Dziś dwie hałaśliwe eksplozje wprost z naszej ulubionej Barcelony, z brytyjskim saksofonistą Tomem Chantem, uczestniczącym w każdej z nich!
Opowieść o tym, jak saksofon tenorowy i sopranowy potrafią
boleśnie brzmieć, zwłaszcza, gdy skonfrontujemy je w znoju improwizacji z
syntezatorem analogowym lub krwiście noise’ rockową gitarą, wspartą agresywnym drummingiem!
Na katalońskich scenach odnajdujemy oczywiście samych
naszych dobrych znajomych (Chant jest tamtejszym rezydentem od przynajmniej
kilkunastu lat!), a wydawcy, to label lokalny i polski, tu też zatem bez
jakichkolwiek zaskoczeń!
Known Detractors The
Centipede Switch (Discordian Records, DL 2022)
Duet Znanych Krytyków
tworzą Tom Chant - saksofon tenorowy i sopranowy oraz El Pricto - syntezator
modularny i noise box. Nagrania
koncertowe (pierwsze trzy nieparzyste) zarejestrowano w ramach cyklu Nocturna Discordia, studyjne zaś w The Golden Apple. Wszystko działo się w
Barcelonie, w październiku roku ubiegłego. Siedem improwizacji trwa tu łącznie 41
minut i kilkanaście sekund.
Album zdaje się mieć prawdziwe hitchcockowską dramaturgię!
Zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem jest jeszcze lepiej! Saksofon świszczy
i śle masywne westchnienia, parska i dławi się własnymi wymiotami, syntezator
pracuje na noise’owych przesterach, a
pomiędzy salwami hałasu muzycy dosyłają nam plejady short-cuts, którym wcale nie daleko do czerstwej ciszy,
przypominają maźnięcia zasuszonym pędzlem po metalowej blejtramie. Ów potok dźwięków,
to niezły challange dla naszych uszu,
ale w tym tumulcie łatwo dostrzec, iż muzycy świetnie na siebie reagują i wciąż
szukają płaszczyzny porozumienia, czy w zakresie brzmienia (da się!), czy
imitacyjnego frazowania. Czasami ich narracja przybiera postać zawodów, kto zdolny
jest intensywniej broczyć we krwi. Muzycy i ich szalone instrumentarium potrafią
tu brzmieć niczym narzędzia elektryczne – szlifierki albo wiertarki. Pod koniec
pierwszej improwizacji, a także w dwóch kolejnych, muzycy częściej stawiają na
drobne, bardziej subtelne ekspozycje dźwiękowe. Szukają ciszy, a ich elektroakustyczne
pląsy przypominają ludzkie oddechy, szemrzące strumienie lodowatej wody. Czasami
brzmią niczym fale radiowe płynące do nas z dalekiego zakątka kosmosu. Znów winniśmy
w tym momencie docenić akustyczną pracę Chanta, który preparuje frazy niczym
wytrawny saper rozbrajający ładunki wybuchowe. Trzecia opowieść dodaje do obrazu
całości więcej mechaniki tuby saksofony i ciekawej poświaty elektroniki, która przypomina
nagrania terenowe. Muzycy serwują nam też plejady dźwięków, które winniśmy
określić mianem fake sounds, albowiem
źródła ich pochodzenia zdają się być niemożliwe do wskazania. Coś chrobocze, coś
gada niemal ludzkim głosem, coś trzeszczy. Pod koniec tej fazy nagrania artyści
wracają do bardziej hałaśliwych fraz, masywnych westchnień, ale wciąż świetnie brzmią
i każdy ich dźwięk wydaje się być bardzo selektywny.
Czwarta opowieść znów szuka delikatniejszych metod
wydobywania dźwięków. Drobne frazy, zabawa w call & responce, garść imitacyjnych zachowań. Muzycy brną do
przodu w ogniu krzyżowych pytań. Piąta część kontynuuje klimat dalece
zmysłowych preparacji. W tak zwanej rekontrze syntezator zaczyna przez moment budować
dubową powłokę ledwie sugerowanego rytmu. Saksofon tańczy po środku sali, a całość
nabiera ognia, niczym dobry free jazz. Kolejna opowieść w ów tygiel rosnącej temperatury
wkładka jeszcze bardziej ekspresyjne zachowania - elektroakustyczne wrzaski i spiętrzenia.
Końcowa improwizacja zdejmuje nogą z gazu. Oba instrumenty brzmią niczym małe, elektryczne
silniczki. Saksofon prycha suchym powietrzem, syntezator rozciąga zwiotczałe mięśnie.
Każdy z muzyków buduje tu swoją historię, ale z czasem wszystko zaczyna do siebie
doskonale pasować. Noise puzzle układane
z zegarmistrzowską precyzją!
Isysxae Hyper
Nature (Gusstaff Records,
CD/LP 2022)
Trio o nazwie własnej, której żaden nie-Katalończyk nie jest
w stanie prawidłowo wymówić tworzą: Tom Chant – saksofon tenorowy i sopranowy, Ferran
Fages – gitara elektryczna oraz Pere Xirau – perkusja. Nagranie studyjne z
listopada ubiegłego roku (Chrystal Christ
Studio, Barcelona) składa się z dziewięciu improwizacji, które trwają
łącznie 22 minuty z sekundami.
Hiper Natura
budowana jest wedle pewnej reguły. Krótkie, niespełna dwuminutowe wystrzały armatnie,
które gotują się od emocji i czasami zioną niezwykle ekspansywną dynamiką, przeplatane
tu są nieco dłuższymi, ale również dość krótkimi formami, czasami zupełnie
pozbawionymi tempa, stawiającymi na brzmienie przesterowanej gitary, preparowanego
saksofonu i perkusji, która miażdży przedmioty na werblu. Pierwsza
improwizacja, to gorąca magma sfuzzowanej gitary, równie agresywnego saksofonu
i perkusji, która oplata te spazmy dźwięków gotującym się drummingiem. Zgiełk, krzyk ex-machina,
świst powietrza i post-akustyczny rechot, to elementy składowe tego horroru. Druga
opowieść stoi w miejscu i ryje bruzdy w ziemi basowym dronem, piskiem saksofonu
i perkusyjnego werbla - oto nowa definicja improwizowanej preparacji żywego
instrumentu. Jakże bolesna dla wszystkich stron procesu, i jakże piękna na swój
sposób! Zaraz potem rockowy przełom gitary, pełny psychodelii, który skomentowany
zostaje histerycznym wrzaskiem saksofonu. Wszystko dzieje się na głębokim
wdechu, grozi śmiercią lub kalectwem. Czwarta improwizacja trwa prawie pięć
minut. Tu pracuje echo, gitarowy wzmacniacz strzelający prądem zmiennym i małe perkusjonalia.
Przed nami wielkie urwisko, a dalej już tylko dubowe echo pustki. Narracja skrzy
się drobiazgami, całą plejadą małych fake
sounds.
Piąta odsłona tego spektaklu trwa minutę i kilka sekund. Atakuje
znienacka, ma punkowy pazur, ocieka krwią i pnie się ku górze gitarowym śpiewem
przez zaciśnięte zęby. Kolejna dźwiękowa masakra trwa nieco dłużej, zgodnie z zasadą
nakreśloną na wstępie recenzji. Gitarowy wzmacniacz pracuje tu swoją masą,
zdaje się tłamsić gitarę. Saksofon znów idzie w lament, rwie trzewia i chłodzi
się gęstym drummingiem. Ale
improwizacja stoi w miejscu, w mule bagiennym, nie zdolna na wykonanie
jakiegokolwiek kroku do przodu. Gęstnieje, łyka strzęp dynamiki, a potem
umiera. Tuż po niej topimy się w dark
ambiencie sprzęgającej się gitary. Saksofon wije się w konwulsjach, ale jego
męki dzieją się jakby na drugim planie. Tymczasem szemrzące talerze budują śmiertelny
dron. Ósemka, jakby na przekór zasadom tej dramy trwa ledwie minutę z drobnym okładem.
Dubowe echa martwego już wzmacniacza gitarowego, rechot dęciaka i nerwowe macki perkusjonalii. Wreszcie koniec tego szaleństwa,
który trwa prawie całe trzy minuty! Talerze, skowyt saksofonu i psychodeliczna gitara
z martwą przestrzenią pomiędzy strunami, które krzyczą i śpiewają. Dygot końca
wydaje się wyjątkowo bolesny. Szybując po piekle nieba noise story dobiega końca tuż po wybiciu dwudziestej drugiej
minuty. Leżymy martwi lub stoimy osłupiali. Chcemy więcej! Ale wytrwali zostaną
wysłuchani, może już najbliższej jesieni, na scenie pewnego poznańskiego klubu.
Obyśmy dożyli tej chwili!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz