piątek, 1 kwietnia 2022

Anticlan and Garuda’ Trio! Two big shots with Hugo Costa!


Z portugalskim saksofonistą Hugo Costą zetknęliśmy się po raz pierwszy przy okazji zgłębiania ściany dźwięku, jaką zwykło produkować trio Albatre, efemeryda post-free, prowadzona pod czujnym okiem mięsistej gitary basowej Gonçalo Almeidy i drummerską mocą Philippa Ernstinga. Potem nasze uszy i oczy recenzenckie natrafiły na trio Anticlan, gdzie Costa pięknie wył do księżyca w towarzystwie intrygującego gitarzysty Josue Amadora, a skład tria ponownie uzupełniał Ernsting. Alcista i perkusista nagrywali także w duecie, ale zdaje się, że te akurat nagrania nie ujrzały jeszcze światła dziennego (choć przez odtwarzacze redakcji zostały przepuszczone!).

Dziś Costa wraca do nas z trzecią już płytą Anticlan, a dodaje do tego nowe trio, w stu procentach portugalskie, które ze wszystkich dotychczasowych ujawnień saksofonisty zdaje się być najbliższe estetyce jazzowej, tej naszej ulubionej, z przedrostkiem free. Obie płyty to nowości ostatnich tygodni, zatem dają wyjątkowo świeży overlook dokonań alcisty. Na łamach Trybuny Muzyki Spontanicznej Anticlan ma już sprawdzoną markę - pierwsza płyta tego tria trafiła nawet na roczne podsumowanie rzeczy najważniejszych na scenie muzyki improwizowanej. Równie wiele dobrych dźwięków dostarcza nowe trio, bo i Costa spotkał w nim samych mistrzów – tego nieco starszego pokolenia (Faustino!) i tego bardzo młodego, choć już utytułowanego (Valinho!). Nic tylko słuchać i czerpać radość, so Welcome to Costa brava!



 
Anticlan  Hurricane City (Bandcamp’ self-released, DL 2022)

Początek grudnia ubiegłego roku, Studio SanteBoutique w Rotterdamie: Hugo Costa – saksofon altowy, Josué Amador – gitara elektryczna oraz Philipp Ernsting – perkusja. Na wirtualnym (jak na razie) dysku muzycy pomieścili trzy improwizacje, która trwają łącznie 36 minut i kilkanaście sekund.

Anticlan, to formacja, która zdaje się czerpać inspiracje z tak wielu źródeł, iż na ogół brzmi dalece indywidualnie. Post-jazzowy saksofon, gitara o stu twarzach, która równie dobrze czuje się w jazzowym frazowaniu, jak i ultra rockowej psychodelii, wreszcie masywny drumming, silne osadzony w rytmicznej, rockowej konwencji, ale zawsze zdolny do najbardziej karkołomnych figur stylistycznych. Ich pierwsza płyta ociekała ognistą psychodelią, druga zrobiła krok w kierunku post-jazzu, a ta najnowsza zdaje się łączyć oba dotychczasowe wątki pięknym supłem konsekwencji.

Pierwszą improwizację otwiera gitara, która rysuje zwinne pętle, kłębi się w sobie, introdukuje dobrze zapowiadającą się opowieść. Każdy z muzyków szyje tu drobne frazy, każdy czeka na to, co przyniesie kolejna sekwencja narracji. Każdy śmiało sięga po brudne dźwięki, każdy też w mgnieniu oka może zmienić optykę i zamaskować w czystym brzmieniu. Wszystko, co robią, czynią kolektywnie, a pojęcie ekspozycji w pełni solowej jest tu w zasadzie zjawiskiem niewystępującym. Muzycy grają ze sobą od kilku lat, zatem wzajemna komunikacja jest ich niezbywalnym atutem. Wiedzą, kiedy pleść banialuki i podszczypywać koleżanki, wiedzą, kiedy twórczo fermentować i zmieniać losy świata filozoficznymi tyradami. Ich narracja płynie bardzo swobodnym strumieniem, raczej ulega okazjonalnym zagęszczeniom, niż podaje się rosnącej presji dynamiki. Zakończenie pierwszej improwizacji stawia na ekspresję saksofonu i post-psychodeliczną nostalgię gitary. Piękny szczyt zdobyty bez potrzeby eskalowania tempa.

Drugą opowieść zaczynają wspólnie, z mozołem plotą sieć dźwiękowych interakcji, skorzy to budowania drobnych zdarzeń niemal z niczego. Gitara brzmi teraz jak bas, saksofon szumi, a perkusja liczy krawędzie na werblu i tomach. Muzycy wymieniają się spojrzeniami, plotą dyrdymały, zdają się być rozbrajająco szczerzy i wyluzowani. Ich improwizacja przypomina emocjami teksańskiego bluesa, granego wszakże bez jakichkolwiek bluesowych skal. W dalszej części nagrania saksofon łyka melodię i zaczyna śpiewać, a gitara śle mu rockowe pozdrowienia. Dynamika łapie tu muzyków niemal w pół kroku i wypycha ku górze. Saksofon parska rwanymi frazami, a gitara serwuje nam bardzo efektowne, unikatowe solo, które pachnie zarówno jazzem, jak i rockiem. Znów każdy z muzyków zdaje się przemieszać w swoim tempie. Perkusja brnie do przodu, saksofon tonie w onomatopejach, gitara zaś zdaje się czynić wszystko na przekór - jej każdy krok w poprzek buduje raz za razem intrygujący dysonans.

Finałowa, najkrótsza improwizacja po spokojnym wstępie koncentruje się na budowaniu dynamiki. Perkusja od startu bije rytm i improwizuje jedynie w towarzystwie saksofonu. Gitara pojawia się po kilku pętlach, znów szyje poprzecznym ściegiem, ale i ona ma swoją wykoślawioną rytmikę. Wiele pachnie tu rockiem, a wszystko nadaje się do tupania nogą i śpiewania obrazoburczych refrenów bez słów. Posmak rockabilly zmutowanego kreatywnością improwizatorów, to może być kolejny trop recenzencki! W tym tyglu niespodziewanych zdarzeń warto zauważyć free-jazzowy pazur saksofonu i gitarowe, ogniste wyziewy. Muzycy znów kombinują z dynamiką – niby grają do przodu, ale raz za razem wytracają tempo i rechoczą z zadowolenia. Samo zakończenie udaje się im niemal perfekcyjnie – wszyscy kolektywnie tłumią flow aż do znalezienia ostatniego dźwięku.

 


Hugo Costa, Hernâni Faustino & João Valinho  Garuda (Subcontinental Records, CD 2022)

Czas na drugie trio! Tym razem lizbońskie studio Scratch Built, także rok ubiegły: Hugo Costa – saksofon altowy, Hernâni Faustino – kontrabas oraz João Valinho – perkusja. Cztery improwizacje, łącznie około 46 minut.

Muzycy wchodzą w pierwszy strumień improwizacji bardzo dziarskim krokiem. Dynamiczny open jazz ze spokojnym altem, mocnym stepem kontrabasu, który zdaje się chwilami brzmieć niczym basówka, wreszcie z aktywnym, przebiegłym drummingiem. W tej trzyosobowej układance zdyscyplinowany, silny drive sekcji rytmu stwarza sporo przestrzeni dla saksofonu, który może swobodnie sterować swoją opowieścią, regulować tempo, czy poziom ekspresji. Opowieść trzyma się kanonów gatunku, kreuje zatem obszar dla improwizacji w podgrupach. Najpierw, po 7 minucie dostajemy bystry duet kontrabasu i perkusji (podobnie rzecz będzie się miała pod koniec utworu), potem tegoż kontrabasu z saksofonem. Po powrocie do pełnego składu artyści serwują nam kilka chwil uroczej gry na małe pola, zabawy w jazzowe pytania i odpowiedzi. Wszyscy dobrze dawkują emocje, budują napięcie, realizują wszelkie akcje na dużej swobodzie. Drugą opowieść otwiera nerwowa, znów podskórnie dynamiczna sekcja rytmu. Saksofon, po raz kolejny w roli cierpliwie wyczekującego na rozwój wypadków, chętnie sięga po indywidualną melodykę. Początkowo śpiewa przez łzy, potem wrzuca tryb bardziej zadziorny i ciągnie razem z kontrabasem rdzeń opowieści na drobne wzniesienie. Trzeba przyznać, iż artyści w zadanej konwencji równie dobrze radzą sobie na wdechu, jak i na efektownym wydechu. Dobrze panują nad każdym elementem swojego spektaklu. Ich groove’owa opowieść zdaje się momentami wpadać w trans godny freejazzowych mistrzów - Wiliama Parkera i Hamida Drake’a.

W trakcie trzeciej, bardzo krótkiej opowieści Faustino po raz pierwszy sięga po smyczek i obok rysowania podwalin narracji, efektownie preparuje. Dokładnie to samo czynią Costa i Valinho. Tkana z drobiazgów narracja niesie ze sobą efektowny bagaż emocji. Kontrabasista otwiera również finałową improwizację, ponownie jak pierwszą, rozbudowaną do kilkunastu minut. Początkowo muzycy pozostają w pobliżu ciszy, a zręby narracji właściwej pojawiają się dopiero po trzech minutach. Tu bas wskazuje powtórzeniami kierunek, ale motorem improwizacji jest ogniście nastrojony saksofon. Narracja gęstnieje, ale nie wzmacnia tempa. Instrumenty śpiewają, gadają, tańczą wokół własnej soi. Po 8 minucie w tę opowieść o dość umiarkowanej dynamice wplata się smyczek, który pojękuje i puszcza oko do pozostałych uczestników podróży. Reakcje perkusji i saksofonu wskazują na zbliżony poziom poczucia humoru. Rodzi się dronowa ekspozycja, którą zdobią perkusyjne ornamenty. Smyczek śpiewa razem z dęciakiem, a po powrocie do głównego nurtu narracja osiąga wysoki poziom ekspresji, godny finału bardzo dobrej płyty. Ostatnia prosta nie obywa się bez smyczkowych riffów, które dodatkowo podnoszą temperaturę zakończenia.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz