodziewane Oleszak przeskakuje na klawisze, gra kameralnie, ale z tygrysim pazurem. Vicente bierze tę jego woltę na ciało i prowadzi duet ku zmyślnej eskalacji. What a game!

Koncert bez chwili przerwy, po delikatnym wytłumieniu, osiąga swoją drugą część – pojedyncze klawisze, cień pudła rezonansowego, suche pomruki na wentylach. Cicha, jakże filigranowa ekspozycja, szmer małego piękna. Na moment pianista zostaje sam, gra każdą częścią swego instrumentu, ma dodatkową parę dłoni. Trębacz staje na placach i wyczekuje. Po chwili wchodzi ćwierć dźwiękami, boi się zapytać, czy może… jakby grał na lilipuciej trąbce Eustachiusza. Jego partner wchodzi za ciemną kotarę, nie ułatwia mu zadania. Piękny moment wyjątkowo cichej narracji! Garść rezonansu z pudła fortepianu – oniryzm, okultyzm, cuda drobnych, granych niemal wspólnie, fraz piana i trąbki. Za moment wejście w sonorystykę – piano drży i znów rezonuje, Luis wyciska krew przez najwęższy z wentyli. Komentarz suchej klawiatury, niczym metafizyczna post-kameralistyka! Opowieść zmysłowo rozlewa się w ocean abstrakcji, w strumienie transcendencji… Cisza po wybrzmieniu ma smak najsroższej kary. 




Epizod drugi – fortepian i perkusja

Szmer małej, choć wielkiej orkiestry drobnych przedmiotów, wydających metaliczne dźwięki, usytuowanych na ogół na werblu. Piano leniwie budzi się do życia, stawia pierwsze kroki, jak niemowlę, wokół panuje cisza, która buduje narrację. Rezonans strun, robaczki puszczone w ruch. Echo przestrzeni, choć w rzeczywistości niezbyt rozległej, tu, na tej płycie, wielkiej niczym kosmos. Drżenie, pomruki, rezonujący czas – kto tu jest pianistą, kto perkusjonalistą, pyta retorycznie recenzent. Kto generuje smukłe drony, kto uderza w płaskie przedmioty. W 6 minucie Oleszak nieśmiało aktywizuje swoje ruchy na klawiaturze. Rozkwita także bukiet fonii ze strony Trilli, jego armia ołowianych żołnierzyków właśnie postanowiła uchronić ludzkość przed zagładą. Mikrobiologia preparowanych subtelnie dźwięków. Wraz z muzykami jesteśmy chyba w pół drogi do nieba. Poszukiwania tajemniczych przedmiotów w wielkim pudle rezonansowym fortepianu, obok odkurzanie talerzy i dzwonków. W 9 minucie Trilla niezobowiązująco drumminguje, Oleszak kontynuuje proceder. Po ułamku sekundy ciszy odnajdujemy się w drugiej odsłonie drugiego duetu. Preparacje, sonorystyka, struny i werbel. Piano trzeszczy i skowycze, talerze rezonują. Obaj muzycy jakby szukali pretekstu dla choćby skromnej dynamizacji swoich poczynań. Small piano, deep drumming. 5 minuta i drobny pasaż wprost z klawiatury, trochę jako komentarz do polerki na bocznych tomach. Narracja zdaje się nabierać rytmu, także odrobiny stylowego abstrakcjonizmu. Jeśli ma ona w tym właśnie momencie jakikolwiek kierunek, to na maszcie widniej napis free jazz. Rodzaj etiudy, fanaberii, miód i malina. Tuż potem mistrzowskie tłumienie – precyzja Witolda, nadkreatywność Vasco (ten drugi ma chyba nadprogramowe kończyny górne). Ostatnie dźwięki na patykach po lodach waniliowych.

Część ostatnia zaczyna się pod powierzchnią fortepianu. Talerze drżą, werbel prosi o łyk wody.  Z samego dna płynie powykręcany rytm, który repetuje. Kameralny komentarz wprost z klawiatury. Dźwięki lekkie jak puch, cisza zdaje się być od nich głośniejsza. Odrobina surrealizmu w niebie akustyki. Przestrzeń sięga wyżej niż możemy to sobie wyobrazić - moc filigranowych inkrustacji, preparowanych zdobień. Proces całkowitego zjednoczenia dwóch instrumentów w jedno pasmo niebywałej fonii postępuje z żelazną konsekwencją. Po 7 minucie muzycy na moment wchodzą w pasmo semi-jazzowe, jakby chcieli znów dotknąć ziemi i przekonać się, że i tu jest wyjątkowo pięknie. To naprawdę tylko chwila – znów robią krok w kierunku abstrakcyjnych dźwięków. Mała symfonia wielkiej mocy – talerze, werble, deep piano w małym rytmie – pełna symbioza instrumentalna. Oleszak, mistrz dobrych zakończeń, wiedzie tę niebywałą opowieść aż na skraj ostatniego dźwięku.


Uwaga! Autor recenzji jest wydawcą tej płyty.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz