Brytyjski label Raw Tonk Records, dowodzony przez saksofonistę Colina Webstera, obchodzi w tym roku 10-lecie działalności i zgodnie z zapowiedziami regularnie dostarcza nowe wydawnictwa. Jego dokonania śledzimy na bieżąco, zatem jakakolwiek płyta nie zostaje pozostawiona na tych łamach bez zgrabnej laurki.
Jeśli z perspektywy owej zacnej rocznicy mielibyśmy wskazać gatunkowe
tropy, jakimi charakteryzują się produkcje RT, to bez ryzyka popełnienia
większego błędu moglibyśmy wskazać na free jazz, który lubi rockowe emocje,
który nie stroni od brudnego, punkowego brzmienia, który wreszcie nie boi się eksperymentów,
ale raczej twardo stąpa po oceanie muzyki improwizowanej.
Piszemy o owych tropach głównie z kontekście dwóch
najnowszych albumów Raw Tonk, z których jeden wydany został w marcu, a premiera
drugiego przypada na koniec pierwszej dekady maja. Oto bowiem nowe albumy zdają
się nie mieścić w konwencji gatunkowej opisanej wyżej. Jedna z nich jest post-gitarowym
eksperymentem z Japonii, która w bezmiarze elektroakustycznych preparacji (czy
nawet czarów!), stawia retoryczne pytania o źródła pochodzenia dźwięku,
wzbudzając przy tym całkiem post-rockowe emocje. Z kolei druga otwiera przed
fanami RT bezmiar jazzu, chwilami całkiem blisko posadowionego jego głównego
nurtu. Jazzu na światowym poziomie, bardzo nastawionego na improwizację,
czasami nad wyraz swobodną, ale z pewnością zgłaszającego aspiracje stania się
jednym z elementów corocznego topu całkiem mainstreamowych
pism jazzowych.
Jednego wszakże możemy być pewni – wysokiego kunsztu
artystycznego i bezwzględnie zdrowych emocji. Zatem zapraszamy do odczytu i
odsłuchu! A zaczynamy od jazzu!
Andrew Lisle/ John Edwards/ Kit Downes Multi-Directional (CD, 2022)
Cafe Oto, Londyn,
listopad 2020 i trio w składzie: Andrew Lisle – perkusja, John Edwards –
kontrabas oraz Kit Downes – fortepian. Muzycy przygotowali dla nas cztery długie
improwizacje (all tracks by the musicians),
łącznie prawie 70 minut.
Muzycy rozpoczynają swoje dźwiękowe podwoje w klimatach open jazzowej gry wstępnej. Spokojny flow fortepianowych klawiszy, ciepły,
acz szorstki tembr kontrabasu i od startu aktywny, rozbudzony drumming, który będzie tu (uprzedźmy
wypadki!) często kierował rozwojem sytuacji dramaturgicznej. Po kilku minutach
muzycy tłumią emocje i przechodzą do fazy chilloutowych
pytań i odpowiedzi. Krótkotrwale epizody solowe, garść minimalizmu i pierwsze
frazy kontrabasowego smyczka. W drugiej części ponad 20-minutowej improwizacji otwarcia
artyści budują bardziej zwartą, dynamiczną ekspozycję. Rośnie tempo, wzmaga się
poziom ekspresji. W tej części tym, który najczęściej wychodzi przed szereg
jest oczywiście perkusista. To właśnie on kończy utwór dalece subtelnym,
szczoteczkowym drummingiem. Druga opowieść
zaczyna się minimalistycznymi preparacjami. Wejście w tryb narracji właściwej dzieje
się za sprawą smyczka. Wraz z rozwojem dynamiki rośnie też jakość improwizacji,
zwłaszcza, gdy kontrabas przechodzi w tryb pizzicato.
Muzycy nie gubią wszakże jazzowego sznytu i raz za razem zdobią improwizację
synkopowanymi subtelnościami i ciepłym, pełnym akustycznego uroku brzmieniem.
Kolejny odcinek podróży zaczyna się w nieco mroczniejszych zakamarkach
sceny. Echo, delikatny klawisz, smyczek i szemrzące talerze - nerwowy, choć powolny
flow i intrygujący, rezonujący background. Perkusja i smyczek szukają
brudnych fraz, piano zaś w ramach dysonansu stawia na wyjątkowo czyste
brzmienie. Oto, jak wytłumiony neo-classic
napotyka na post-barokowe westchnienia. Opowieść zdaje się przypominać open jazzową balladę, która nie potrzebuje
wiele, by złapać wiatr w żagle i pognać w bezmiar nieskończoności jazzowej improwizacji.
Tempo płynie tu z dynamicznych szarpnięć kontrabasisty i energii kinetycznej
zestawu perkusyjnego. Narracja wchodzi w fazę kolektywnych, wielopoziomowych
improwizacji, formując się w strumień fire
music i czyniąc ów fragment być może najlepszym na całej płycie. I jakby
nam było mało - efektowne zakończenie spoczywa na barkach rozgrzanego do czerwoności
smyczka. W ostatniej improwizacji muzycy od samego początku stawiają na dynamikę
i zadziorne frazowanie. Z jazzowym, niemal free jazzowym zębem i całą masą eksplodujących
emocji! W fazie wytłumienia serwują nam piękne, smyczkowe preparacje, którym towarzyszy
efektowny background piana i perkusji.
Każdy z muzyków bardzo swobodnie tu improwizuje, a całość lepi się w bystry, kolektywny
splot zdarzeń. Open-minded post-jazz
nie stroniący od brzmieniowych subtelności, świetnie skomunikowany i niebywale dynamiczny,
to symptomy jakości ostatniej prostej tego nagrania.
Riuichi Daijo/ Toshimaru Nakamura Ceramic Soul (CD, 2022)
Japońskie Ftarri, marzec 2021 i koncertowy duet (zatem bez
elementów post-produkcji): Riuichi Daijo – gitara elektryczna oraz Toshimaru Nakamura
- no-input mixing board (innymi
słowy, dźwiękowy mikser bez danych na wejściu!). Dwie improwizacje, ponad 52
minuty.
Muzycy zapraszają nas do dźwiękowego teatru cudów. Na scenie gitara elektryczna o tysiącu twarzy i cała
reszta dźwięków, które powstają wokół niej, generują się same z siebie, wreszcie płyną z kosmosu przestrzeni tworzącej się
wokół artystów. Same niespodzianki i kilka naprawdę frapujących sytuacji
dramaturgicznych. Na początek faza dźwiękowego robaczkowania – skrobanie, chrobotanie, plamy surowego prądu giętkich
strun i echo głuchej przestrzeni. Drobne gitarowe frazy konfrontowane z dronem
masy, w mroku niedopowiedzenia, w ciszy nadchodzącej eksplozji. Opowieść pełna
jest czupurnej mocy, muzycy skorzy do figlowania, a efekty ich działań nieustannie
niebezpieczne. Warstwa pozagitarowa
chwilami zdaje się pracować niczym maszyna, swoisty generator dziwnych, fałszywych dźwięków. Całość szybko nabiera
posmaku industrialnego, mimo, iż gitarowe pląsy niekiedy wydają się być dość
filigranowe. Stół mikserski czasami sprawia wrażenia kreatywnego echa gitary,
innym razem zdolny jest przejmować inicjatywę i siać elektroakustyczny popłoch
na scenie. Gitara lubi rockowe klimaty, jej interlokutor ceni każdą sytuację
foniczną. Narracja dwóch ośrodków dźwiękowych szczególnie dobrze lepi się w
postrockowych pasażach, ale także radzi sobie w bardziej nostalgicznych momentach.
Zapowiadane niespodzianki dzieją się tu niemal na każdym zakręcie improwizacji.
Mikser potrafi brzmieć niczym zmutowane zębem czasu post-elektro, gitarze wystarczy
jeden krok do jazzowego frazowania, tudzież pre-noise’owej
ekspozycji. Final pierwszego seta kipi od hałasu i post-rockowych emocji.
Początek drugiej improwizacji budowany jest z drobiazgów. Elektroakustyczna
poświata szeleści, chrobocze, gitara zaś cedzi każdy dźwięk z wyjątkowym
skupieniem. Mikserski stół pracuje tu niczym perpetuum mobile! Z niczego może być tylko coś! Potrafi brzmieć
niczym lustrzane odbicie prawdziwej gitary, a nawet jak przesterowany bas. To
już prawdziwy festiwal fake sounds - post-rockowe
gryzmoły zatopione w nierealnym tle meta elektroniki.
Coś najciekawsze, taki melanż dźwiękowy potrafi nabrać dynamiki. Przez moment
mamy wrażenie, że grają nam dwie noise rockowe
gitary. W połowie tego szaleństwa muzycy zdejmują nogę z gazu i serwują nam małą
grę w pytania i odpowiedzi! Potem ścielą scenę szklistą powłoką ambientu i gitarowych
sprężeń, tudzież preparacji, a na koniec, tuż po chwili elektroakustycznego rozgardiaszu,
proponują nam kojący nerwy, relaksujący hałas zakończenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz