czwartek, 21 listopada 2019

Evan Parker, Barry Guy & Paul Lytton! Concert in Vilnius!


Archetyp swobodnej improwizacji w konstelacji saksofon – kontrabas – perkusja powraca i, jak zawsze od 35 lat z okładem, kąsa doskonałą muzyką. Udowadnianie powyższej tezy wydaje się kompletną stratą czasu, nawet dla tych, którzy wspólne nagrania Evana Parkera, Barry Guya i Paula Lyttona znają w stopniu ledwie dostatecznym.

Zatem bez zbędnych ceregieli przystępujemy do omówienia ich kolejnego koncertowego nagrania. Połowa października roku 2017, Wileński Festiwal Jazzowy, Rosyjski Teatr Dramatyczny. Parker gra na saksofonie tenorowym (opis płyty sugeruje, iż także na sopranowym, ale po prawdzie, recenzent nie przypomina sobie choćby jednej takiej chwili w trakcie niemal godzinnego występu), Guy na kontrabasie, a Lytton na perkusji i instrumentach perkusyjnych. Koncert składa się z trzech rozbudowanych fragmentów i krótkiego encore. Przy czym nagranie na nośniku fizycznym (w tym wypadku LP) zawiera jedynie trzy pierwsze części (druga, najdłuższa podzielona między strony winyla). Jeśli zatem chcemy posłuchać także bisu, musimy sięgnąć po nagranie w wersji zamieszczonej na bandcampie wydawcy, który jest litewski NoBusiness Records.




Początek koncertu czyniony jest bardzo statecznym krokiem trzech nobliwych Panów, wszak każdy z nich już po 70. urodzinach. Saksofon tenorowy snuje dłuższe frazy, struny kontrabasu lśnią czystością brzmienia, obok koci, od startu aktywny drumming. Prawdziwa rozkosz dźwięków, które znamy od tylu już lat, i które – wciąż nie do końca wiemy dlaczego  - nie potrafią nam się znudzić. Pierwszym, godnym odnotowania wydarzeniem fonicznym jest pięknie brzmiąca, melodyjna imitacja Parkera i Guya. Już w 4 minucie trio osiąga stan półgalopu, by po kolejnych trzech minutach bystrze wyhamować. Parker na chwilę milknie (będzie to robił na koncercie bardzo konsekwentnie, dzięki czeku aż do samego finału nie będzie mu brakować pary w płucach na eksplozywne wybuchy dźwiękowych emocji), a narrację prowadzą kontrabas i perkusja, w sumie na dość dużej dynamice mimo spowolnienia, które miało miejsce parę chwil temu. I tu także napotykamy na garść dobrej imitacji, co dla tych muzyków jest zresztą bułką z masłem, grają bowiem ze sobą od czasów, kiedy Wasz recenzent chodził jeszcze do szkoły średniej. De facto wyraźne spowolnienie mam miejsce dopiero przed upływem 10 minuty, gdy powraca saksofon, w ruch idą perkusyjne szczoteczki, a w rękach kontrabasisty pojawia się smyczek. Kolejnym krokiem jest zejście w prawdziwą ciszę i zwieńczenie pierwszej improwizacji szmerem strun i szelestem perkusjonalii.

Druga, ponad 22-minutowa porcja dźwiękowych cudów rodzi się na samym dnie tuby saksofonu, tuż nad podłogą, w miejscu, w którym posadowiona jest nóżka kontrabasu. Rozbudowane intro Parkera, czynione oddechem cyrkulacyjnym, stawia nasze endorfiny na baczność! Przed upływem 3 minuty ze snu wybudza się smyczek, który pieści struny, podczas gdy obok dzwonią puste dysze – dark impro duo as well! W 5 minucie swe życie rozpoczynają drummerskie talerze, czemu towarzyszy samotny kontrabas. Piękne, barokowe cuda Guya przy jakże skromnym akompaniamencie Lyttona. Powrót saksofonu, który zmysłowo prycha, kieruje muzyków ku dynamicznej, trzyosobowej już narracji. Opowieść płynie wartkim strumieniem i skrzy się urodą, godną ósmego cudu świata – intensywnie, masywnie i dynamicznie, jakby wszyscy śpiewali tu jedną pieśń ku wiecznej chwale swobodnej improwizacji. Muzycy zupełnie przy okazji, po raz kolejnego tego wieczoru, dowodzą, iż są w doskonałej formie fizycznej (a zatem, nie tylko artystycznej!). Dwunastą minutę wyznacza stopping – solowa ekspozycja Lyttona, która brzmi niczym mała orkiestra bystrych doboszy, tuż po skromnej dawce LSD. Po kolejnych dwóch minutach zaczyna się panowanie królestwa kontrabasu. Instrument łapie pogłos w żagle, muzyk rwie struny, jedna po drugiej. Komentarz perkusjonalii – what a game! 16 minuta, powrót saksofonu i trio zaczyna grać … marsza, by po chwili przejść w stan wzmożonej aktywności. Finał jest intensywny, ale inny niż w pierwszej fazie koncertu – dużo tu powietrza pomiędzy frazami, całość jakby wypełniona masywnym, kosmicznym oddechem. No i cudowne gaszenie płomienia…

Wprowadzenie do trzeciej improwizacji przypada w udziale kontrabasiście. Zadziorny smyk, pulsujące echo, grzmoty i ćwierć melodie pomiędzy strunami – symfonia akustycznej rozkoszy, truely masterpiece! Jeśli jeszcze nie wiedzie, dlaczego Barry Guy jest muzycznym geniuszem, a macie jedynie trzy i pół minuty, by się o tym przekonać, to właśnie jest ten moment! Po tym czasie podłącza się Lytton i muzycy budują kolejną fantastyczną ekspozycje w duecie. Dość szybko wchodzą w bardziej dynamiczną fazę, wciąż wszakże pozostając duetem. Nabierają ognia, a potem hamują i czynią kolejne akustyczne cuda. Saksofon wchodzi po gry dopiero po upływie ósmej minuty. Narracja nabiera zwiewności i emocji – smyczek, wypoczęty tenor i kind of circulate drumming. Jeszcze przed upływem 12 minuty, Parker czyni solową ekspozycję, a w tle słyszymy głuchy pomruk smyczka. Kontrabas zdaje się rysować ramy rytmu, tenor mantruje na jednym oddechu, a perkusja dynamizuje całość, okładając pałeczkami tom po tomie. Extraordinary powerfull trio! Kolektywne hamowanie z saksofonem w roli głównej kończy kolejny ważny odcinek historii gatunku, zwanego po bailey’owsku freely improvised music.

Niespełna czterominutowy bis (już poza granicą czarnego krążka), budowany małymi frazami smyka, podmuchami tenoru (no i gdzie ten sopran?) i drżeniem werbla, to jakby dramaturgiczne resume całego koncertu. A po burzy oklasków, która wieńczy ów niebywały spektakl, śmiało możemy wstać już z kolan.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz