piątek, 12 lutego 2021

Colin Webster in three bodies! As Kodian, vs Amp and as Karate!


Colin Webster wchodzi na łamy Trybuny zawsze głównym wejściem, definitywnie bez konieczności pukania, ani nawet dezynfekcji rąk! Dziś przed nami dwie absolutne świeżynki, płyty, które swoją premierę mają dopiero w drugiej połowie bieżącego miesiąca oraz jedna, drobna zaległość z roku 2020, ale cóż to za zaległość, skoro premiera nagrania miała miejsce w drugiej połowie grudnia.

Trzy nowe pozycje w dorobku londyńskiego saksofonisty, to kolejna koncertowa płyta jednego z najbardziej ognistych i stylowych working bandów współczesnego free jazzu – Kodian Trio, solowa ekspozycja na saksofon barytonowy w starciu z amplifikatorem, wreszcie kwartet Karate, którego wybuchowe oblicze poznać mogli stali bywalcy pewnego poznańskiego festiwalu muzyki spontanicznej w październiku roku 2019, w trakcie trzeciej edycji imprezy.

 


Kodian Trio  Live at BRÅKFest (OEM Records, CD 2021)

Na początek dzisiejszego spotkania z saksofonistą zapraszamy do Londynu, na koncert, który odbył się na początku ubiegłego roku w ramach kolejnej edycji cyklu BRÅKFest. Websterowi (saksofon altowy) towarzyszą – Dirk Serries (gitara elektryczna) i Andrew Lisle (perkusja). Na srebrnym krążku odnajdujemy jeden trak, który trwa 24 minuty i 20 sekund.

Muzycy od pierwszej nanosekundy nagrania odważnie skaczą w ogień. Ostry, drapieżny, dynamiczny flow, realizowany w subdoskonałych okolicznościach brzmieniowych, które zdają się jednak zdobić improwizację, niż jej szkodzić. Mistrzem dramaturgii koncertu jawi się nade wszystko perkusista. Swoją efektowną pracą napędza tempo narracji, raz za razem wypuszcza na ogniste łowy saksofon i gitarę, jak trzeba gra bluesa albo punkowe połamańce. Nieustannie stymuluje partnerów do wzmożonej aktywności i pozostawania w pełnej gotowości na każdą woltę w zakresie rytmu lub dynamiki. Wraz z wybiciem szóstej minuty na moment zostaje sam, kreując pierwszy punkt zwrotny improwizacji. Gitarzysta snuje płynne fonie na wystudzonych strunach, a saksofonista milczy. Po chwili ten ostatni powraca z uśmiechem na ustach, w nastroju do sprawiania figla za figlem. Czuć, że spowolnienie jest tylko chwilowe. Lisle dokłada do ognia i muzycy wchodzą w drugą już kipiel w trakcie tego koncertu, jakkolwiek tym razem realizowaną w nieco innych warunkach brzmieniowych. Gitara pulsuje pełniejszym, na poły rockowym soundem, a lot saksofonu ma ewidentnie parametry wznoszące. Kolejne tłumienie emocji następuje tuż przed końcem 10 minuty. W tej sytuacji narracja odpoczywa na barkach gitary, która smaruje post-bluesowe abstrakcje, mając do dyspozycji szumiące perkusjonalia w tle. Saksofon podłącza się wyjątkowo delikatnymi frazami, niczym właśnie wybudzony ze snu skowronek. Improwizacja przed dłuższą chwilę pozostaje w stadium slow motion. Gitara produkuje ambient, błyszczą talerze, ale saksofon zaczyna już drążyć nowy wątek. Pętli się i nabiera dynamiki. W ułamku sekundy trio znów idzie w tango, mając w arsenale swoich środków rażenia rozgrzaną, ale jakże post-ambientową gitarę, która czerpie inspiracje także z czerstwego rocka. Tempo rośnie z każdą sekundą, ale po upływie 16 minuty improwizacja znów intrygująco gaśnie.

Obowiązki podtrzymywania płomienia narracji przejmuje teraz na siebie saksofon. Śle zmysłowe drony i czeka na partnerów. Perkusja powraca interwałami, a gitara zdaje się być wyjątkowo spokojna i na poły melodyjna. Nowy wątek muzycy budują tym razem dość cierpliwie i etapami. Tuż przed upływem 20 minuty płoną już jednak ogniem piekielnym – bystry full drumming, wysoko podwieszony alt i gitara, która pachnie powłóczystym post-bluesem. Po kilkudziesięciu sekundach muzycy delikatnie zwalniają i zaczyna się gra na małe pola, pełna zadziornych ripost. Niedługo potem opowieść zaczyna już definitywnie przygasać, zdaje się być bardzo swobodna, ale także odrobinę mroczna. Ostatnie dźwięki należą do szumiących perkusjonalii i publiczności, która nagradza artystów oklaskami.

 


Colin Webster  vs Amp (Raw Tonk Records, LP 2021)

Webster dostarcza nam solowych nagrań dość regularnie. Za każdym razem jest to rodzaj warsztatu, próba szlifowania kolejnej koncepcji, polegającej na sytuowaniu saksofonu w pewnych okolicznościach akustycznych. Poznaliśmy już nagrania interaktywne z taśmą (vs Tapes), a także niesamowity krążek Hiss, na którym dźwięk saksofonu został skompresowany i przypominał post-elektroniczny dron białego szumu. Tym razem Colin realizuje koncept współpracy saksofonu barytonowego z urządzenia kreującymi pogłos i amplifikującymi jego dźwięk źródłowy (wedle opisu są to: Fender Twin Reverb, Bassman amps). Muzyk zaznacza także, iż na płycie słyszymy dźwięki, jakie powstawały na żywo, innymi słowy - no overdubs, effects or edits. Nagranie studyjne dokładnie sprzed roku, zrealizowane w londyńskim Hackney Road Studios, składa się z dziesięciu miniatur (like sound challange), które trwają łącznie mniej niż 30 minut.  Zupełnie przy okazji zaznaczmy, iż vs Amp, to pięćdziesiąta pozycja w katalogu Raw Tonk! Gratulacje!

Na początek Colin proponuje małą zabawę rytmiczną. Baryton w roli perkusji, która bije niczym serce w płomieniach skwierczącego amplifikatora. Pod spodem narracji rodzą się małe dźwięki. Dwie kolejne miniatury, to podmuchy powietrza z tuby, najpierw jakby wilgotnego, znad oceanu, potem suchego, bardziej pustynnego. W tle równomiernie bełkoczą dysze. Zaraz potem baryton buduje dron, który drży i pulsuje, żłobi bruzdy w ziemi, by w kolejnym odcinku piąć się ku górze i łapać szlam rytmu. W szóstej opowieści dyktat tegoż rytmu wydaje się być największy – można tu nawet tupać nogą i podśpiewywać pod nosem. Drums like post-techno dream! Tuż po nim, kolejny dron, który sunie nisko przy podłodze w tempie marsza pogrzebowego. Brudny, zamulony, ale zmysłowy taniec martwych dysz. W tle coś pulsuje, znów w estetyce post-techno. Ósma część syczy mrocznym rezonansem, a dysze z trudem łapią oddech. W przedostatniej części słyszymy dźwięki elektroakustyczne – całość drży i pulsuje na granicy przesteru, niczym bas elektryczny, który hamuje z piskiem opon. Wreszcie finał i półdźwięczny szum skondensowanego powietrza w tubie. Dygocząca sinusoida emocji, która na ostatniej prostej pachnie niemal rockową ekspresją.

 


Colin Webster/ Witold Oleszak/ Paweł Doskocz/ Andrew Lisle  Karate (Raw Tonk Records, CD 2020)

Po dwóch wizytach w stolicy Zjednoczonego Królestwa swobodnej improwizacji, zapraszamy do Poznania, na pierwszy koncert drugiego dnia trzeciej edycji Spontaneous Music Festival, która odbyła się jesienią 2019 roku. Na dragonowej scenie kwartet stworzony na potrzeby tego akurat miejsca i czasu na osi historii gatunku, a zatem definitywnie ad hoc, o uroczej nazwie własnej Karate: Colin Webster (saksofon altowy), Witold Oleszak (organy Hammonda), Paweł Doskocz (gitara elektryczna) oraz Andrew Lisle (perkusja). Koncert składa się z dwóch części, głównej i rozbudowanego encore, trwających łącznie 35 minut i 22 sekundy.

Pierwsze dźwięki dostarcza perkusja, tuż obok szumi gitarowy amplifikator, subtelnie prycha saksofon. Dynamika rodzi się po dwóch minutach, głównie z woli gitary i bystrych talerzy. Po chwili pierwszy dźwięk wydają organy, pozornie pasywny, ale siejący grozę. Pierwsza zaś kipiel rodzi się niemal samoistnie! Grające na przeciwległych flankach gitara i organy mkną po szczęście stopione w jeden strumień post-fussion-rocka, niesieni dynamiką perkusji. Saksofon na chwilę milknie, a gdy wraca, całość opowieści po raz pierwszy łapie oddech spokoju, jakkolwiek na niedługą chwilą. Gitara i organy znów znajdują wspólny, tym razem nieco oniryczny punkt widzenia i zaczynają mącić pozorny ład improwizacji. Saksofon i perkusja wgryzają się w to z mistrzowską precyzją. Kwartet ad hoc definitywnie pracuje tu na świetnej komunikacji wewnętrznej. Wraz z wybiciem 11 minuty muzycy dość zdecydowanie wchodzą w obszar zbliżony do ciszy. Zaczyna się na gra na małe pola bez udziału gitary. Dobrze iskrzy na linii saksofon-organy. Gitara powraca z małym kwasem pomiędzy strunami i z miejsca sieje błyskotliwy zamęt. Kolejna eksplozja emocji dzieje się na wyjątkowo delikatnym podkładzie perkusyjnym. Krok ku wytłumieniu czyni tym razem Hammond zwinnie gasząc płomień niedawnej erupcji i wypuszczając na łowy duet saksofonu i perkusji, który przez pewien czas pozostawać będzie w mglistym stadium dramaturgicznego bezruchu. Gitara i organy powracają na palcach – mikro frazy i gra pojedynczym klawiszem. Wyłącznie w drodze dobrych, kolektywnych decyzji kwartet powraca na ognistą drogę w czasie adekwatnym do sytuacji scenicznej. Finałowa kipiel seta zasadniczego skrzy się lotem wznoszącym altu, a gaśnie niemal perfekcyjnie, na raz, wprost w objęcia burzliwych oklasków.

Dogrywka, która potrwa ponad 10 minut, w swej początkowej fazie stawia na subtelność i zaniechanie. Drobne intro perkusji z tamburynem, mała gitara, Hammond, który snuje strugę cienia i alt oddychający na stronie. Najczarniejszy z klawiszy buduje nastrój, reszta czyni swobodne zdobienia, kreśląc uroczy post-free-fussion flow. W wyniku splotu tajemniczych intryg (Oleszak, nie bez udziału Lisle’a!) improwizacja zaczyna jednak nabierać mocy i dynamiki, wszak nikomu nie zależy tu na rychłym zakończeniu. Ostatni interwał tego smakowitego koncertu, znów tworzony nad wyraz kolektywnie, wrze i pędzi na złamanie karku, po czym zostaje równie efektownie zakończony. I tym razem muzycy mogą liczyć na nieskromne oklaski.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz