wtorek, 22 września 2020

Darrifourcq, Hermia, Ceccaldi and … Kaiju Eat(s) Cheeseburgers!


Zapraszamy na krytycznie interesującą przygodę muzyczną związaną z jedzeniem … cheeseburgerów! Nim jednak przeniesiemy się do belgijskiego studia nagraniowego, by posłuchać, co ma nam do zagrania dwóch Francuzów i jeden Belg, potrzebna jest drobna introdukcja. Mała opowieść o tym, jak wytrwany szperacz i poszukiwacz ciekawych dźwięków po raz kolejny znalazł coś wartościowego w oceanie muzyki produkowanej przez improwizatorów - na całym świecie, w każdej sekundzie naszej pokrętnej reality.

Trzy lata temu w odtwarzaczu redakcji pojawiło się nagranie Lignes de Crêtes (Clean Feed, CD 2017), firmowane przez francuskiego klarnecistę Jean-Brice’a Godeta, którego w żmudnym dziele kolektywnej, wyważonej improwizacji wspomagali – świetne nam znany kontrabasista Pascal Niggenkemper i …. zupełnie nierozpoznawalny dla nas wówczas drummer Sylvain Darrifourcq. Płyta definitywnie nas zachwyciła (po prawdzie nikt nie wie, dlaczego jej recenzja ostatecznie nie trafiła na łamy Trybuny), była bowiem świetnym dowodem rzeczowym w nieustającej dyskusji wewnątrzredakcyjnej na temat jakości artystycznego współistnienia dźwięków żywych i syntetycznych w muzyce improwizowanej. Dowodziła niezbicie, iż owo współistnienie potrafi przybierać fantastyczną postać. Niewątpliwie kluczową w tym dziele była rola perkusisty, który choć nie korzystał w zasadzie z elektroniki, pięknie korelował się z brzmieniami, które generował kontrabasista przy użyciu kilku kabli i paru tajemniczych obiektów. Rzeczony perkusista korzystał także z cytry (zither), której rezonujące brzmienie kapitalnie łączyło się z żywym klarnetem i wspomaganym elektronicznie kontrabasem.

Wasz recenzent po następnych dwóch latach trafił na kolejną płytę z udziałem Darrifourcqa (dodajmy, iż muzyk w tzw. międzyczasie przewinął się przez orkiestrę Eve Risser!). Tym razem było to nagranie God At The Casino (Babel, CD 2015), w trakcie którego Sylvain spotkał Valentina Ceccaldiego na wiolonczeli (yeah!) i kolejną wówczas dla redakcji tajemniczą postać – saksofonistę Manuela Hermię. Scenariusz znów się powtórzył. Doskonała płyta (choć bardzo odległa estetycznie od improwizacji u boku Godeta), szczere zachwyty m.in. nad umiejętnym wplątywaniem wątków syntetycznych w brzmienia żywych, rozimprowizowanych instrumentów i … brak recenzji (oj, brakuje czasu i miejsca na opisywanie starych płyt, czyż to nie jedno z największych przekleństw recenzenta muzyki improwizowanej?). Uff… do brzegu! Dokładnie w ostatni piątek swoją premierę miała nowa płyta tria, o którym przed momentem wspomnieliśmy!

 


Panie i Panowie!

Sylvain Darrifourcq na perkusji, instrumentach perkusyjnych i cytrze, Valentin Ceccaldi na wiolonczeli i Manuel Hermia na saksofonie tenorowym! Krążek zwie się Kaiju Eats Cheeseburgers, a na nośniku CD dostarcza go label Hector/ Full Rhizome. Pięć kompozycji (a jakże!), 42 minuty i jedna sekunda.

Podobnie, jak w przypadku pierwszej płyty, trio produkuje swoją improwizowaną muzykę na bazie kompozycji przygotowanych przez każdego z muzyków. To na ogół zapisy struktury utworów, tudzież przebiegów improwizacji, ale czasami niezwykle precyzyjne. Istotą bowiem muzyki tria jest chwilami niezwykle rockowa gra wiolonczelisty i perkusisty, w którą wplata się permanentnie improwizujący saksofonista. Kompozycje każdego z muzyków - już po poznaniu dwóch płyt grupy - są z miejsca rozpoznawalne. Utwory Ceccaldiego bazują na ostrych riffach wiolonczeli, która na ogół prowadzi narrację i nie stroni od rockowych, by nie rzecz hc-punkowych schematów prowadzenia rytmu i kształtowania dynamiki. Utwory Darrifourcqa koncentrują się na obudowywaniu perkusyjnej narracji tysiącami wspaniałych dźwięków i innych struktur para rytmicznych (muzyk potrafi generować na cytrze niebywałe frazy, które rezonują, wpadają w mantryczne repetycje, potrafią chwilami brzmieć niemal syntetycznie, zwłaszcza w korelacji z masywnym, na poły rockowym drummingiem). Wreszcie utwory Hermii – spokojne, medytacyjne, nastawione na moc swobodnych improwizacji, kapitalnie uzupełniają temperamentne i gotujące się z emocji utwory kolegów. A najbardziej niebywałym zjawiskiem tego akurat tria jest jego brzmienie – muzycy, którzy grają wyłącznie na akustycznych instrumentach (na nowej płycie Sylvain nie sięga po elektronikę), potrafią brzmieć, jak prawdziwy rockowy band, zaprawiony odrobinę subtelniejszą meta elektroniką. Ale dość tych przemówień, Panie Recenzencie, zajrzyjmy wreszcie do środka! Here it is!

Kaiju Eats Cheeseburgers. Słowo się rzekło – masywny riff wytryskuje spod smyczka wiolonczeli i wzywa pozostałych na rykowisko! Perkusja idzie w ślad za nim, lepi się do gryfu i stawia rockowe stemple mocy. Saksofon oddycha na boku i śle garść zalotnych fraz. Od startu emocje, pot i … niemal diabelska precyzja. Połamane frazy sekcji rytmu i duchowa swoboda dęciaka. Cello brzmi jak gitara basowa, praca perkusji przypomina mały nalot dywanowy. Pierwsze wytłumienie przychodzi już w połowie czwartej minuty. Wiolonczela repetuje, saksofon preparuje, a perkusjonalne błyskotki budują zmysłowe slow motion. W połowie siódmej minuty nowy riff z gryfu strunowca - perkusja uczepiona u boku, saksofon zaczynający śpiewać. Wszystko pachnie dobrym fussion, po czym nabiera free jazzowego ognia i perfekcyjnie gaśnie.

Ma-rie Antoi-nette. Na wejściu suche drony szeleszczących strun, w tle płynny saksofon. Spokojna opowieść, która już na tym etapie ma swój wewnętrzny rytm. Pierwsze dźwięki talerzy pojawiają się dopiero po upływie trzech minut, ale w ułamku sekundy wkładają rockowy drive w szprychy leniącej się narracji. Jeszcze przed upływem piątej minuty flow, budowany riffem wiolonczeli, wchodzi w stadium kompulsywnego, rockowego powtórzenia, które kipi emocjami i zdrowym pomyślunkiem dramaturgicznym. Muzycy osiągają stan zwinnego galopu – saksofon gra jazz, sekcja grzmi dobrym post-rockiem. Na sam koniec płoną już ogniem, dewastowani połamanym rytmem cello i perkusji.

Disruption. Uff… zaczynamy niemal w ciszy. Talerze? Miski? Szarpanie za struny? Drony z werbla? To smyczek, czy może oddech z dna tuby saksofonu? Coś pulsuje, czy to cytra? Tajemnica zdaje się tu gonić tajemnicę. Repetytywna, nieistniejąca post-elektronika buduje zmysłową opowieść, która stawia wyłącznie znaki zapytania. Na scenie trzy, chwilami cztery instrumenty akustyczne, a słuchacz wydaje się być kompletnie zagubiony, nie jest bowiem w stanie wskazać źródła większości dźwięków. Drony, migotania, szmery i szelesty. Sylvain włącza tryb deep slow drumming, który porządkuje opowieść i nadaje kierunek jej marszu. Trio osiąga ostatni dźwięk z miną niewiniątka.

Bye Bye Charbon. Agresywny riff z wiolonczeli gwałtownie wytrąca nas z letargu poprzedniej, niemal trzynastominutowej kompozycji. Jego hc-punkowe przełomy do pary z perkusją obudzą nawet umarłego! Saksofon stroni od emocji, repetuje i czeka na przebieg zdarzeń. Niesiony rockową ekspresją kolegów Hermia włącza jednak przerzutkę free jazzową. Wszystkie instrumenty wchodzą na poziom zdrowego, niczym nieskrępowanego hałasu. Emocje sięgają zenitu. Drobne, repetujące pizzicato wiolonczeli w ramach dramaturgicznej niespodzianki, kilka hc-punkowych przełomów i płynnie docieramy do ostatniej części….

Collapse in Sportswear. … która rodzi się w tajemniczej poświacie post-drummingu. Cytra proponuje pulsacje, ktoś bije w struny tuż przy samej podłodze. Small percussion buduje dronową poświatę. Cały flow zaczyna ociekać elektroakustyką, drży, dudni i grzmi, a my wciąż nie znamy źródła zasilania w prąd zmienny. Sylvain, co rusz podrzuca nam jakiś perłowy dźwięk, zaskakuje, rozsyła niezaadresowane pocztówki. Zupełnie nie dostrzegamy, iż saksofon w zasadzie milczy, bądź parska plamami ciszy. Wiolonczela oddycha, czeka na ostatni dźwięk. Mistrzem ceremonii pozostaje perkusista i jego tajemnicze przedmioty.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz