Dziś czas na płytę wyjątkową! Nie tylko z uwagi na zawarty
na niej materiał muzyczny! Również z uwagi na … długość procesu edytorskiego! Oto bowiem nagranie, nad którym za moment się pochylimy, czekało na ujrzenie
światła dziennego całe sześć lat!
A historia jest mniej więcej taka. Amerykański gitarzysta i
kontrabasista Joe Morris (domniemuję, iż w świecie free jazzu, postać niewymagająca
specjalnych rekomendacji) powziął koncepcję, by zagrać muzykę w dużej mierze
komponowaną, która skonfrontuje gitarę akustyczną z innymi instrumentami
strunowymi, wspartymi także odrobiną dźwięków dętych. Pierwszy efekt prac nad
koncepcją Ultra nie zadowolił
Morrisa. Do tematu powrócił po pewnym czasie, w trakcie spotkania z doskonałym
katalońskim pianistą Agusti Fernandezem. Ten drugi zaproponował skład (już bez
akcentów dętych, ale z fortepianem) i w roku 2011 dokonano nagrania w kwintecie,
które z moment poznamy. Efekt także tej sesji nie zadowolił do końca kompozytora i
improwizatora. Znów musiało upłynąć trochę czasu, znów w zasięgu artystycznego
domostwa Morrisa musiał pojawić się Katalończyk. Zapadła decyzja o dalszej pracy nad tym materiałem. W roku 2014 zrealizowano mix, po kolejnych trzech latach mastering,
by wreszcie – dzięki operatywności polskiego wydawnictwa Fundacja Słuchaj! – w
październiku br. płyta Ultra trafiła
do odtwarzaczy melomanów. Uff… Poznajmy koniecznie tę muzykę!
Siedemnastego lipca 2011 roku, w Phillips Andover Academy (Massachusetts, USA) zjawia się piątka muzyków – Joe Morris na gitarze
(akustycznej, czego nie podkreśla opis płyty), Agustí Fernández na fortepianie,
Yasmine Azaiez na skrzypcach, Tanya Kalmanowitch na skrzypcach i altówce oraz Junko
Fujiwara na wiolonczeli. Muzykę na sesję przygotował gitarzysta i on jest
tytułowym podmiotem wykonawczym (jednakże nazwiska pozostałych muzyków także
widnieją na froncie okładki). Na płytę Ultra
składa się siedem utworów, które trwają łącznie 70 minut. Z rosnącą ciekawością
zaglądamy do środka!
Ultrafied. Fortepian
i cztery strunowce! Zapowiada się
intrygująca konfrontacja! Od pierwszego dźwięku wszystkie instrumenty pozostają
w stanie permanentnego zwarcia. Produkują dużą ilość dźwięków w jednostce
czasu. Piano tańczy nad strunami, niczym baletnica, której nie przeszkadza
rąbek spódnicy. Dynamika, emocje, basowe kontrapunkty Agustiego.
Ultraesent. Morris
w roli organizatora tego nagrania (nie zaś kompozytora, co silnie akcentuje w liner notes). Ten fragmenty płyty
zaczyna się dużo spokojniej, choć same pasaże na strunach są głębsze, bardziej
dobitne akustycznie. Odrobinę nostalgiczne i bogate w treść w niemal barokowym
stylu (uwaga! ta nostalgia może kąsać!). Gęsta, narowista narracja (parytet
kobiecy nie daje o sobie zapomnieć!), piano wciąż pląsa jedynie na klawiszach,
bez zaglądania do środka instrumentu. Spanizująca
gitara Morrisa pojawia się dopiero pod koniec trzeciej minuty i od razu kreuje
błyskotliwą ekspozycję. Classic Strings,
które uciekły z filharmonii i absolutnie nie wyrażają chęci powrotu! Rosnąca
dynamika nagrania (po 6 minucie) kładzie się cieniem doskonałości na quasi nostalgicznej introdukcji.
Jesteśmy już bowiem w sporym galopie. 9 minuta – rodzaj dramaturgicznego wyciszenia
pod batutą szeleszczącej gitary. Inne
strunowce aż gotują się na gryfach.
Popis instrumentalny goni popis, prawdziwa wirtuozeria na pięć fajerwerków!
Finał piosenki jest wręcz agresywny,
eksplozywny!
Ultracious. Struny
już płoną, piano milczy, trwa intensywna improwizacja, ale jeszcze nie popadająca
w galop. Trudno w tej narracji doszukać się kompozytorskich szwów. Muzycy
pięknie się wzajemnie inspirują, nie unikając lokalnych eskalacji. Oto, jak zagubione myśli i idee kompozytorskie
znajdują swoje miejsce w kolektywnej improwizacji. Piano powraca z dna piekła i
po raz pierwszy tego dnia stawia na dotkliwe
preparacje (5 minuta). No i zaczyna się prawdziwa batalia! Strunowce w kobiecych rękach wchodzą w ten mess around bez chwili zawahania. Eskalacja niemal w industrialnym
wydaniu, z silnie rezonującym pudłem
największego z instrumentów. Wejście gitary jest drastyczne i precyzyjne!
Smyczki gotują się na wolnym ogniu! Co za emocje!
Ultratude. Piano inside, przyczajone, głęboko osadzone w
przestrzeni akustycznej nagrania. Struny krwawią,
ale to nie jest wydarzenie o charakterze menstruacyjnym. Opowieść z krypty,
która sugeruje galop. Gitara jakby biegła drugim planem i tylko zmyślnie
komentuje. Odrobina sonorystycznego przeciągania strun na wszystkich
instrumentach. Death prepare! W 8
minucie Morris wychodzi przed szereg i tnie akustykę koncertu ostrą brzytwą. Prawdziwe Ultra! Jakże piękna eskalacja! – wzdycha recenzent!. Dirty dancing! Boleśnie błyskotliwe
tarcia i obcierki. 12 minuta przynosi jakże zasadne wyciszenie. Subtelne
akustycznie solo na strunach (gitary? wiolonczeli? altówki? – recenzent w
totalnej konfuzji). Nowa improwizacja, tuż potem, szyta jest już innym
ściegiem. Choć ekspresji jej nie brakuje. Gramy jakby odrobinę wyżej, bez niskich preparacji piana. Ostatnie
sekundy, to jednak ostry zjazd w dół (a jakże!).
Ultraand. Piano po
dłuższej przerwie znowu z klawisza. Wiolonczela pilnie klasycyzuje. Odrobina
oddechu dla muzyków i słuchaczy. Jakkolwiek nie jest to wcale spokojny duet.
Finalna dynamizacja tej dość krótkiej ekspozycji jest także udziałem skrzypiec.
Ultraism.
Strunowce rządzą (zwłaszcza te w rękach kobiecych!). Skowyt i moralne
zatracenie! Piano z klawisza stawia wszystkich pozostałych do pionu! Gitara
wyznacza swój szlak, wracając po dłuższej chwili odpoczynku. Acoustic voice of music! Pięknie dosadne
komentarze skrzypiec i wiolonczeli. Taniec na rozgrzanym dachu! Rodzaj
strunowego hałasu (7 minuta!). Konwulsje na gryfach, przy niemal milczącym
piano. Gdy ten ostatni instrument wraca do gry, pichci dynamiczny pasaż w
wysokim rejestrze. Zaraz potem uroczo wybrzmiewa.
Ultraocity. Na
finał płyty, drobna, trzyminutowa ekspozycja gitary i skrzypiec (altówki?).
Całują się w alkowie z dużą ekspresją! Jakaż to namiętna para!
*) ang. wszystkie
określenia, to synonimy czegoś krańcowego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz