Barcelona przeżywa ciężkie chwile, ale świat wokół zdaje się
być całkiem nieczuły na jej problemy. Trybuna
lokuje swoje sympatie po wiadomej stronie, ale w zakresie słowa pisanego skupia
się wyłącznie na muzyce. A tej ostatniej powstaje w stolicy Katalonii niepoliczalna wręcz
ilość, a co najważniejsze, wciąż wyposażać możemy ją we wszelkie atrybuty
wysokiej jakości.
Dziś cztery jesienne nowości, sygnowane naszym ulubionym
szyldem Discordian Records. Dwie pozycje katalogu głównego, o numerach 114 i
115, a także dwie pierwsze edycje sublabelu … Discordian Bootlegs! To właśnie
od tych ostatnich zaczniemy nasz krótki przegląd.
Discordian
Community Ensemble Las Cinco Estaciones (Discordian
Bootlegs, DL 2019)
Jeden z okrętów flagowych muzycznej Barcelony, Discordian
Community Ensemble, czyli dyrygowana improwizacja, prowadzona wg precyzyjnie
opracowanych scenariuszy i dwa nowe koncerty, które przy okazji otwierają inicjatywę
wydawniczą, o której wspomnieliśmy w preambule tekstu!
Jesteśmy w dzielnicy Gracia. W pierwszej kolejności
odwiedzamy klub Magia Roja (marzec
2019), a na scenie spotykamy następującą grupę muzyków: Iván González – trąbka,
Victor Colomer – puzon, Vicent Muñoz - … saxhorn, Miriam Reyes – narratorka, Vasco Trilla –
perkusjonalia, Pablo Schvarzman – gitara elektryczna, Dani Pucha – skrzypce,
João Braz – wiolonczela, Àlex Reviriego – kontrabas, wreszcie El Pricto –
kompozycja i dyrygentura. Odsłuch całości, która zwie się Las Cinco Estaciones, a składa się z pięciu części, zajmie nam 60 minut
i 6 sekund.
Dźwięki otwarcia przypadają w udziale narratorce, która
pięknym hiszpańskim (nie katalońskim!) prezentuje nam założenia …
Dyskordiamizmu *) w ujęciu dydaktycznym, a czynić to będzie w ramach introdukcji
każdej z pięciu części tego niezwykłego dramatu. Obok szelest i chrobot strun, które złorzeczą
i niosą wyłącznie złe wieści. Doskonale pamiętamy jednak, iż filozofia
dyskordiańska jest przede wszystko ogromnym żartem z głupoty ludzkości w ujęciu
dalece historycznym. Narracja sieje gromy skupienia, powagi i dbania o
poszczególne dźwięki. Trzy instrumenty dęte plotą gęstą pajęczynę fonii, cztery
strunowce też nie marnują tu choćby
sekundy, a narratorka i perkusjonalista dbają o wrażenie ogólne. Nad całością
dramaturgii czuwa zaś mistrz kompozycji i dyrygentury, one and only El Pricto! Orkiestra zdaje się czytać sygnały płynące
z zapisów kompozytorskich, ale jej skłonność do figli sprawia, iż opowieść
początkowo snuta poprzez małe, urywane frazy, dość szybko zbliża się do naszej
ulubionej metody improwizacji call &
responce. Narratorka sięga czasami po scat
lub melodyczny półśpiew, dęciaki
śpiewają i improwizują, strunowce zaś
improwizują i tańczą. Akcja toczy się wartko, zmiana goni tu zmianę, a wrzący
tygiel stylistycznych odniesień nie pozwala nam zapomnieć choćby przez ułamek
sekundy, iż znajdujemy się królestwie El Pricto. Conducted free chamber with high emotions! Druga opowieść toczy się
z pozoru nieco spokojniej. Narratorka bez zbędnej zwłoki czyni swoją powinność,
obok rechoce trąbka, a struny błyszczą złotym strumieniem upalonej filharmonii. Muzycy zgrabnie wchodzą w dramaturgiczne
spięcia w podgrupach, każdy ma tu odpowiedź na każde zadane pytanie, a
najpiękniejsze frazy zdają się słać gitara do pary ze skrzypcami. W 7 minucie
muzycy z namaszczenia dyrygenta decydują się na zmysłową, kolektywną
kulminację, która zdaje się komentować kolejną porcję filozoficznego wykładu
narratorki. Ta ostatnia, w ramach kolejnego odcinka specjalnego, proponuje
wokalną, repetytywną psychodelię, czym barwi flow narracji niemal na czerwono. Sam finał tej pieśni zionie już
ogniem wieczystym.
Trzecia porcja wykładu zdaje się być najspokojniejszą jego
częścią – struny ledwie dobywają dźwięki, płyną małymi frazami, wiolonczela
niemal czołga się po podłodze, a kompulsywny, intuicyjny drumming klei nierówności meta
rytmem, który nie wydaje się być zadanym na pięciolinii. Dla odmiany, dęciaki sprawiają wrażenie sterowanych wzrokiem dyrygenta. Cała narracja
budowana jest niezwykle skrupulatnie, wybrzmiewa zaś pięknymi, dłuższymi
frazami, podawanymi kolektywnie. Czwarta część, na zasadzie dysonansu, nabiera
dynamiki na starcie i nie jest skłonna zmienić swojej pozycji dramaturgicznej.
Puzon dyktuje tempo, strunowce
stroszą pióra w kolektywnej repetycji. Całość ma pazury, ale jest dość
precyzyjnie zaplanowana. Po niedługim czasie pięknie się jednak rozlewa w ocean
całkiem swobodnej improwizacji. Po 7 minucie ciekawe zwarcie w podgrupie z perkusjonaliami
w roli wiodącej (Vasco Trilla!). Na finał zaś kolektywna repetycja i garść
zgrzytów na kilku gryfach jednocześnie. Czas na ostatnią już partycję koncertu
– głos i komentarze dętych, strunowe dialogi i drobiny niemal post-rockowego smaku. Narracja zdaje się płynąć wedle wskazań El Pricto, ale wciąż nadyma
się i prycha suchym powietrzem. Całość systematycznie nabiera wiatru w żagle,
ale nigdzie się nie śpieszy - gitara slajsuje, talerze rezonują – jednocześnie
skupienie i rozchełstanie. Ostatnie dźwięki tego niezwykłego koncertu, to melodyjne
zaśpiewy narratorki, toczone na tle wybrzmiewających strunowców.
Discordian
Community Ensemble Degenerative Music #1
(Discordian Bootlegs, DL 2019)
Przenosimy się teraz o kilka przecznic, do klubu Soda Acústic (a na osi czasu cofamy się
do końcówki czerwca 2018 roku). Na wyjątkowo małej scenie klubowej melduje się
spora wataha muzykantów: Fernando Brox - flet i … harmonic singing, Almudena Vega – flet, Luiz Rocha – klarnet
basowy, Vicent Muñoz - … saxhorn,
Diego Caicedo – gitara elektryczna, Àlex Reviriego – bas elektryczny, Joni
Garlic – perkusja, Sarah Claman – skrzypce, Francesc Llompart – skrzypce, João
Braz – wiolonczela, Mariano Camarasa – wiolonczela i last, but not least El Pricto – koncept całości, dyrygentura i … spontaneous degenerator. Nagranie Degenerative Music #1, złożone z dwóch
części, potrwa 42 minuty i 3 sekundy.
Przed nami kolejna artystyczna wolta maestro El Pricto! Najpierw posłuchamy utworu kameralnego … Ludwiga
van Beethovena (Kwartet Smyczkowy No.6), potem zaś György Ligetiego (Kwartet
Smyczkowy, No.2). Oba w wersji zdegenerowanej
– muzycy nie będą grali wedle notyfikacji graficznej zacnych autorów, a
korzystać będą jedynie z osobistej gestykulacji El Pricto. Innym słowy –
klasyczna muzyka kameralna zdegenerowana
do poziomu improwizacji, czynionej przez 11-osobową orkiestrę, granej na żywo,
bez jakichkolwiek prób (zgodnie z opisem wydawcy).
Beethoven od
startu wydaje się być zadziorny, dynamiczny, komponowany w czasie rzeczywistym
trybem jak najbardziej kolektywnym. Dużo muzyków, jeszcze więcej wrażeń, zgrzyty
i kompulsywne suplesy dramaturgiczne, a wszystko podszyte wewnętrznym rytmem,
pełnym niepokoju, komentowanym małymi eksplozjami mocy. Momentami opowieść
smakuje niczym Different Trains
Steve’a Reicha, ale eksponowanym po dawce LSD wysokiej jakości. Elektryczny bas
Reviriego nadaje całej narracji odpowiedniej masywności, gitara Caicedo często
wspiera go w tym żmudnym dziele. Już w 4 minucie orkiestra potępionych
deprawatorów świętej klasyki proponuje pierwszy tego dnia stopping dramaturgiczny – struny skowyczą, a garść spokojniejszych
fraz pozostałych instrumentów płynie bez nadmiernego pośpiechu. Ta sielanka nie
trwa jednak długo – mała kotłowanina w dolnych partiach częstotliwości i bukiet
akustycznych zadziorów są już udziałem muzyków! Cios za cios – skromne
interludia i salwy przepięć energetycznych! Kipiel post-jazzu, kipiel
post-rocka, niewyczerpalne zasoby energii! Niby Beethoven, ale zdecydowanie gramy
tu muzykę El Pricto! Niebywała zmienność akcji, emocje, błyskotliwość i
temperamentność! Kameralistyka wyzwolona z wszelkich ograniczeń! Po 15 minucie
- jedna z nielicznych, pastelowych, wręcz łagodnych przebieżek na gryfach,
wewnątrz tub, po emalii werbla i tomów, czyniona wszakże w aurze mroku i silnie
skrywanego cierpienia. Pricto przyprawia Beethovenowi rogi, ale czyni to z
gracją niemalże anielską. Po 20 minucie opowieść delikatnie traci na
intensywności, ale nie na emocjach - rockowe kontrapunkty Reviriego i Caicedo,
którzy wciąż dbają na należytą dramaturgię. W tle płynie wataha strunowców, która zdaje się podawać
nieistniejący temat unisono. Na sam
finał, tuż przed upływem 30 minuty, prawdziwie ognista kipiel! Brawo!
Ligeti rodzi się w
niepokojącej, pełnej grozy sytuacyjnej ciszy. Rwane, nerwowe frazy, od ciszy do
hałasu i z powrotem. Narracja nabiera ekspresji, ale wszystko wydaje się dziać
pod pełną kontrolą El Pricto. Świetna ekspozycja pary fletów, komentowana przez
strunowce słodkim pasem zwinnych
dźwięków. Po 5 minucie całość nabiera dynamiki, a dobre rzeczy dzieją się także
w obrębie zestawu perkusyjnego. Zmiana goni zmianę, raz krótka kipiel, innym
razem zmysłowe hamowanie na rozgrzanych strunach – gęsto, frywolnie,
temperamentnie (znów gitara i bas!), niemal free rockowa eskalacja z mocnym drummingiem. Na ostatniej prostej tej trzynastominutowej
części improwizowanej klasyki, szalona orkiestra Pricto gra piekielnego marsza
z uśmiechem na ustach!
Loh
Treh Dehpiadadoh (Discordian
Records, DL 2019)
Przechodzimy do całkiem swobodnej improwizacji! Jedna z
dwóch najnowszych płyt regularnej edycji Discordian Records i trio o nazwie
własnej Loh Treh: Fernando Brox – flet, Diego Caicedo – gitara elektryczna oraz
João Braz – wiolonczela. Czyli muzycy, których już dziś słuchaliśmy, ponownie
klub Soda Acústic, a na osi czasu …
wracamy do marca bieżącego roku. Cztery improwizacje, 41 i pół minuty, skomplikowany
w każdym języku świata tytuł nagrania.
Akustyka Sody
prezentuje się na starcie koncertu w taki mniej więcej sposób – ostry szum z
wąskiej tuby fletu, drżenie gryfu gitary podłączonej do prądu, intensywny, choć
delikatny drumming, czyniony na
gryfie … wiolonczeli. Po paru chwilach budowania pierwszej fazy emocji, Caicedo
zaczyna liczyć metaliczne struny gitary, szczęśliwie wszystko się zgadza. Cello Braza brnie dolnym pasmem, brudnym,
intrygująco zakurzonym chamber. Flet
Broxa w tym gronie wydaje się być najbardziej groźny i najmniej obliczalny. Muzycy
zwinnie budują improwizację, co rusz uciekając w strefę fake sounds, tak charakterystyczną dla całej sceny Barcelony.
Kolejna faza, po 5 minucie – rytmiczne piłowanie strun wiolonczeli, ćwierkanie
fletu i taniec gitary na palcach. Opowieść toczy się kolektywnie, w pełni
demokratycznie, nabiera dynamiki niczym ryba powietrza w wodzie. Po chwili zejście
w ciszę – ponadgatunkowy free improv podawany ze smakiem, być może delikatnie
predefiniowany przed koncertem, przy wąskim, czerwonym barze. Akcja wartka, bez
punktów przystankowych – na finał tej części, kreowany przez pizzicato wiolonczeli, fragment bardzo
jazzowego frazowania. Druga opowieść także rodzi się z kolektywnego zacięcia,
od startu tonie w zadziornych foniach, podawanych bez sentymentów. Muzycy nie
stronią od incydentalnego hałasowania (flet!), nie brakuje im rockowej
ekspresji - taka oto kameralistyka na sterydach! Aż struny trzeszczą, aż tuba
skrzypi! Na wybrzmieniu garść preparacji i bystry półambient gitary.
Trzecia historia zaczyna się głośno, małymi, rwanymi frazami,
ale pełnymi wypolerowanych, wyrazistych dźwięków. Podskórny rytm, szeroki
bukiet błyskotliwych brzmień. Sucha gitara i czysta akustyka wiolonczeli i
fletu. Czas mija w mgnieniu oka. Czwarta improwizacja stawia na kolektywne
preparacje! Flet burczy, gitara pulsuje krwią post-rocka, cello rwie smyczek na strzępy, wykorzystując krawędzie gryfu.
Narracja znów nabiera intensywności i akustycznych kantów. Znów jest o krok od
hałasu. Mantryczny taniec zatracenia w błogości chwili. Flet zdaje się pokrzykiwać
z emocji, cello rytmicznie rzeźbi bruzdę
w ziemi, a gitara gotuje się w sosie własnym! Prawdziwe power trio! Po chwili muzycy zmysłowo tracą moc na wejściu i zacieśniają pierścień
preparacji. Caicedo wpada w ambientowe echo, Braz zaciska struny na gryfie, a Brox
narzeka na troski całego świata. Piękna, finałowa ekspozycja! Na ostatniej
prostej – flet brzmi niczym zamknięta tuba saksofonu tenorowego, wiolonczela osiąga
stan wrzenia, gitara śle zaś rockowe pociski na poste restante. Recenzent zdolny jest już tylko wykrzyczeć epickie what a game!
Marcel·lí
Bayer/Josep-María Balanyà Escletxa
(Discordian Records, DL 2019)
Czas na absolutnego świeżaka,
płytę, która swą premierę miała w ubiegłym tygodniu. Dwóch muzyków, których
łamy Trybuny jeszcze nie gościły:
Marcel·lí Bayer – saksofon barytonowy oraz Josep-Maria Balanyà – fortepian,
czasami preparowany. Początek lipca 2019 roku, klub, którego też jeszcze nie
znamy - Nota 79. Dwie improwizacje,
łącznie 39 minut i 15 sekund.
Zapraszamy na prawdziwie free jazzową podróż z saksofonem barytonowym,
który lubi brzmieć niczym saksofon tenorowy, dzierżony w dłoniach przez Evana
Parkera, i fortepianem, który preferuje aktywną postawę, głównie w pozycji nad
klawiaturą. Opowieść w trakcie całego koncertu toczy się wartko, nie zawiera
zbędnych punktów przystankowych, ani tym bardziej tzw. pustych przebiegów.
Muzycy równie dobrze radzą sobie w temperamentnych eskalacjach, jak i w
chwilach zadumy i dramaturgicznego zawieszenia. Zgrabnie budują narrację, nie
stronią od hałasu typowego dla wyzwolonego free jazzu, bez trudu schodzą także
w obszar ciszy, sonorystyki i niebanalnych preparacji. Zdają się mieć wiele
elementów dramaturgicznych tego koncertu pod całkowitą kontrolą. Po 6 minucie
pierwszego seta wychodzą z dźwięków –
tuba szumi suchym powietrzem, niemal słychać trzeszczące krzesełko pianisty.
Baryton plecie piękną, niezwykle wystudzoną opowieść, a piano, delikatnie
preparowane, po chwili wyprowadza narrację prawie niedostrzegalnym rytmem. W 17
minucie baryton zostaje na moment sam i zyskuje intrygujący pogłos. Piano też
ma swoje kilka samotnych sekund, zbogaconych okrzykami muzyków.
Druga improwizacja jest nieco krótsza. Zaczyna się pasmem
wzajemnych preparacji, czynionych po gołych strunach i pustych duszach.
Narracja budowana z małych fraz, zwinnie nabiera mocy. Z tą muzyką nie
odkrywamy niczego nowego, ale w towarzystwie tych akurat muzyków czujemy się
wyśmienicie! Po 10 minucie baryton i piano postanawiają budować bardziej
masywną, ekspresyjną narrację. Dynamika i bystry rytm są już jej atrybutami do
końca koncertu. Spektakl staje się przez to odrobinę przewidywalny
dramaturgicznie, ale sposób, w jaki muzycy gaszą płomień narracji, nadrabia tę
ambiwalencję z nawiązką.
*)
Dyskordianizm (ang. discordianism)
– za wikipedią: parodia religii stworzona około roku 1958 przez Kerry'ego
Thornleya i Gregory'ego Hilla. Nazwa dyskordianizm
pochodzi od rzymskiej bogini Dyskordii (grecka Eris). Kult ten sprzeciwia się
autorytetom, regułom i tradycji. Zasady dyskordianizmu są wyłożone w Principia Discordia, autorstwa
Malaklipsy Młodszego (Gregory'ego Hilla). Ruch dyskordiański jest również opisany
w powieści Trylogia Illuminatus!
Roberta Shea i Roberta Wilsona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz