Norweski saksofonista i klarnecista, Frode Gjerstad – postać
bezwzględnie pomnikowa dla sceny muzyki improwizowanej północnej części Europy
– przebywa w stanie permanentnej podróży. Wiemy to doskonale, listując na
Trybunie każde jego nowe dokonanie fonograficzne, na ogół dokumentujące kolejny koncert artysty na kolejnym kontynencie naszej zacnej planety.
Dziś czas na dwie pocztówki z dość świeżych muzycznych
wypraw muzyka. Będzie niezapominajka
z gorącego Texasu, będzie pamiątka z górzystego Chile. Obie wszakże poprzedzi
zapis pewnego incydentu muzycznego, jaki dokonał się całkiem niedawno w …
rodzinnym Stavanger.
Domówka z Paalem Nilssen-Love, Stavanger, Wrzesień 2016
Młodszy od Gjerstada o 26 lat, wybitny freejazzowy
perkusista, Paal Nilssen-Love tak często wchodzi w muzyczne zwarcia ze starszym
saksofonistą, iż śmiało można określić ich muzyczny związek mianem nierozerwalnego, zszytego ołowianą pępowiną, której nikt nigdy nie zdoła przeciąć.
Paal pozostaje od lat istotnym elementem składowym tria
Gjerstada. Panowie generują wspólnie dźwięki także w większych
formacjach (choćby Circulasione Totale Orchestra). Incydentalnie nagrywają w duecie.
Ich najnowsze wydawnictwo w tej konfiguracji (bodaj piąte) będzie przedmiotem
tej epistoły.
Co istotne i nieczęste, zwłaszcza we współczesnej
dyskografii starszego z Norwegów, płyta Nearby Fareway (PNL Records, 2017)
zawiera nagrania poczynione w studiu nagraniowym, co krytycznie odróżnia je od
innych, na ogół koncertowych ujawnień Gjerstada w ostatnich latach. Dedykowane
wielkiemu przyjacielowi Eivinowi One Pedersenowi (grali razem choćby w
grupie Detail), dziewięć improwizacji opatrzonych tytułami, zajmie nasze
receptory słuchu przez około 41 minut.
Fragment otwarcia toczy się w niezwykle spokojnej i
przyjaznej atmosferze (co zresztą będzie cechą konstytuującą jakość całego
nagrania). Frode snuje zwinne pląsy na dobrze dostrojonym alcie, chwilami
milknące w złocistej sonorystyce, a Paal z dużą atencją, rytmicznie opukuje swój podręczny werbel.
Drugi odcinek tej przygody moglibyśmy nawet zakwalifikować do kategorii improwizowana ballada. Niezwykle
skupiony jest tu szczególnie drummer,
który ewidentnie niczym nie chce zakłócać smukłych, klarnetowych pasaży. Na trzecim Gjerstad wraca do saksofonu i
budzi duet do bardziej energicznych zachowań. Jego alt jest skoczny i niemal
frywolny, zaś perkusyjna robota PNL wchodzi na poziom ekspresji bardziej
charakterystycznej dla tego muzyka. Ów najdłuższy (ponad 9 min) odcinek Nearby Fareway pozbawia nas wszelkich
wątpliwości – saksofonista dotarł do studia w doskonałej formie! W kolejnej
części, zgodnie z prawej serii, powraca klarnet. Frode tyczy na nim prawdziwe hard-oratorium, woła o skupioną uwagę,
czemu wtóruje wyjątkowy barwny i ilustracyjny Paal (on tu ma misję do
spełnienia!). Piąty wytracą słuchacza
z oczekiwanych emocji, albowiem w ustach Gjerstada ląduje saksofon basowy.
Ckliwie burczy w gnieździe komarów, a
lekko pobudzony (być może wyrwany z letargu) Nilssen-Love ostrzy pazury i
multiplikuje progresywny drumming. Szósty znów zaskakuje brzmieniem –
królowanie rozpoczyna klarnet basowy! Frode gra nieśpiesznie, a Paal pięknie
przyozdabia jego pasaże, zmyślnie je komentując, jakby sonicznie amplifikował muzyczny
przekaz partnera. Kolejny fragment (znów niezbyt długi) przywraca do łask,
chwilowo zapomniany, saksofon altowy. Jego zawadiacki tembr, zmysłowo
inkrustowany jest rytmem, melodyką i buchającą wyobraźnią perkusisty. I tak już do
końca płyty – ósmy i dziewiąty – alt nie opuszcza warg
saksofonisty. Jego partner buduje fundamenty niskich częstotliwości, ciekawie
korzystają z bębna basowego. Prawdziwie ascetyczny, wycyzelowany free improv! Tę doprawdy wyśmienitą
rejestrację studyjną wieńczy Duch,
którego atrybuty muzycy komentują w nieczęstej, w tym fragmencie ich życia, ekspresyjnej
galopadzie. Finał stawia nas na baczność i czeka na burzę oklasków. Refleksja
uradowanego recenzenta: choć saksofon altowy dominuje na tej płycie (jak i w
całej historii muzycznego życia Gjerstada), to szczególnie udane zdają się być pozostałe
instrumentacje (zwłaszcza rzadko używane przez niego – saksofon basowy i
klarnet basowy). Cała płyta, to przy okazji, doskonały warsztat sonorystyczny
obu muzyków, który z pewnością owocował będzie kolejnymi świetnymi koncertami,
w trakcie ich licznych wypraw na skraj świata. Frode na wysokim gazie, Paal – tu bardziej w roli służebnej - precyzyjny, konsekwentny,
z inteligencją emocjonalną na krzywej wznoszącej, jakby urodził się tylko po
to, by grać ze swym starszym rodakiem. Doskonała płyta!
Trzyosobowa
ekspozycja, pocztówka z Austin, Texas, No Idea Festival, Luty 2016
Szybko opuszczamy norweskie Stavanger i lotem upalonego trzmiela,
docieramy do gorącego Texasu. Jest luty, zatem upał jeszcze dość znośny.
Szczęśliwie nasz bagaż nie zaginął na wielkim lotniku w Austin. Trafiamy na
lokalny festiwal o fantastycznej nazwie No
Idea. Na scenie, obok naszego norweskiego podróżnika, dwóch podejrzanych
typów. Pierwszy zwie się Alvin Fielder i zagra na wielkim zestawie perkusyjnym.
Powiedzieć o nim, że to weteran amerykańskiego free jazzu, to jakby nic nie
powiedzieć. Gość w czasach, gdy Frode pobierał pierwsze w życiu lekcje pisania,
grywał już w słynnej Orkiestrze Sun Ra. To było jakieś sześćdziesiąt lat temu!
Kolejny facet, to Damon Smith. Może nawet jeszcze nie weteran, ale na
amerykańskiej ziemi nazwisko tego kontrabasisty znają nawet nienarodzeni fani free jazzu. Zatem, sekcja – palce lizać!
Panowie pod swymi nazwiskami, ustawieni w kolejności
alfabetycznej, grają niespełna 40 minutowy set, który po kilku miesiącach
trafia na dysk The Shape Finds Its Own Shape (FMR Records, 2016). Jeden ciąg
zdarzeń akustycznych podany nam jest – dla wygody – w trzech odcinkach, a
wszystkie one mają jeden tytuł, który warto przytoczyć – Angles, Curves, Edges & Mass. To prawdziwa freejazzowa porcja
tłustego mięcha. Energia na scenie gigantyczna, mimo, iż łączny wiek Panów
przyprawia o ból głowy. Sekcja jest tak konkretna, dosadna i perfekcyjna, że
nawet, gdyby Frode tylko stał z boku i przysłuchiwał się wyczynom
amerykańskich kolegów, to i tak, ten niedługi koncert, zapadłby nam na długo w
pamięci. Po prawdzie tak jest. Nasz norweski bohater przez cały spektakl musi przebijać
się przez ścianę dźwięku, siłując się z gęstą grą pary Fielder-Smith. Jego
klarnet i saksofon altowy wiją się w konwulsjach, a momenty, gdy udaje się Frodemu
nadawać kierunek tej jazzowej galopadzie są tyleż rzadkie, co artystycznie
spełnione. Zresztą ostatnie pasusy tej historii, wybrzmienie ekspresji,
odbywają się już bez udziału Gjerstada. Niczemu to bynajmniej nie szkodzi. Płyta mija w mgnieniu oka i
ucha. Po jej zakończeniu konieczność odpalenia restartu wydaje się
oczywistością.
Spotkanie z Ramiro
Moliną, pocztówka z Santiago de Chile, Wrzesień 2015
To już trzecia muzyczna pocztówka Gjerstada z dalekiego
Chile. Po dwóch spotkaniach z klarnecistą Luisem Conte (Conde), czas na meeting z Ramiro Moliną, człowiekiem z
gitarą elektryczną, wspomaganą (zapewne) stertą kabli i bliżej
niezidentyfikowanych urządzeń do manipulowania sygnałem wychodzącym. Efekt
fonograficzny zwie się Unseen Seas (FMR Records, 2016) i
przynosi dziewięć improwizacji, trwających nieco ponad trzy kwadranse.
Klarnet, istotnie śwarny
klarnet, od pierwszego dźwięku zwinnie zaplątuje się w struny ładowanej zdrowym
prądem gitary. Muzyka nie rwie nam włosów z głowy, ale nie taki jest jej cel.
To wszak muzyczna pocztówka z wakacji na targu rybnym (patrz: liner notes Gjerstada). Ma swój urok, klimat, pełna jest niezgłębionych pokładów wzajemnej empatii, tudzież sympatii i mentalnej koegzystencji.
Gitarowe zgrzyty i soczyste sprzężenia chwilami intrygująco
konweniują z nieco wycofanym i lekko wyczekującym na przebieg wydarzeń
klarnetem. Nie brakuje tu dalece nieoczywistych zdarzeń elektroakustycznych.
Nawet chwile wręcz filharmonicznej zadumy stają się naszym udziałem, a czas
płynnie spokojnie i do niczego nas nie przymusza. Nieśpieszna narracja jest
znakiem rozpoznawczym tej płyty. Muzycy nie stronią od wspinaczek na ośnieżone
szczyty chilijskich Andów. Na szczęście mają dobre obuwie i niebanalne sanie. A
Frode sięga nawet po flet. Po prawdzie nie jest nam znane dokładne
instrumentarium tej płyty. Wydawca nie zaprząta tym głowy słuchaczy. Niechybnie
gitarzysta korzysta także z podręcznej elektroniki i czyni to nienachalnie, a
chwilami wręcz zmysłowo. Pod sam koniec nagrania nie brakuje ciekawych pląsów
sonorystycznych, co pozwala odnaleźć na tej płycie dźwięki, których byśmy się
pierwotnie nie spodziewali. Finał zdobi dwuminutowy antrakt, głośny, dobrze wysmażony, wprawiając recenzenta w
skromną konfuzję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz