wtorek, 5 listopada 2019

Discordian Records and its Community Ensemble! Loh Treh! Bayer & Balanya!


Barcelona przeżywa ciężkie chwile, ale świat wokół zdaje się być całkiem nieczuły na jej problemy. Trybuna lokuje swoje sympatie po wiadomej stronie, ale w zakresie słowa pisanego skupia się wyłącznie na muzyce. A tej ostatniej powstaje w stolicy Katalonii niepoliczalna wręcz ilość, a co najważniejsze, wciąż wyposażać możemy ją we wszelkie atrybuty wysokiej jakości.

Dziś cztery jesienne nowości, sygnowane naszym ulubionym szyldem Discordian Records. Dwie pozycje katalogu głównego, o numerach 114 i 115, a także dwie pierwsze edycje sublabelu … Discordian Bootlegs! To właśnie od tych ostatnich zaczniemy nasz krótki przegląd.




Discordian Community Ensemble  Las Cinco Estaciones (Discordian Bootlegs, DL 2019)

Jeden z okrętów flagowych muzycznej Barcelony, Discordian Community Ensemble, czyli dyrygowana improwizacja, prowadzona wg precyzyjnie opracowanych scenariuszy i dwa nowe koncerty, które przy okazji otwierają inicjatywę wydawniczą, o której wspomnieliśmy w preambule tekstu!

Jesteśmy w dzielnicy Gracia. W pierwszej kolejności odwiedzamy klub Magia Roja (marzec 2019), a na scenie spotykamy następującą grupę muzyków: Iván González – trąbka, Victor Colomer – puzon, Vicent Muñoz - … saxhorn,  Miriam Reyes – narratorka, Vasco Trilla – perkusjonalia, Pablo Schvarzman – gitara elektryczna, Dani Pucha – skrzypce, João Braz – wiolonczela, Àlex Reviriego – kontrabas, wreszcie El Pricto – kompozycja i dyrygentura. Odsłuch całości, która zwie się Las Cinco Estaciones, a składa się z pięciu części, zajmie nam 60 minut i 6 sekund.

Dźwięki otwarcia przypadają w udziale narratorce, która pięknym hiszpańskim (nie katalońskim!) prezentuje nam założenia … Dyskordiamizmu *) w ujęciu dydaktycznym, a czynić to będzie w ramach introdukcji każdej z pięciu części tego niezwykłego dramatu. Obok szelest i chrobot strun, które złorzeczą i niosą wyłącznie złe wieści. Doskonale pamiętamy jednak, iż filozofia dyskordiańska jest przede wszystko ogromnym żartem z głupoty ludzkości w ujęciu dalece historycznym. Narracja sieje gromy skupienia, powagi i dbania o poszczególne dźwięki. Trzy instrumenty dęte plotą gęstą pajęczynę fonii, cztery strunowce też nie marnują tu choćby sekundy, a narratorka i perkusjonalista dbają o wrażenie ogólne. Nad całością dramaturgii czuwa zaś mistrz kompozycji i dyrygentury, one and only El Pricto! Orkiestra zdaje się czytać sygnały płynące z zapisów kompozytorskich, ale jej skłonność do figli sprawia, iż opowieść początkowo snuta poprzez małe, urywane frazy, dość szybko zbliża się do naszej ulubionej metody improwizacji call & responce. Narratorka sięga czasami po scat lub melodyczny półśpiew, dęciaki śpiewają i improwizują, strunowce zaś improwizują i tańczą. Akcja toczy się wartko, zmiana goni tu zmianę, a wrzący tygiel stylistycznych odniesień nie pozwala nam zapomnieć choćby przez ułamek sekundy, iż znajdujemy się królestwie El Pricto. Conducted free chamber with high emotions! Druga opowieść toczy się z pozoru nieco spokojniej. Narratorka bez zbędnej zwłoki czyni swoją powinność, obok rechoce trąbka, a struny błyszczą złotym strumieniem upalonej filharmonii. Muzycy zgrabnie wchodzą w dramaturgiczne spięcia w podgrupach, każdy ma tu odpowiedź na każde zadane pytanie, a najpiękniejsze frazy zdają się słać gitara do pary ze skrzypcami. W 7 minucie muzycy z namaszczenia dyrygenta decydują się na zmysłową, kolektywną kulminację, która zdaje się komentować kolejną porcję filozoficznego wykładu narratorki. Ta ostatnia, w ramach kolejnego odcinka specjalnego, proponuje wokalną, repetytywną psychodelię, czym barwi flow narracji niemal na czerwono. Sam finał tej pieśni zionie już ogniem wieczystym.

Trzecia porcja wykładu zdaje się być najspokojniejszą jego częścią – struny ledwie dobywają dźwięki, płyną małymi frazami, wiolonczela niemal czołga się po podłodze, a kompulsywny, intuicyjny drumming klei nierówności meta rytmem, który nie wydaje się być zadanym na pięciolinii.  Dla odmiany, dęciaki sprawiają wrażenie sterowanych wzrokiem dyrygenta. Cała narracja budowana jest niezwykle skrupulatnie, wybrzmiewa zaś pięknymi, dłuższymi frazami, podawanymi kolektywnie. Czwarta część, na zasadzie dysonansu, nabiera dynamiki na starcie i nie jest skłonna zmienić swojej pozycji dramaturgicznej. Puzon dyktuje tempo, strunowce stroszą pióra w kolektywnej repetycji. Całość ma pazury, ale jest dość precyzyjnie zaplanowana. Po niedługim czasie pięknie się jednak rozlewa w ocean całkiem swobodnej improwizacji. Po 7 minucie ciekawe zwarcie w podgrupie z perkusjonaliami w roli wiodącej (Vasco Trilla!). Na finał zaś kolektywna repetycja i garść zgrzytów na kilku gryfach jednocześnie. Czas na ostatnią już partycję koncertu – głos i komentarze dętych, strunowe dialogi i drobiny niemal post-rockowego smaku. Narracja zdaje się płynąć wedle wskazań El Pricto, ale wciąż nadyma się i prycha suchym powietrzem. Całość systematycznie nabiera wiatru w żagle, ale nigdzie się nie śpieszy - gitara slajsuje, talerze rezonują – jednocześnie skupienie i rozchełstanie. Ostatnie dźwięki tego niezwykłego koncertu, to melodyjne zaśpiewy narratorki, toczone na tle wybrzmiewających strunowców.




Discordian Community Ensemble  Degenerative Music #1 (Discordian Bootlegs, DL 2019)

Przenosimy się teraz o kilka przecznic, do klubu Soda Acústic (a na osi czasu cofamy się do końcówki czerwca 2018 roku). Na wyjątkowo małej scenie klubowej melduje się spora wataha muzykantów: Fernando Brox - flet i … harmonic singing, Almudena Vega – flet, Luiz Rocha – klarnet basowy, Vicent Muñoz - … saxhorn, Diego Caicedo – gitara elektryczna, Àlex Reviriego – bas elektryczny, Joni Garlic – perkusja, Sarah Claman – skrzypce, Francesc Llompart – skrzypce, João Braz – wiolonczela, Mariano Camarasa – wiolonczela i last, but not least El Pricto – koncept całości, dyrygentura i … spontaneous degenerator. Nagranie Degenerative Music #1, złożone z dwóch części, potrwa 42 minuty i 3 sekundy.

Przed nami kolejna artystyczna wolta maestro El Pricto! Najpierw posłuchamy utworu kameralnego … Ludwiga van Beethovena (Kwartet Smyczkowy No.6), potem zaś György Ligetiego (Kwartet Smyczkowy, No.2). Oba w wersji zdegenerowanej – muzycy nie będą grali wedle notyfikacji graficznej zacnych autorów, a korzystać będą jedynie z osobistej gestykulacji El Pricto. Innym słowy – klasyczna muzyka kameralna zdegenerowana do poziomu improwizacji, czynionej przez 11-osobową orkiestrę, granej na żywo, bez jakichkolwiek prób (zgodnie z opisem wydawcy).

Beethoven od startu wydaje się być zadziorny, dynamiczny, komponowany w czasie rzeczywistym trybem jak najbardziej kolektywnym. Dużo muzyków, jeszcze więcej wrażeń, zgrzyty i kompulsywne suplesy dramaturgiczne, a wszystko podszyte wewnętrznym rytmem, pełnym niepokoju, komentowanym małymi eksplozjami mocy. Momentami opowieść smakuje niczym Different Trains Steve’a Reicha, ale eksponowanym po dawce LSD wysokiej jakości. Elektryczny bas Reviriego nadaje całej narracji odpowiedniej masywności, gitara Caicedo często wspiera go w tym żmudnym dziele. Już w 4 minucie orkiestra potępionych deprawatorów świętej klasyki proponuje pierwszy tego dnia stopping dramaturgiczny – struny skowyczą, a garść spokojniejszych fraz pozostałych instrumentów płynie bez nadmiernego pośpiechu. Ta sielanka nie trwa jednak długo – mała kotłowanina w dolnych partiach częstotliwości i bukiet akustycznych zadziorów są już udziałem muzyków! Cios za cios – skromne interludia i salwy przepięć energetycznych! Kipiel post-jazzu, kipiel post-rocka, niewyczerpalne zasoby energii! Niby Beethoven, ale zdecydowanie gramy tu muzykę El Pricto! Niebywała zmienność akcji, emocje, błyskotliwość i temperamentność! Kameralistyka wyzwolona z wszelkich ograniczeń! Po 15 minucie - jedna z nielicznych, pastelowych, wręcz łagodnych przebieżek na gryfach, wewnątrz tub, po emalii werbla i tomów, czyniona wszakże w aurze mroku i silnie skrywanego cierpienia. Pricto przyprawia Beethovenowi rogi, ale czyni to z gracją niemalże anielską. Po 20 minucie opowieść delikatnie traci na intensywności, ale nie na emocjach - rockowe kontrapunkty Reviriego i Caicedo, którzy wciąż dbają na należytą dramaturgię. W tle płynie wataha strunowców, która zdaje się podawać nieistniejący temat unisono. Na sam finał, tuż przed upływem 30 minuty, prawdziwie ognista kipiel! Brawo!

Ligeti rodzi się w niepokojącej, pełnej grozy sytuacyjnej ciszy. Rwane, nerwowe frazy, od ciszy do hałasu i z powrotem. Narracja nabiera ekspresji, ale wszystko wydaje się dziać pod pełną kontrolą El Pricto. Świetna ekspozycja pary fletów, komentowana przez strunowce słodkim pasem zwinnych dźwięków. Po 5 minucie całość nabiera dynamiki, a dobre rzeczy dzieją się także w obrębie zestawu perkusyjnego. Zmiana goni zmianę, raz krótka kipiel, innym razem zmysłowe hamowanie na rozgrzanych strunach – gęsto, frywolnie, temperamentnie (znów gitara i bas!), niemal free rockowa eskalacja z mocnym drummingiem. Na ostatniej prostej tej trzynastominutowej części improwizowanej klasyki, szalona orkiestra Pricto gra piekielnego marsza z uśmiechem na ustach!  




Loh Treh  Dehpiadadoh (Discordian Records, DL 2019)

Przechodzimy do całkiem swobodnej improwizacji! Jedna z dwóch najnowszych płyt regularnej edycji Discordian Records i trio o nazwie własnej Loh Treh: Fernando Brox – flet, Diego Caicedo – gitara elektryczna oraz João Braz – wiolonczela. Czyli muzycy, których już dziś słuchaliśmy, ponownie klub Soda Acústic, a na osi czasu … wracamy do marca bieżącego roku. Cztery improwizacje, 41 i pół minuty, skomplikowany w każdym języku świata tytuł nagrania.

Akustyka Sody prezentuje się na starcie koncertu w taki mniej więcej sposób – ostry szum z wąskiej tuby fletu, drżenie gryfu gitary podłączonej do prądu, intensywny, choć delikatny drumming, czyniony na gryfie … wiolonczeli. Po paru chwilach budowania pierwszej fazy emocji, Caicedo zaczyna liczyć metaliczne struny gitary, szczęśliwie wszystko się zgadza. Cello Braza brnie dolnym pasmem, brudnym, intrygująco zakurzonym chamber. Flet Broxa w tym gronie wydaje się być najbardziej groźny i najmniej obliczalny. Muzycy zwinnie budują improwizację, co rusz uciekając w strefę fake sounds, tak charakterystyczną dla całej sceny Barcelony. Kolejna faza, po 5 minucie – rytmiczne piłowanie strun wiolonczeli, ćwierkanie fletu i taniec gitary na palcach. Opowieść toczy się kolektywnie, w pełni demokratycznie, nabiera dynamiki niczym ryba powietrza w wodzie. Po chwili zejście w ciszę – ponadgatunkowy free improv podawany ze smakiem, być może delikatnie predefiniowany przed koncertem, przy wąskim, czerwonym barze. Akcja wartka, bez punktów przystankowych – na finał tej części, kreowany przez pizzicato wiolonczeli, fragment bardzo jazzowego frazowania. Druga opowieść także rodzi się z kolektywnego zacięcia, od startu tonie w zadziornych foniach, podawanych bez sentymentów. Muzycy nie stronią od incydentalnego hałasowania (flet!), nie brakuje im rockowej ekspresji - taka oto kameralistyka na sterydach! Aż struny trzeszczą, aż tuba skrzypi! Na wybrzmieniu garść preparacji i bystry półambient gitary.

Trzecia historia zaczyna się głośno, małymi, rwanymi frazami, ale pełnymi wypolerowanych, wyrazistych dźwięków. Podskórny rytm, szeroki bukiet błyskotliwych brzmień. Sucha gitara i czysta akustyka wiolonczeli i fletu. Czas mija w mgnieniu oka. Czwarta improwizacja stawia na kolektywne preparacje! Flet burczy, gitara pulsuje krwią post-rocka, cello rwie smyczek na strzępy, wykorzystując krawędzie gryfu. Narracja znów nabiera intensywności i akustycznych kantów. Znów jest o krok od hałasu. Mantryczny taniec zatracenia w błogości chwili. Flet zdaje się pokrzykiwać z emocji, cello rytmicznie rzeźbi bruzdę w ziemi, a gitara gotuje się w sosie własnym! Prawdziwe power trio! Po chwili muzycy zmysłowo tracą moc na wejściu i zacieśniają pierścień preparacji. Caicedo wpada w ambientowe echo, Braz zaciska struny na gryfie, a Brox narzeka na troski całego świata. Piękna, finałowa ekspozycja! Na ostatniej prostej – flet brzmi niczym zamknięta tuba saksofonu tenorowego, wiolonczela osiąga stan wrzenia, gitara śle zaś rockowe pociski na poste restante. Recenzent zdolny jest już tylko wykrzyczeć epickie what a game!




Marcel·lí Bayer/Josep-María Balanyà  Escletxa (Discordian Records, DL 2019)

Czas na absolutnego świeżaka, płytę, która swą premierę miała w ubiegłym tygodniu. Dwóch muzyków, których łamy Trybuny jeszcze nie gościły: Marcel·lí Bayer – saksofon barytonowy oraz Josep-Maria Balanyà – fortepian, czasami preparowany. Początek lipca 2019 roku, klub, którego też jeszcze nie znamy - Nota 79. Dwie improwizacje, łącznie 39 minut i 15 sekund.

Zapraszamy na prawdziwie free jazzową podróż z saksofonem barytonowym, który lubi brzmieć niczym saksofon tenorowy, dzierżony w dłoniach przez Evana Parkera, i fortepianem, który preferuje aktywną postawę, głównie w pozycji nad klawiaturą. Opowieść w trakcie całego koncertu toczy się wartko, nie zawiera zbędnych punktów przystankowych, ani tym bardziej tzw. pustych przebiegów. Muzycy równie dobrze radzą sobie w temperamentnych eskalacjach, jak i w chwilach zadumy i dramaturgicznego zawieszenia. Zgrabnie budują narrację, nie stronią od hałasu typowego dla wyzwolonego free jazzu, bez trudu schodzą także w obszar ciszy, sonorystyki i niebanalnych preparacji. Zdają się mieć wiele elementów dramaturgicznych tego koncertu pod całkowitą kontrolą. Po 6 minucie pierwszego seta wychodzą z dźwięków – tuba szumi suchym powietrzem, niemal słychać trzeszczące krzesełko pianisty. Baryton plecie piękną, niezwykle wystudzoną opowieść, a piano, delikatnie preparowane, po chwili wyprowadza narrację prawie niedostrzegalnym rytmem. W 17 minucie baryton zostaje na moment sam i zyskuje intrygujący pogłos. Piano też ma swoje kilka samotnych sekund, zbogaconych okrzykami muzyków.

Druga improwizacja jest nieco krótsza. Zaczyna się pasmem wzajemnych preparacji, czynionych po gołych strunach i pustych duszach. Narracja budowana z małych fraz, zwinnie nabiera mocy. Z tą muzyką nie odkrywamy niczego nowego, ale w towarzystwie tych akurat muzyków czujemy się wyśmienicie! Po 10 minucie baryton i piano postanawiają budować bardziej masywną, ekspresyjną narrację. Dynamika i bystry rytm są już jej atrybutami do końca koncertu. Spektakl staje się przez to odrobinę przewidywalny dramaturgicznie, ale sposób, w jaki muzycy gaszą płomień narracji, nadrabia tę ambiwalencję z nawiązką.


*)
Dyskordianizm (ang. discordianism) – za wikipedią: parodia religii stworzona około roku 1958 przez Kerry'ego Thornleya i Gregory'ego Hilla. Nazwa dyskordianizm pochodzi od rzymskiej bogini Dyskordii (grecka Eris). Kult ten sprzeciwia się autorytetom, regułom i tradycji. Zasady dyskordianizmu są wyłożone w Principia Discordia, autorstwa Malaklipsy Młodszego (Gregory'ego Hilla). Ruch dyskordiański jest również opisany w powieści Trylogia Illuminatus! Roberta Shea i Roberta Wilsona.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz