Archetyp swobodnej improwizacji w konstelacji saksofon –
kontrabas – perkusja powraca i, jak zawsze od 35 lat z okładem, kąsa doskonałą
muzyką. Udowadnianie powyższej tezy wydaje się kompletną stratą czasu, nawet
dla tych, którzy wspólne nagrania Evana Parkera, Barry Guya i Paula Lyttona
znają w stopniu ledwie dostatecznym.
Zatem bez zbędnych ceregieli przystępujemy do omówienia ich
kolejnego koncertowego nagrania. Połowa października roku 2017, Wileński
Festiwal Jazzowy, Rosyjski Teatr Dramatyczny. Parker gra na saksofonie
tenorowym (opis płyty sugeruje, iż także na sopranowym, ale po prawdzie,
recenzent nie przypomina sobie choćby jednej takiej chwili w trakcie niemal
godzinnego występu), Guy na kontrabasie, a Lytton na perkusji i instrumentach
perkusyjnych. Koncert składa się z trzech rozbudowanych fragmentów i krótkiego encore. Przy czym nagranie na nośniku
fizycznym (w tym wypadku LP) zawiera jedynie trzy pierwsze części (druga,
najdłuższa podzielona między strony winyla). Jeśli zatem chcemy posłuchać także
bisu, musimy sięgnąć po nagranie w wersji zamieszczonej na bandcampie wydawcy,
który jest litewski NoBusiness Records.
Początek koncertu czyniony jest bardzo statecznym krokiem trzech
nobliwych Panów, wszak każdy z nich już po 70. urodzinach. Saksofon tenorowy snuje dłuższe
frazy, struny kontrabasu lśnią czystością brzmienia, obok koci, od startu
aktywny drumming. Prawdziwa rozkosz
dźwięków, które znamy od tylu już lat, i które – wciąż nie do końca wiemy
dlaczego - nie potrafią nam się znudzić.
Pierwszym, godnym odnotowania wydarzeniem fonicznym jest pięknie brzmiąca,
melodyjna imitacja Parkera i Guya. Już w 4 minucie trio osiąga stan półgalopu,
by po kolejnych trzech minutach bystrze wyhamować. Parker na chwilę milknie
(będzie to robił na koncercie bardzo konsekwentnie, dzięki czeku aż do samego
finału nie będzie mu brakować pary w płucach na eksplozywne wybuchy dźwiękowych
emocji), a narrację prowadzą kontrabas i perkusja, w sumie na dość dużej
dynamice mimo spowolnienia, które miało miejsce parę chwil temu. I tu także napotykamy
na garść dobrej imitacji, co dla tych muzyków jest zresztą bułką z masłem, grają bowiem ze sobą od czasów, kiedy Wasz recenzent
chodził jeszcze do szkoły średniej. De
facto wyraźne spowolnienie mam miejsce dopiero przed upływem 10 minuty, gdy
powraca saksofon, w ruch idą perkusyjne szczoteczki, a w rękach kontrabasisty
pojawia się smyczek. Kolejnym krokiem jest zejście w prawdziwą ciszę i
zwieńczenie pierwszej improwizacji szmerem strun i szelestem perkusjonalii.
Druga, ponad 22-minutowa porcja dźwiękowych cudów rodzi się
na samym dnie tuby saksofonu, tuż nad podłogą, w miejscu, w którym posadowiona
jest nóżka kontrabasu. Rozbudowane intro Parkera, czynione oddechem
cyrkulacyjnym, stawia nasze endorfiny na baczność! Przed upływem 3 minuty ze snu
wybudza się smyczek, który pieści struny, podczas gdy obok dzwonią puste dysze
– dark impro duo as well! W 5 minucie
swe życie rozpoczynają drummerskie talerze,
czemu towarzyszy samotny kontrabas. Piękne, barokowe cuda Guya przy jakże
skromnym akompaniamencie Lyttona. Powrót saksofonu, który zmysłowo prycha, kieruje
muzyków ku dynamicznej, trzyosobowej już narracji. Opowieść płynie wartkim
strumieniem i skrzy się urodą, godną ósmego cudu świata – intensywnie, masywnie
i dynamicznie, jakby wszyscy śpiewali tu jedną pieśń ku wiecznej chwale
swobodnej improwizacji. Muzycy zupełnie przy okazji, po raz kolejnego tego
wieczoru, dowodzą, iż są w doskonałej formie fizycznej (a zatem, nie tylko artystycznej!).
Dwunastą minutę wyznacza stopping –
solowa ekspozycja Lyttona, która brzmi niczym mała orkiestra bystrych doboszy,
tuż po skromnej dawce LSD. Po kolejnych dwóch minutach zaczyna się panowanie królestwa
kontrabasu. Instrument łapie pogłos w żagle, muzyk rwie struny, jedna po drugiej.
Komentarz perkusjonalii – what a game! 16
minuta, powrót saksofonu i trio zaczyna grać … marsza, by po chwili przejść w
stan wzmożonej aktywności. Finał jest intensywny, ale inny niż w pierwszej
fazie koncertu – dużo tu powietrza pomiędzy frazami, całość jakby wypełniona
masywnym, kosmicznym oddechem. No i cudowne gaszenie płomienia…
Wprowadzenie do trzeciej improwizacji przypada w udziale
kontrabasiście. Zadziorny smyk, pulsujące echo, grzmoty i ćwierć melodie
pomiędzy strunami – symfonia akustycznej rozkoszy, truely masterpiece! Jeśli jeszcze nie wiedzie, dlaczego Barry Guy
jest muzycznym geniuszem, a macie jedynie trzy i pół minuty, by się o tym
przekonać, to właśnie jest ten moment! Po tym czasie podłącza się Lytton i
muzycy budują kolejną fantastyczną ekspozycje w duecie. Dość szybko wchodzą w
bardziej dynamiczną fazę, wciąż wszakże pozostając duetem. Nabierają ognia, a
potem hamują i czynią kolejne akustyczne cuda. Saksofon wchodzi po gry dopiero
po upływie ósmej minuty. Narracja nabiera zwiewności i emocji – smyczek,
wypoczęty tenor i kind of circulate
drumming. Jeszcze przed upływem 12 minuty, Parker czyni solową ekspozycję,
a w tle słyszymy głuchy pomruk smyczka. Kontrabas zdaje się rysować ramy rytmu,
tenor mantruje na jednym oddechu, a perkusja dynamizuje całość, okładając
pałeczkami tom po tomie. Extraordinary
powerfull trio! Kolektywne hamowanie z saksofonem w roli głównej kończy
kolejny ważny odcinek historii gatunku, zwanego po bailey’owsku freely improvised music.
Niespełna czterominutowy bis (już poza granicą czarnego
krążka), budowany małymi frazami smyka, podmuchami tenoru (no i gdzie ten
sopran?) i drżeniem werbla, to jakby dramaturgiczne resume całego koncertu. A po burzy oklasków, która wieńczy ów
niebywały spektakl, śmiało możemy wstać już z kolan.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz